AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Będziemy bronić zespołów

Władysław Zawistowski  

Magda Piekarska: Pomyślałam, że porozmawiam z panem, bo jako jeden z niewielu urzędników od kultury naprawdę rozumie pan artystów, zwłaszcza tych związanych z teatrem.

Władysław Zawistowski: Tak, na początku czułem się trochę rozdwojony, serce zostało w teatrze, gdzie pracowałem przez lata, a ciało (no i głowa też) urzędowało. Dziś muszę jednak powiedzieć, że jestem przede wszystkim urzędnikiem. I nie bardzo mogę się zgodzić z tym „jednym z niewielu”. To stereotyp. W wielkich miastach, ale również w urzędach marszałkowskich pojawiło się wielu świetnych ludzi, również artystów, intelektualistów w różnych rolach: doradców, rzeczników, „pań i panów” od kultury. W Trójmieście mógłbym ułożyć imponującą listę. Wielu z nas rozumie artystów, zresztą dotyczy to nie tylko urzędników, ale także polityków. Myślę, że to ogromna, pozytywna zmiana, choć mam świadomość, że nie dotyczy wszystkich samorządów.

Jak pan przeszedł tę przemianę?

Była dość ewolucyjna. W teatrze pracowałem na etacie do 1991 roku, potem byłem wolnym strzelcem. Okresem przejściowym była moja działalność wydawnicza (obok dramaturgii), dzięki niej uzyskałem inną, bardziej biznesową perspektywę, bo ta praca polega nie tylko na kontakcie z autorami, ale też na liczeniu, czy na wszystko wystarczy. Rynek wydawniczy dziś jest trudny, wtedy, mam wrażenie, był jeszcze trudniejszy. Kiedy przychodziłem do pracy w urzędzie, brano pod uwagę moje doświadczenie artystyczne i związki ze środowiskiem twórczym – przede wszystkim właśnie to było ważne dla naszego marszałka. Tych umiejętności, które faktycznie decydują, że jest się dobrym urzędnikiem, uczyłem się parę ładnych lat.

Jaka jest różnica między tymi dwiema perspektywami – artysty i urzędnika?

Jest ogromna i dla mnie oczywista. System, w ramach którego funkcjonujemy, jest szczególny, do pewnego stopnia to dziedzictwo poprzedniego ustroju, kiedy prawie cały sektor kultury był w rękach państwa. Pamiętam, jak w latach po 1989 roku zmienialiśmy nazwy instytucji – wcześniej mieliśmy Państwowy Teatr Wybrzeże, Państwową Filharmonię Bałtycką. Wszystko było państwowe, a w pewnym momencie stało się samorządowe – to była ogromna zmiana. Po 1989 roku zapanował strach przed przekazywaniem teatrów samorządom, mówiło się, że to będzie oznaczało ich koniec, że radni wybiorą inwestycje w żłobki, przedszkola. Kiedy miażdżąca większość instytucji przeszła w ręce samorządów, okazało się, że były to mylne obawy. Samorządy w wielkich miastach wykazały się ogromną odpowiedzialnością. Pod skrzydłami marszałka, prezydenta, który inwestował w kulturę, teatr rozkwitał. Dla Pomorza i Gdańska Teatr Wybrzeże zawsze był ważny, chyba najważniejszy, frontowy, więc na wszelkie sposoby od lat, nie licząc dotacji, staramy się go wspierać. Teraz mimo pandemii też dużo się tam dzieje – jesteśmy właśnie po otwarciu sceny Malarnia, nieco dłużej po starcie Starej Apteki, no i zamknęliśmy dużą scenę, za chwilę rozpocznie się jej przebudowa. To przejście w tryb remontu odbywa się więc bez szkody dla artystów, ponieważ zespół będzie miał do dyspozycji trzy kameralne przestrzenie. Od zera zbudowaliśmy Teatr Szekspirowski, Scenę Kameralną w Sopocie (co prawda na Monte Cassino, ale w innym miejscu), przebudowaliśmy Teatr Muzyczny. Wszystko to odbyło się w terminach, bez większych usterek i przygód. Jak sobie przypomnę stare inwestycje, czas, kiedy opera w Bydgoszczy była budowana przez dwadzieścia lat, widzę kolosalną różnicę

A wracając do pani pytania, pracując w urzędzie, przekonałem się, że to zajęcie ma dwa aspekty – z jednej strony jako funkcjonariusz publiczny podlegam licznym regulacjom, muszę zajmować się także sprawami odległymi od moich zainteresowań, z drugiej, co jest najciekawsze, mam poczucie sprawczości innej niż artystyczna, ale także ekscytującej. Bo to wspaniałe uczucie, kiedy tworzymy warunki dla artystów do tworzenia sztuki i dla widzów do jej odbioru. Kiedy rozmawiam z liberalnymi ekonomistami, często słyszę: „wy dopłacacie tym pięknoduchom do pensji, niech spróbują robić taki teatr, żeby się utrzymać z wpływów z biletów”, odpowiadam im, że nie dopłacamy do pensji artystów, ale do biletów właśnie. Dzięki temu ten bilet wciąż jest w większości instytucji w cenie na tyle przystępnej, że widownie są zapełnione (mówię oczywiście o czasach przed pandemią). Jako urzędnik prowadzę więc nie tylko politykę kulturalną, ale i społeczną. I uważam, że to jest dobry kierunek.

Czyli praca w urzędzie może sprawiać frajdę?

Tak, i dlatego zawsze powtarzam, że potrzebujemy menedżerów kultury, ludzi, którzy potrafią być urzędnikami, ale i dyrektorami instytucji. Dla nich bowiem czasami jest lepiej, żeby dyrektorem nie był artysta, który miewa ciśnienie na własną karierę, a czasem, niestety, na pieniądze, z czego biorą się rozmaite wynaturzenia, wcale nierzadkie. Tymczasem ambicją menedżera jest (powinna być?) sama instytucja. Problem w tym, że dobry menedżer może pracować także w innych dziedzinach, gdzie zapłacą mu więcej. Często szukamy dobrych zastępców dyrektorów, głównych księgowych i znalezienie ich nie jest proste, nawet w Trójmieście. Zadziwia mnie też coś innego – w Gdańsku na uniwersytecie mamy teatrologię, kulturoznawstwo, ale jak ogłaszamy nabór na stanowiska w urzędzie, nigdy się żaden absolwent tych kierunków nie zgłasza. Skutek jest taki, że mam w zespole ludzi biegłych w finansach, aspektach prawnych, ale nie mam teatrologa.

Może humaniście takie zajęcie kojarzy się ze żmudnym wypełnianiem dokumentów i liczeniem pieniędzy.

Fakt, tej papierologii jest sporo, ale bez przesady – nawet dla humanisty jest to do opanowania, zresztą umiejętność sprawnego pisania (a tym bardziej publicznego mówienia) jest w urzędzie bardzo cenna. Tu widzę raczej inny problem – kariera urzędnicza jest dość powolna. Trzy lata trwa pokonanie pierwszego szczebla, jeśli zaczyna się zaraz po studiach, do tego momentu trzeba przetrwać z nienadzwyczajnym wynagrodzeniem. To ma sens, jeśli ktoś zdecyduje, że wiąże swoją karierę z sektorem publicznym. Jeśli jednak ma ambicje publicystyczne, artystyczne, taki mariaż może być kłopotliwy. Pilnujemy bardzo unikania konfliktu interesów – od czasu, gdy tu pracuję, nie mogę współpracować na przykład z Teatrem Wybrzeże, muszę ograniczyć działalność artystyczną, z wielu rzeczy rezygnować.

I musi pan częściej niż o sztuce rozmawiać o pieniądzach – jeśli chodzi o kulturę, ta kołdra finansowa jest zawsze za krótka.

Niestety, to wciąż podstawowa kwestia. Jako urząd marszałkowski tworzymy instytucję, nadajemy jej statut, powołujemy dyrektora, mamy wpływ na inne stanowiska kierownicze, mamy też narzędzia kontrolne. Ale druga rzecz to te nieszczęsne finanse, o które toczą się boje. Dotacja bieżąca, zapewniająca funkcjonowanie, to jedna rzecz, ale poza tym przekazujemy środki na inwestycje, które pochodzą z budżetu województwa, z funduszy unijnych, z instrumentów zwrotnych. W ostatnich latach coraz trudniej jest wpisać się programy unijne z inwestycjami kulturalnymi, ale korzystamy z rozmaitych dróg, staramy się dogadywać z innymi samorządami, prosimy na przykład miasto Gdańsk, żeby się dołożyło. Finanse to nie tylko mechaniczna przekładka (z funduszu do instytucji), ale też element polityki lokalnej, wielopiętrowych układanek, w których tle jest często ministerstwo jako partner, czasem niezbywalny. Są tu punkty zapalne, jak Europejskie Centrum Solidarności, czy Muzeum Westerplatte, a różnice zdań między obozem rządzącym w kraju, a obozem rządzącym w dużych miastach (i części regionów) często nie pozwalają znaleźć konsensusu. Usprawiedliwione są żal i gorycz spowodowane tym, że ogromne pieniądze idą na rozmaite, często fikcyjne, czysto papierowe byty, dublujące zresztą zadania instytucji już istniejących, a jeszcze nie zawłaszczonych przez „dobrą zmianę”. Uważam, że nasze uzasadnione potrzeby powinny być realizowane zgodnie z zasadą pomocniczości – jeśli niższy szczebel sobie nie radzi, zwraca się o pomoc do wyższego. Tymczasem często można usłyszeć między wierszami sugestię typu: „jak was nie stać na operę, to ją zlikwidujcie”. Wielkim problemem, który słabo się przebija do powszechnej świadomości, jest to, że państwo polskie zostawiło wiele cennych zabytków dosłownie na pastwę losu, ponieważ oddało je samorządom lokalnym, które nie są w stanie ich utrzymać. To przykład absolutnie unikatowych mostów tczewskich, czy gotyckiego zamku w Gniewie – roczny budżet gminy nie wystarczyłby na jego utrzymanie. Nie było wyjścia, został skomercjalizowany, szczęśliwie udało się to jakoś okiełznać, włożyć w ramy progu opłacalności. Działa wciąż muzeum, ale nie ma wielu inicjatyw, są za to hotele.

A jak urząd wspiera artystów w sytuacji pandemii?

To jest nowa sytuacja dla nas wszystkich, dla urzędu, instytucji, artystów. Na szczęście na chwilę przed lockdownem daliśmy znaczące podwyżki na płace we wszystkich instytucjach kultury, w niektórych przypadkach były to większe kwoty od utraconych przychodów. Dziś deklaracja marszałka jest taka, że zrobimy wszystko, żeby ocalić zespoły artystyczne, dlatego nie ma mowy o cięciu budżetów – wszędzie pozostają bez zmian, łącznie ze wspomnianą podwyżką. W tym kontekście mogę tylko wyrazić żal, że pomoc rządowa dla instytucji samorządowych jest iluzoryczna. Zaczęliśmy też kilka inwestycji. Są oczywiście problemy – te największe dotyczą artystów niezatrudnionych na etatach, chociaż i oni, kiedy zostali z gołymi pensjami bez nadnormówek, też nie mają łatwo. Ale freelancerów, wolnych strzelców funkcjonujących bez jakichkolwiek zabezpieczeń, jest naprawdę wielu w teatrze i środowisku muzycznym, nie mówiąc o sztukach wizualnych, czy środowisku literackim.

Urząd marszałkowski jest w stanie im pomóc?

Jako urząd mamy trochę inne zadania. To raczej kompetencja gmin, dlatego miasto Gdańsk przeznaczyło ogromne pieniądze na stypendia wypłacane po epidemii, które de facto mają charakter socjalny. My też przeznaczyliśmy nasze oszczędności na konkurs. Powiem pani, że jestem wstrząśnięty liczbą wniosków, jakie wpłynęły. Jest ich 530, a nam wystarczy środków na 60-70 stypendiów. Jak wybrać tych, którym można pomóc? Będziemy się nastawiali na ludzi bez etatów, ale też na tych spoza Trójmiasta – ponieważ nasze miasta takie fundusze stypendialno-pomocowe już stworzyły, musimy myśleć o Słupsku, Starogardzie, Kartuzach, gdzie przecież też żyją i tworzą artyści.

Drugie wielkie zmartwienie wiąże się z pytaniem, co dalej, bo publiczność nie bardzo chce wracać do sal muzycznych i teatrów. Tutaj, w Gdańsku, jest to kłopotliwe – Teatr Szekspirowski chciał zagrać spektakl cztery razy, a sprzedał bilety tylko na dwa pokazy przy zmniejszonej widowni. Zresztą, jak wiem, jest to również problem czołowych teatrów warszawskich. Ostatnio byłem w Operze Leśnej na wspaniałym koncercie w ramach festiwalu NDI Sopot Classic, który wbrew wszelkim przeszkodom Sopot zrealizował – w repertuarze Chopin i Górecki, wybitni wykonawcy, pięć tysięcy miejsc na widowni i może tysiąc słuchaczy. Przyczyną jest reżim sanitarny, ale także obawy części potencjalnych widzów przed udziałem w zgromadzeniu. I to w Sopocie, gdzie molo pęka w szwach, o plaży nie wspominając! Wracając do Opery Leśnej, choć ta uwaga dotyczy wszystkich scen – jeśli przyjąć kryteria ekonomiczne, to granie w reżimie sanitarnym, przy widowni zmniejszonej o 60-70 procent, kompletnie się nie opłaca. Do spektakli i koncertów trzeba dokładać, żeby się w ogóle odbyły. Wciąż się zastanawiam, co się stanie, kiedy jesienią wrócimy albo może raczej spróbujemy wrócić do zwykłego repertuaru. To będzie wielki test, o ile oczywiście nie nastąpi kolejny lockdown.

Pytanie, czy publiczność nie wraca gremialnie ze strachu przez wirusem, czy może dlatego, że przez te pół roku nauczyła się żyć bez spektakli i koncertów?

Strasznie się tego boimy. Ale sprawa ma też inny aspekt. Kiedy w czasach wiosennego lockdownu wszyscy zaczęli krzyczeć o Internecie, o spektaklach online, słuchałem tego z pewną obawą. I tak dziś wszyscy siedzimy z nosami w ekranach, komputerach, smartfonach, a jeśli jeszcze nauczymy się czerpać satysfakcję z oglądania obrazów w telefonie zamiast w galerii sztuki, będziemy mieli katastrofę. Dlatego trzeba zrobić wszystko, żeby ludzi zachęcić do powrotu do teatrów, galerii, sal koncertowych. Ale myślę, że obie wspomniane przez panią hipotezy są równie trafne – młodsi siedzą w smartfonach, a starsi boją się wirusa. Wielu moich rówieśników od pół roku przebywa na emigracji wewnętrznej, pracując głównie zdalnie. Na wszystkich uczelniach cały miniony semestr upłynął na zdalnej pracy, łącznie z egzaminami, a niektóre z uniwersytetów już zapowiedziały zdalne nauczanie na przyszły rok akademicki.

Poza tym wszystkim dochodzi jeszcze jeden aspekt, z punktu widzenia urzędnika fundamentalny – stworzenie warunków pozwalających, żeby produkcje teatralne sensownie zaistniały w Internecie, kosztuje, i to niemało. Mam tu na myśli profesjonalne realizacje, a nie dokumentalne zapisy spektakli. Budżet jest więc spory, a zyski – w sensie finansowym – żadne, w przeciwieństwie do teatru granego na żywo. W przypadku wielu teatrów mamy naprawdę konkretne wpływy ze sprzedaży biletów. Nasz Teatr Muzyczny zarabia w ten sposób kilkanaście milionów złotych rocznie. Jeśli tych pieniędzy zabraknie, będzie kiepsko, bo znaczna część wpływów idzie na płace dla artystów. Tu też pojawia się czynnik polityczny. Nie wiem, co będzie za pół roku, czy ktoś się nie obudzi z pytaniem o 1200 osób pracujących w instytucjach kultury, z których połowa nie wychodziła na scenę przez pół roku.

I co wtedy?

Będziemy musieli odpowiedzieć, że zespoły są najważniejszą częścią instytucji, będziemy ich bronić za wszelką cenę.

Jak wygląda teraz sytuacja w pomorskich instytucjach?

Na razie jak wszędzie – coraz chętniej udajemy, że pandemii nie ma, że się kończy. Teatr Wybrzeże gra regularnie, Muzyczny pokazuje na dużej scenie przedstawienia z małej, żeby bilans przy ograniczeniu liczby widzów się domknął. Są plany powrotu do normalnej działalności jesienią przy pomniejszonych widowniach, trzeba jednak pamiętać, że nie mamy wpływu na czynniki zewnętrzne.

Nie brzmi to optymistycznie.

Pandemia to problem dla wszystkich. Wszyscy potrzebują systemowego wsparcia. Pomoc rządu wydaje się niezbędna. Wierzę jednak głęboko, że przetrwamy ten czas. A potem wszystko w naszych rękach. Od nas tylko zależy, czy znajdziemy sposób, żeby zachęcić widownię do powrotu. Wierzę, że siła żywej sztuki jest ogromna. Żadna płyta, żaden Spotify tego nie zastąpi. Kto wie, może tej widowni po pandemii będzie odrobinę mniej, ale może będzie lepsza, ciekawsza, bardziej spragniona kontaktu ze sztuką. Musimy być dobrej myśli.

12-08-2020

Władysław Zawistowski – poeta, dramaturg, krytyk literacki i teatralny, tłumacz, wydawca, wykładowca uniwersytecki, pracownik administracji kultury. Dyrektor Departamentu Kultury w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Pomorskiego.


skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Absolwenci teatrologii na UG
    Absolwenci teatrologii na UG 2020-08-12   12:40:11
    Cytuj

    Panie Dyrektorze, proszę uruchomić rekrutację w UM - będziemy!