AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Takie małe fanaberie

Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
Tato nie wraca, reż. Piotr Ratajczak,
Teatr Konsekwentny WARSawy  

Wałbrzyskim Fanaberiom przez dwanaście lat ich istnienia udało się być może najważniejsze – zjednały sobie życzliwą widownię. I chyba dokonały tego, nie starając się za wszelką cenę schlebiać jej gustom. Już pierwszego dnia kilkakrotnie usłyszałem magiczne dla organizatorów słowo „karnet”: ktoś na przykład chwalił się, że go sobie wykupił. Od dawna też nie spotkałem się z tak precyzyjnym tematycznym doborem spektakli. Na Fanaberiach można było obejrzeć dwanaście przedstawień połączonych hasłem przewodnim „Teatr według Kobiet”.

Część z nich utworzyło tematyczne pary, a widzów zaproszono do komparatystycznej zabawy. Najpierw krótsza forma gdzieś w zakamarkach budynku, monodram czy stand-up, następnie dłuższa, lecz najczęściej nie mniej awangardowa przygoda na Dużej Scenie. Szybko się do tego rytmu przyzwyczaiłem; czekając na kolejny wieczór, zastanawiałem się, jaki element układanki tym razem dostaniemy. Każdy był przecież inny, na swój sposób zabawny i niepokojący. Świetny pomysł i bardzo konsekwentnie zrealizowany! Wszystko jest fragmentem, ale wszystko może też do siebie pasować. Jakże inaczej można opowiadać o kobietach i kobiecości, wysłuchiwać ich marzeń, planów, celów, zamierzeń, udręk i trwóg? Nie chodzi tu o żaden feminizm, antyfeminizm czy każdy inny „-izm”. Jak najbardziej pasował ów przyimek „według”, czyli „opierając się na…” i „stosownie do…”. Jak napisał w przedmowie do Poza dobrem i złem Fryderyk Nietzsche: „Dajmy na to, iż prawda jest kobietą…”.

Pierwsza para to monodram Tato nie wraca w wykonaniu Agnieszki Przepiórskiej i reżyserii Piotra Ratajczaka oraz Matki Katarzyny Deszcz.

Tematem tego wieczoru była „kobieta w rodzinie” czy może właśnie „rodzina według kobiet”. Najpierw prywatna, oparta na osobistych doświadczeniach historia spotkania z ojcem, który opuścił rodzinę, kiedy bohaterka miała zaledwie trzy lata. Następnie bardziej uniwersalna opowieść o roli matki, o jej napiętych relacjach z dorosłymi dziećmi oraz całym bagażu kłamstw, które muszą wspólnie dźwigać, żeby wciąż pozostawać rodziną. Nieobecność ojca, której nie da się nadrobić, zderzona jest z wszechobecnością matki, której „nie przeczekasz” i „nie przemilczysz”. Spektakl Tato nie wraca oglądałem wcześniej na Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora (WROSTJA), gdzie otrzymał wyróżnienie z rąk Lecha Śliwonika. Muszę powiedzieć, że wtedy nie doceniłem precyzyjnej struktury tego przedstawienia. Mając na scenie tylko aktorkę oraz minimum scenografii (biała ściana z żaluzji) i rekwizytów (biznesowa aktówka, z której aktorka wyciąga podarowane jej przez tatę ładne buciki), Ratajczak starannie dba o wewnętrzną dynamikę całej historii. Najintymniejsze wspomnienia niepewnej siebie dziewczynki, która snuje marzenia o wszechwiedzącym i wszechpotężnym ojcu, zderzane są z rzeczywistością kobiety sukcesu, znakomitej liderki superprofesjonalnego teamu, po pracy wracającej luksusowym audi do mieszkania na Mokotowie. Aktorka cały czas próbuje nas przekonać, że tak naprawdę nie potrzebuje już tatusia. I bez niego wszystko jej się udało. Znalazła swoje miejsce. Jest szanowana i doceniana, jest matką. Jednak śmiało też wyznaje, że po tych bucikach o dwa numery za małych, wciąż ma podkurczone palce.

Natomiast Matki z Teatru Nowego w Zabrzu dobitnie udowadniają inną gorzką prawdę – obecność rodzica w życiu dziecka bywa czasami nie mniej uciążliwa i dojmująca niż jego nieobecność. Nieznająca spoczynku rodzicielska miłość, przekraczając wszelkie granice, może stać się niemożliwą do zniesienia udręką. Ciągiem aktów psychologicznego terroryzmu i emocjonalnego szantażu. I kiedy ta, która urodziła, wykarmiła, wypielęgnowała, wychowała, nagle stanie się „bezużyteczna”, dorosłe rodzeństwo nie wymyśli nic lepszego, niż wpakować ją do symbolicznego muzeum, gdzie ma szansę odnaleźć się wśród pozostałych „ciekawych” staroci. Albo może odda ją pod sąd? Ale cóż ten sąd może poza skazaniem Matki na łaskę dzieci. Nie pomogą też ani nowe technologii w postaci „matkozmieniacza”, urządzenia do zmieniania rodzicielek według własnego upodobania, ani rady profesora z Instytutu Badań nad Matką, ani Statek Śmierci. Matki nie oddasz. Matka jest wszechobecna.

Ciężki to temat i raczej nie do wyczerpania. Zresztą wątpię, żeby Piotr Rowicki, autor sztuki, stawiał przed sobą aż tak ambitny cel. Przyjrzał się sprawie od różnych stron, próbując nie być nazbyt poważnym, pouczającym czy patetycznym. Najbardziej przekonujący jest właśnie w momentach groteski czy dyskretnej kpiny. Warto tu wspomnieć fenomenalną scenę konferencji z udziałem Matki Boskiej (Joanna Falkowska), Demeter (Andrzej Kroczyński), Matki Teresy od Kotów (Marian Wiśniewski) oraz Matki Wyrodnej Suki (Renata Spinek). Publiczność zaśmiewała się jak na występie kabaretów. Szkoda mi jednak było, że Rowicki wraz z reżyserką poszli w stronę uniwersalizacji problemu, nie tworząc barwnych postaci z krwi i kości, uciekając od imion i przygodności. Uważam, że historia rodzeństwa (Joanna Romaniak, Dariusz Czajkowski oraz Mateusz Lisiecki), które nie wie, co ma począć z matką (znakomita w tej roli Danuta Lewandowska), kiedy ta dostaje wylewu, sama w sobie była dość interesująca, żeby udźwignąć wielowarstwową narrację. Poza tym zdecydowanie nie byłem pod wrażeniem drewniano-dyktowych konstrukcji Andrzeja Sadowskiego. Wyglądało to raczej na brak pomysłu niż uzasadniony minimalizm. To samo dotyczy rozwiązań muzycznych. Miałem więc mieszane uczucia co do tego przedstawienia i byłem nieco zaskoczony, kiedy dowiedziałem się, że festiwalowa publiczność uznała je za najlepsze w tej edycji. Osobiście kibicowałem Męczennikom Anny Augustynowicz.

Następna para – makabryczny stand-up Eweliny Żak pt. Złe kino oraz spektaklo-koncert Nikt nie byłby mną lepiej w reżyserii Łukasza Chotkowskiego.

Tu miałem niejaki problem z określeniem wspólnego minitematu, jednak w końcu pozostałem przy słowie „niewola”. W wypadku Złego kina jest to niewola względem własnych zawodowych ambicji. Ewelina Żak, ucharakteryzowana na bohaterkę małobudżetowego horroru klasy B, na przemian wciela się w rolę prowincjonalnej aktorki Liliany oraz detektywki, która prowadzi śledztwo dotyczące tajemniczego zabójstwa tej pierwszej. Przez chwilę wydaje się, że przed nami najzwyklejszy kryminał, tylko że grany przez jedną osobę. Jednak spektaklowi daleko do czystości gatunkowej. Michał Walczak, autor tekstu i reżyser, próbuje pokazać ciemne strony show-biznesu, jego odstraszającą i bezlitosną maszynerię, która niczym wampir wysysa z człowieka całe życie czy pożera go jak zombie. Temat być może nie nowy, ale gdyby reżyser pozwolił sobie na odrobinę więcej cynizmu, otwartego szyderstwa czy nawet wulgarności, mogłoby wyjść znacznie lepiej. Przecież to Złe kino. Nie warto być aż tak grzecznym.

Niewola bohaterek Nikt nie byłby mną lepiej jest dosłowna i namacalna. Tekst przedstawienia powstał w wyniku rocznych warsztatów, jakie prowadzili z więźniarkami Magda Fertacz i Łukasz Chotkowski. Na pierwsze spotkanie przyszło około trzydziestu kobiet. Pod koniec programu zostało tylko sześć – Żmija, Kasiulek, Mariola, Ewa, Kaśka i Kret. To ich głosem mówią na scenie aktorzy Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze. Nawet tytuł jest tylko cytatem z kolejnego fragmentu powstałych materiałów. Zadziwiające jest natomiast podejście do tych historii reżysera Łukasza Chotkowskiego. Przebrał on wszystkich w nieco pompatyczne elżbietańskie suknie, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że przed nami prawdziwa szekspirowska tragedia. Wzmocnił całość rockową mocą zespołu Der Father oraz – nie wiadomo dlaczego – kazał jednemu z aktorów przez pół spektaklu biegać na golasa. W takim układzie, wbrew wszelkim wstępnym założeniom, opowieści dziewczyn (tak najczęściej nazywają je autorzy) zupełnie rozpływają się w ciągłych prowokacjach oraz zabawach z formą. Tylko wyświetlane urywki ze wspomnianych warsztatów raz na jakiś czas przypominają, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodziło.

Kolejny wieczór czyli „Religia wobec Kobiet”
 
Baśka Gwoźdź w swoim tanecznym monodramie za przedmiot badań obrała legendę o świętej Barbarze z Nikodemii, żyjącej w III wieku pięknej młodej dziewczynie, która za przynależność do chrześcijańskiej „sekty” najpierw została uwięziona w wysokiej wieży, a następnie skazana na ścięcie mieczem. Przed egzekucją, jak donosi legenda, była torturowana przez własnego ojca. Jednak ile w tym wszystkim prawdy? W 1969 r. Kościół katolicki skreślił męczennicę z litanii świętych Kościoła powszechnego, dopuszczając zarazem jej lokalny kult. Tak naprawdę lepiej wiedzieć to wszystko przed spektaklem, ponieważ Baśka Gwoźdź w ciągu niecałych czterdziestu minut nie tyle opowiada historię świętej Barbary, ile ją dekonstruuje i uestetycznia. Robi to za pomocą ruchu, tańca, wideo, muzyki. Bohaterka przeżywa ciągłe metamorfozy. Zmienia ubrania tak samo jak zmienia swe zachowanie i słowa, którymi chce do nas (katów? współwinnych?) przemówić. Czasami jest odważna, wręcz mężna i heroiczna, żeby w następnej chwili w rozpaczy chować się wśród rozrzuconych po scenie książek. Zaczyna niczym statua „Matka Ojczyzna wzywa”, żeby wkrótce ukazać całą wrażliwość i delikatność młodej, przestraszonej dziewczyny. I to wszystko na tle świetnie dobranej muzyki Bacha.

Ze wstydem muszę przyznać: przez pierwszą połowę Męczenników myślałem, że jedynym powodem, dla którego spektakl znalazł się w programie „Teatru według Kobiet”, była płeć reżyserki Anny Augustynowicz. Grubo się myliłem. Przed nami historia licealisty Beniamina (Konrad Beta), który doznawszy religijnego objawienia, jako „prawdziwy” wybraniec boży, nie bez pomocy cytatów z Pisma Świętego zaczyna terroryzować (trudno to inaczej nazwać) całą swoją szkołę wraz z nauczycielami oraz miejscowym proboszczem (Czesław Skwarek). Zacznie się od żądania zakrywających strojów kąpielowych na lekcjach pływania. Skończy na próbie zabójstwa rozpaczliwie sprzeciwiającej się „reformom” nauczycielki biologii. Żydówki, rzecz jasna. Jak będzie ubolewać jego matka (Maria Dąbrowska): „Lepiej, żeby to były narkotyki”.

Niemiecki dramatopisarz i dramaturg Marius von Mayenburg w swoim tekście przeprowadził dość prosty, lecz przez to szczególnie groźny w skutkach eksperyment. Postawił współczesne społeczeństwo tolerancji i dialogu wobec nieubłaganej logiki religijnego fanatyzmu. Rezultat jest przerażający. Jakże bezbronni okazali się ci wszyscy rozsądni i mądrzy dorośli przy pierwszych objawach niezłomnej wiary we własną, sankcjonowaną z góry nieomylność. Wystarczyło przywołać kilka słówek z innego, bardziej radykalnego słownika, żeby ich świat zaczął się sypać. Pod tym względem oszczędna scenografia Marka Brauna tylko podkreślała fakt, że prawdziwa wojna toczy się tu na polu semantycznym. Właśnie tam przegrywamy potyczki na pojęcia i znaczenia. Cóż w takiej sytuacji można począć? Jakiej odpowiedzi udzielić? Do jakich sięgnąć argumentów? Nauczycielka Erika Roth znalazła na to sposób. Nie będzie ustępować, nie będzie się też tłumaczyć. Jest na swoim miejscu. Nigdzie się stąd nie ruszy. Na akt wiary odpowiada innym aktem wiary. Przybija stopy do podłogi. Dosłownie. Krew została przelana. Ofiara poniesiona. Erika patrzy na wszystkich i czeka… jaka będzie odpowiedź. Jaka może być odpowiedź? Światło gaśnie, a niepewność pozostaje.

Naszą ostatnią parę, czyli Bohaterki Michała Buszewicza oraz Carycę Katarzynę Wiktora Rubina, tak samo wiele dzieli, jak i łączy.

Można by tu sporządzić całą listę tematów, wskażę jednak na jedną tylko kwestię, która nie mogła się nie pojawić w tym całym genderowym dyskursie i którą chciałbym zamknąć ten krótki przegląd. To kwestia ciała i cielesności. Tego żywego ciała, które rodzi się i rośnie, zmienia się i jest zmieniane, pożądane, ubóstwiane, poniewierane, męczone. Kobiecego ciała. W istocie czym się tak naprawdę różni biopolityka uprawiana na szeroką skalę przez dwór carski w Petersburgu od tej dzisiejszej i domorosłej, która zmusza do bycia fit i sexy? W Carycy Katarzynie przyszła Imperatorowa Wszechrusi jest zredukowana do funkcji swojego łona. Musi dać potomstwo. Prawie tak samo jak krowa daje mleko. W Bohaterkach trzy samotne przyjaciółki są gotowe biegać, chudnąć, nawet przerwać ciążę czy siedzieć w piwnicy przykute do kaloryfera. Wszystko tylko po to, żeby kochał, żeby pieścił, żeby nie wychodził i nie opuszczał. Bo ciało ma swoje potrzeby i swoją prawdę. Prawdę wartą niejednego przedstawienia.

Na koniec jeszcze kilka słów o publiczności, najważniejszym atucie wałbrzyskich Fanaberii. Publiczność była po prostu świetna. Wcale nie dlatego, że każdorazowo znajdował się ktoś, kto podrzucał mnie samochodem do dworca Wałbrzych Miasto. Tylko ze względu na miłą, towarzyską atmosferę, którą udało się wspólnie stworzyć. Było dużo młodzieży, ale też i osób starszych. Poznałem parę, która specjalnie przyjeżdżała z Legnicy na te teatralne wieczory. Nie brakowało chętnych, żeby zostać na rozmowę z artystami. Jedna z najbardziej burzliwych debat dotyczyła spektaklu Nikt nie byłby mną lepiej. Więc całkiem słusznie, że o losach głównej nagrody zadecydowali widzowie. Nawet jeżeli ja głosowałem na innego kandydata.

12-12-2014

galeria zdjęć 12. Wałbrzyskie Fanaberie Teatralne, Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu 12. Wałbrzyskie Fanaberie Teatralne, Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu 12. Wałbrzyskie Fanaberie Teatralne, Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu 12. Wałbrzyskie Fanaberie Teatralne, Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu ZOBACZ WIĘCEJ
 

12. Wałbrzyskie Fanaberie Teatralne, 25-29 listopada 2014 r.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: