AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Słodkie żale

Doktor nauk humanistycznych. Adiunkt w Instytucie Sztuki PAN i Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Sekretarz redakcji kwartalnika „Pamiętnik Teatralny”. Ostatnio wydał książkę Inspiracje starotestamentowe w dramacie polskiego renesansu 1545–1625 (Warszawa 2012).
A A A
Miłość mi wszystko wyjaśniła, reż. Wiesław Komasa  

Festiwal nazywa się Gorzkie żale, funkcjonuje od roku 2008, a coroczne edycje odbywają się w Wielkim Poście. Nazwa nawiązuje do odprawianych w tym okresie nabożeństw. Głównym organizatorem jest Centrum Myśli Jana Pawła II.

W tym roku pośród szeregu wydarzeń, na które składały się spotkania, wystawy i koncerty, przygotowano również spektakle teatralne. Jeżeli ktoś spodziewałby się, że mają one charakter „kościółkowy”, ten wielce się myli. Gorzkie żale to festiwal, który pod wieloma względami potrafi zaskoczyć…

Do widza teatralnego zaadresowano dwa spektakle oraz siedmioczęściowy cykl przedstawień. Kuratelę nad tymi wydarzeniami sprawował Redbad Klijnstra. Pierwsze przedstawienie, zatytułowane Miłość mi wszystko wyjaśniła, ułożono na podstawie dramatów Karola Wojtyły. Przede wszystkim wykorzystano tekst Przed sklepem jubilera, ale wzbogacono go również o monolog ze sztuki Hiob i fragmenty poematu Pieśń o Bogu ukrytym. Wykonawcami spektaklu byli Wiesław Komasa i Maja Barełkowska. Istotnym wymiarem widowiska było przygotowanie go w związku z nadchodzącymi uroczystościami kanonizacyjnymi Jana Pawła II. Miało więc ono charakter swoistego świadectwa.

Drugie przedstawienie, przygotowane w opustoszałym Domu Słowa Polskiego, nosiło tytuł Droga do szczęścia, a wyreżyserował je Jakub Kamieński. Drogę… odebrałem jako najciekawszą propozycję festiwalu. Po pierwsze: ogromne wrażenie zrobiła na mnie postindustrialna przestrzeń, w której osadzono spektakl. I jakkolwiek oglądałem już widowiska w najdziwniejszych miejscach, to tym razem zaskoczył mnie koncept osadzenia w rozległych halach niezwykle kameralnego spektaklu. Nie muszę dodawać, że nazwę znajdującego się w likwidacji Domu Słowa Polskiego skonfrontowaną z pustką i martwotą przestrzeni, traktuję jako rzecz symboliczną…

Po drugie: przedstawienie zaintrygowało mnie ze względów formalnych, stanowiących pewnego rodzaju wyzwanie dla teoretyka widowisk. Stanowiło bowiem połączenie tradycyjnego teatru ze sztuką instalacji, performansu i wideo. W wielkich przestrzeniach wydzielono trzy niewielkie miejsca, w których odbywały się kolejne części pokazu.

Drogę do szczęścia odebrałem jako najciekawszą propozycję festiwalu.
Najpierw mogliśmy wejść do pokoju studenta. Przestrzeń zbudowano podobnie jak w salonach meblowych. Nie było tu ścian, a granice obiektu wyznaczała powierzchnia białej wykładziny i rozstawione na niej meble – regały, łóżko, fotel w kształcie wielkiej i nie do końca nadmuchanej piłki oraz blat oparty na kobyłkach. Na tym prowizorycznym stole widniał tajemniczo świecący globus i laptop, bez którego całość byłaby jedynie statyczną instalacją. Komputer bowiem stanowił medium, dzięki któremu mogliśmy poznać mieszkańca pokoju. Z ekranu przemawiał do nas Dominik Gorbaczyński, performer działający w Teatrze Polonistyki UW. W zaprezentowanej projekcji grał zresztą kogoś podobnego do samego siebie: studenta marzącego o wyprawie w Himalaje.

Po zakończeniu filmu milczący organizatorzy zaprowadzili nas do miejsca wydzielonego białymi kotarami. I jakkolwiek ustawione wewnątrz krzesła pozwalały nam czuć się jak na teatralnej widowni, to scenografia mogła się również kojarzyć ze szpitalną salą, z parawanami, które oddzielają nas od innych. Być może od zmarłych… Na krześle usytuowanym naprzeciw widzów czekała na nas Katarzyna Herman, trzymająca w rękach plik kartek. Cała sekwencja oparta była na czytaniu wspomnień o ludziach, którzy zginęli w górach. Mogłoby się zdawać, że subtelne środki aktorskie i mnogość przywoływanych historii wywołają naszą obojętność. Paradoksalnie jednak ta forma przekazu okazała się bardzo poruszająca. Odwoływała się bowiem do naszych własnych przeżyć (każdy chyba znał kogoś, kto stracił życie w górach).

Na zakończenie wróciliśmy do wyciemnionej hali, aby w ciszy zatrzymać się przed instalacją przedstawiającą samotny górski szczyt. Spod pułapu hali bezszelestnie i obojętnie sypały się białe płatki śniegu. Pustka, chłód, milczenie, samotność… Kraina śmierci czy prawdziwego życia?

Osobny cykl przedstawień to 7 grzechów głównych. Każdemu z występków poświęcono osobny wieczór. Każde spotkanie przygotowali inni twórcy. Wydarzenia zrealizowano w rozmaitych miejscach. Propozycje różniły się zarówno nastrojem, jak i formą.

Gniew zaprezentowano w siedzibie Muzeum Powstania Warszawskiego. Ułożony przez Jacka Poniedziałka scenariusz odegrał Maciej Kowalik. Widowisko składało się z kilku sekwencji. Najpierw aktor czytał list pełen gniewu i pretensji wobec świata. Prawdę mówiąc, ów tekst był dosyć nużący i oparty na schematach myślowych. Mając w pamięci pieśń Włodzimierza Wysockiego Nie lubię, muszę stwierdzić, że Poniedziałek opisał podobne rzeczy w sposób mniej ciekawy, a do tego dość jednostronny. Interesujące jednak były kolejne części widowiska. Druga stanowiła łagodną i mądrą odpowiedź na list. Trzecia – transmitowana na ekranie – pozwalała nam zobaczyć, jak Kowalik wychodzi na dwór i w emaliowanej na biało, blaszanej misce spala odczytane kartki.

Osobny cykl przedstawień to 7 grzechów głównych. Każdemu z występków poświęcono osobny wieczór. Ciekawy charakter miał wieczór poświęcony grzechowi pychy. Na dwunastym piętrze wieżowca Zebra Tower, na tle imponującego widoku na centrum, Bartosz Opania odgrywał spektakl rozpięty pomiędzy zmyśleniem a prawdą. Wydarzeniu nadano bowiem formę spotkania z gwiazdorem, a Opania wcielił się w rolę samego siebie. Tyle że siebie nie do końca prawdziwego. Raczej: siebie zgodnego z rozpowszechnionymi wyobrażeniami o celebrytach. Widowisko oparte więc było na trudnych do wyłapania mistyfikacjach, na ciągłym prowokowaniu i zwodzeniu spektatorów. Zagrał je jednak z wielką swobodą i przekonująco. Stworzył na „scenie” fantom niebędący Bartoszem Opanią, ale będący jego sobowtórem.

Zupełnie inny nastrój miała rozmowa przeprowadzona przez Ewę Dałkowską z Ernestem Bryllem. W odróżnieniu od poprzedniego wieczoru tym razem wypowiedzi oparte były na dobrodusznej szczerości i odważnym wypowiadaniu nie zawsze popularnych poglądów. Rzecz zabawna, że pośród dialogów obydwojga twórców niespecjalnie pojawiła się tematyka związana z tytułowym lenistwem. Czyżby autorzy postanowili po prostu zagrać leniwych i ostentacyjnie nie zająć się przewidzianym tematem?

Kolejne wieczory poświęcono nieczystości i zazdrości. Monodram napisany przez Tomasza Mana stanowił narrację pedofila opuszczającego po wielu latach więzienie. Zdzisław Wardejn zagrał tę postać w sposób niezwykle ludzki, nie bojąc się wśród środków aktorskich sięgnąć nawet po naiwność i ciepło. Nie wiązało się to oczywiście z chęcią usprawiedliwiania pedofilów czy negowania dokonywanych przez nich zbrodni. Koncept ten wywołał jednak bardzo żywe reakcje widzów, czego dowiodła odbywająca się po przedstawieniu dyskusja.

Mniej emocji wywołała Zazdrość. Trzeba jednak przyznać, że poświęcony jej wieczór miał bardzo bogaty program. Główną wykonawczynią była Herman, która najpierw wraz z Antonim Liberą czytała fragmenty przełożonej przez niego Racine’owskiej Fedry, następnie ukazała nam się w projekcji krótkiego monodramu, a na końcu wraz z Klijnstrą zagrała w Małych zbrodniach małżeńskich Erica Emmanuela Schmitta (notabene była to uproszczona wersja spektaklu przygotowanego w Teatrze Praga w reżyserii Marka Pasiecznego).

Żałuję, że ze względu na zły stan zdrowia Stanisławy Celińskiej nie doszło do skutku Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. I jakkolwiek zdanie to brzmi nieco żartobliwie, to zapisuję je z całkowitą powagą. Ostatnim elementem „grzesznego” cyklu była natomiast Chciwość, określona przez wykonawców (Wojciech Tomczyk i Magdalena Kuta) jako „sesja terapeutyczna”.

Obejrzane przedstawienia urzekały bezpretensjonalnością, ciekawą formą, częstokroć swoistym niedomknięciem (część spektakli można by zakwalifikować jako czytania performatywne). W pamięci widza pozostaną również niezwykłe miejsca, kameralna i miła atmosfera, kojarząca się z pokazami teatrów alternatywnych.

Organizatorzy Gorzkich żali mieli z pewnością rację, kiedy opatrywali go formułą „festiwal, który uwiera”. Obojętność wobec pokazanych przedstawień jest chyba ostatnią rzeczą, która mogłaby się przytrafić widzowi. Uwiera poruszona tematyka. Nie daje o sobie zapomnieć niebanalna forma. Tytułowa gorycz budzi we mnie jednak jak najlepsze skojarzenia. W Apokalipsie mowa o zwoju, który wzięty do ust wydaje się słodki, ale przełknięty poraża goryczą. Z Gorzkimi żalami jest na odwrót. W ich głębi dostrzegam swoistą słodycz.

16-04-2014

Festiwal Gorzkie żale, Warszawa, 29 III – 21 IV 2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: