AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Uciekająca rzeczywistość

XV edycji Festiwalu Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość Przedstawiona”
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
Tato, reż. Małgorzata Bogajewska,
Teatr Bagatela w Krakowie, fot. Piotr Kubic  

Już po pierwszych dniach XV edycji Festiwalu Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość Przedstawiona” można było wyczuć, że z ową współczesnością będzie niejaki problem. Zbyt pośrednio, niepewnie i tylko przez moment nawiązywała z nią kontakt główna teatralna impreza w Zabrzu. Nie łatwiej szło i z „przedstawianiem rzeczywistości”. To znaczy jakąś rzeczywistość każdy ze spektakli rzecz jasna przedstawiał. Tylko że najczęściej nie tę, w której obecnie mamy przyjemność przebywać.

No bo gdzie na osi czasu umieścić pomysł typu „wyprawa młodego reżysera na wieś”? Moim zdaniem zdecydowanie po stronie PRL-u, czyli przed rokiem 1989. A taki właśnie był koncept Sońki Teatru Dramatycznego im. A. Węgierki w Białymstoku. Całe przedstawienie to spowiedź podlaskiej staruszki, która częstuje przybysza z wielkiego miasta nie tylko mlekiem prosto od krowy, ale i opowieścią o swojej pierwszej i jedynej miłości. Tytułowa bohaterka w wykonaniu nagrodzonej przez jurorów Swietłany Anikiej bez wątpienia stanowi główny walor spektaklu i z miejsca kradnie kolegom całe show. Od samego początku każe śledzić każdy swój ruch, wsłuchiwać się w każde drobne słówko. Być może dlatego nie od razu złapałem, jak prostą, żeby nie powiedzieć banalną historię opowiada – historię pod tytułem „zakochałam się we wrogu”. W tym wypadku chodzi o II wojnę światową, a owym wrogiem jest nazistowski oficer. Ogląda się to wszystko z wielką ciekawością. Jednak tam, gdzie przedstawienie zbacza z drogi intymnych zwierzeń, gdzie nie słyszymy trasianki, którą jeszcze rozmawia wieś niegdysiejszych Kresów, od razu zaczynamy przyglądać się niezbyt oryginalnej scenografii, niezgrabnym zabawom z użyciem ręcznej kamery, nieporadnym próbom autokomentarza oraz mało znaczącym, szarym w porównaniu z Sońką drugoplanowym postaciom.

Narodziny Fryderyka Demuth w reżyserii Macieja Wojtyszki, który wśród widzów był najczęściej nazwany „tym spektaklem o Marksie”, też przedstawia pewną rzeczywistość, tylko że jest ona zlokalizowana w dziewiętnastowiecznej Anglii. Dokładniej w niewielkim mieszkaniu, gdzie znalazła schronienie liczna rodzina przyszłego „ojca komunizmu”. Ten ostatni jeszcze nie ma długiej, znanej z kanonicznych obrazków brody, lecz ma już ambicję zostać przywódcą światowego proletariatu. Po spektaklu usłyszałem, jak jedna pani skomentowała-podsumowała przedstawienie frazą: „to nie był spektakl o Marksie jako myślicielu, tylko o Marksie jako człowieku”. Ja bym tak kategoryczny nie był. Nie jestem zwolennikiem dualizmu myśliciel – człowiek. Zwłaszcza w przypadku Marksa. Tym bardziej że głównym bohaterem tej kameralnej, można by nawet powiedzieć obyczajowej historii, jest główny sponsor i przyjaciel Marksa – Fryderyk Engels. To jego rola, a nie Marksa, jest doprawdy kapitalna! Mimo okropnej doczepionej brody Grzegorz Mielczarek stworzył jedną z najbardziej przekonujących i wiarygodnych postaci całego festiwalu. Próbuje pomóc swojemu przyjacielowi w delikatnej i kompromitującej sprawie. Udaje mu się między innymi dlatego, że cały spektakl jest zrealizowany w sposób jak najbardziej klasyczny. Naturalizm, linearyzm, psychologizm… A jednak (według jurorów i, nie będę ukrywać, według mnie też) okazało się, że historyczne studium Macieja Wojtyszki było najlepszym dramatem tegorocznej edycji. Jest w tym swoisty paradoks, godny samego Marksa.

W taki sposób pierwszym spektaklem, który całkowicie mieścił się w festiwalowej formule, został Obywatel K. Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. Wreszcie współczesność, wreszcie Polska, wreszcie autostrady, które mają przejść akurat przez dom byłego sławnego działacza Solidarności. Dodajmy do tego ręczną kamerę, przekleństwa, akcję na wyciągnięcie ręki oraz media, które żywią się krzywdą ludzką. I… otrzymamy przedstawienie współczesne co do formy, lecz zupełnie wtórne co do treści. Luźno oparty na Człowieku z marmuru Wajdy tekst Artura Pałygi nosi znaczący podtytuł – szopka polska. To jakoś usprawiedliwia fakt, że zamiast żywych ludzi po scenie chodzą tam i z powrotem ucieleśnienia medialnych archetypów. Problem jednak w tym, że spektakl, który chciałby być niegrzeczny, chciałby kogoś tam zranić czy komuś coś uprzytomnić, zamiast lodowatego prysznica serwuje nam ciepłą zupkę, która smakuje jak ta, którą dostajemy co wieczór w Wiadomościach i innych Faktach.

Publicystyczny wątek rozsadził narrację innego przedstawienia z Wałbrzycha pt. Good Night Cowboy. Pośród przygód jednego prostytuującego się chłopca, który tak naprawdę szuka miłości czy najzwyklejszej akceptacji, ni z gruszki, ni z pietruszki na scenę wkraczają przedstawiciele dziwnych nacjonalistycznych ugrupowań. Obrzucają nieszczęsnego stekiem obelg pt. „ten gejowski podczłowiek i śmieć”, odzierają z ubrań i skazują na unicestwienie w imię interesów Polski. Grający kowboja Julian Świeżewski za te wszystkie upokorzenia dostaje aktorską nagrodę. Widzowie natomiast zostają ze zrujnowaną atmosferą oraz pytaniami, po co i dlaczego akurat tak.

Upewnić się, że Obywatel K. nie jest najlepszym tekstem Pałygi, można było dwa dni później, kiedy Teatr Bagatela w Krakowie pokazał Tatę – komediowy musical na temat skomplikowanych relacji ojcowsko-synowskich. Wszystko z muzyką na żywo i nie mniej żywą akcją. Widownia śmiała się do rozpuku, niektórzy wprost wpadali w jakąś histerię i rechotali aż do zdarcia gardeł. Przy tym po spektaklu prawie każdy przyznawał, że w sumie to nie jest takie śmieszne, a raczej jak najbardziej smutne. Nagrodzonej za reżyserię Małgorzacie Bogajewskiej udało się więc wymieszać tragizm z komizmem i co najważniejsze zachować należyte proporcje. Wyszło jej przedstawienie iskrzące się humorem, będące jednocześnie wnikliwym studium rodzinnego horroru, którym może stać się chociażby wspólne spożycie arbuza.

Vox populi, vox dei – głosi stare łacińskie przysłowie. W wypadku decyzji zabrzańskiej publiczności, która przyznała Grand Prix festiwalu Zaręczynom Wojciecha Tomczyka, aforyzm ten staje się kolejnym argumentem na rzecz ateizmu. Dlaczego? Czy wszystko jest aż tak źle? Być może nie. Zabrzanie po prostu zagłosowali na swoich, czyli jedyny spektakl Teatru Nowego w Zabrzu. Mogę to zrozumieć. Tylko że wśród trzynastu konkursantów wybrano sobie na faworyta mało pomysłową, nieskomplikowaną semantycznie, prawie pod każdym względem banalną, słabo zagraną i, co charakterystyczne, w żaden sposób nie wyróżnioną przez jury farsę. Zastanawiam się, czy to sprawiedliwe wobec innych uczestników? Być może jako akt gościnności warto było wykluczyć miejscowych z listy do głosowania?

Gościem specjalnym festiwalu został Gruziński Poti Valerian Gunia Professional State Theatre. Tego akurat pomysłu mogę organizatorom tylko pogratulować. Pierwszy raz miałem okazję obejrzeć od początku do końca spektakl w zupełnie niezrozumiałym dla mnie języku. Żadnego tłumaczenia czy napisów, tylko przeczytani dawno temu Emigranci Sławomira Mrożka, na kanwie których powstało przedstawienie. Cóż mogę powiedzieć? Reżyser Dariusz Jezierski zapewniał, że przed nami wystąpią najlepsi aktorzy Gruzji. Jeżeli przed pokazem ktoś mógł w to powątpiewać, po spektaklu takich niedowiarków już nie było. Trzymać w napięciu salę, która może tylko zgadywać, o czym mowa – to dopiero sprawdzian. Ramaz Ioseliani i Guya Quaraia z łatwością go przeszli. Gdy jeden z aktorów roztrzaskał dłonią stojący na stole talerz – dosłownie podskoczyłem na krześle. Widziałem, jak aktorowi zaczęła krwawić ręka. Ale ten nawet nie drgnął. Tylko po chwili, nie wychodząc, jak to się mówi, z roli, akuratnie ją wytarł wiszącą na sznurku skarpetą. Przy czym udało mu się zgrabnie wpleść to wszystko w tkankę aktualnej sceny. Stanisławski bije brawa. Widownia też.

W festiwalowej gazetce w wywiadzie z Bogdanem Cioskiem, jednym z organizatorów pierwszych edycji festiwalu, przeczytałem: „Chciałbym jednak namówić obecnych organizatorów, aby troszkę wrócili do trwania przy formule dramaturgii współczesnej, przy podtrzymywaniu idei rzeczywistości przedstawionej, a więc odczutej, dotkniętej, a nie rzeczywistości zaprojektowanej, na co bardzo cierpi nasz polski współczesny teatr”. Zrozumiałem wtedy, że w swych przeczuciach i wrażeniach osamotniony nie jestem. Ostatnią diagnozę pana Cioska zostawiam bez komentarza, lecz pod wszystkim innym mogę się podpisać. Mam nadzieję, że festiwal nie zapomni o swoich korzeniach i pierwotnych celach. Wtedy, tak samo jak w tym roku, trzeba będzie dostawiać krzesła i upychać licznych teatromanów, złaknionych obejrzenia tej przedstawionej na scenie rzeczywistości.

20-11-2015

XV Festiwal Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość Przedstawiona” w Zabrzu, 16–25.10.2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Sin
    Sin 2015-11-20   22:06:36
    Cytuj

    W spektaklu na podstawie "Emigrantów" grają Ramaz Ioseliani i Georgi Surmava. A nie jak w tekście powyżej. To błąd osób odpowiedzialnych za promocję Teatrze Nowym.