AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Jubileuszowy Kadysz

Doktor habilitowana kulturoznawstwa, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą.
A A A
Tadeusz Janiszewski, fot. Maciej Zakrzewski  

Joanna Ostrowska: Impulsem do naszej rozmowy jest twoja ostatnia premiera – Egzorcyzmy. Święte krowy. Co cię podkusiło, żeby zrobić monodram?

Tadeusz Janiszewski: Podkusiła mnie potrzeba pracy z sobą samym: konkretnych prób i improwizacji, ponieważ wspólnie w Teatrze Ósmego Dnia trochę zarzuciliśmy taki tryb pracy. Już kilka razy miałem pomysł, żeby samemu podejść do własnego tematu, żeby go unieść, żeby wziąć całą odpowiedzialność za spektakl i żeby móc w pełni, bez skrępowania i ograniczeń pracować. Koledzy mi często mówili, kiedy pracowaliśmy: „najlepsze nie przechodzą”. A ja z kolei chciałem sobie trochę poszaleć. Kiedyś miałem pomysł, żeby zrobić spektakl na podstawie Pod wulkanem Lowry’ego, miał nazywać się Konsul. Teraz mam psa, który nazywa się Konsul (śmiech). Później, jakieś trzy lata temu chciałem zrobić spektakl pod tytułem Rigor mortis. Byłem przez lata pod wrażeniem obrazów zastygłej śmierci mumii z Catacombe Capuccini z Palermo i z Galerii Śmierci w Guanajuato w Meksyku. Mam slajdy i zdjęcia jak portrety śmierci – ostatniego tchnienia lub krzyku, do których lubię wracać… Zawsze były jednak ważniejsze plany zespołowe. Jakiś rok temu postanowiłem, że teraz jest ten czas, że naprawdę mogę spróbować. A ponieważ męczyły mnie już od kilku lat informacje o egzorcyzmach i egzorcystach, postanowiłem się zająć tematem bardziej aktualnym, chociaż pod koniec spektaklu dochodzę jakby do części bliskiej rigor mortis. Jakieś małe podsumowanie po 45 latach pracy postanowiłem zrobić.

Jak ci się pracowało samemu, bez kolegów?

Bardzo trudno, inaczej. Nie myślałem, że tak trudno, ponieważ dyscyplina samodzielnej pracy jest zupełnie inna. Podnieta zespołowej improwizacji, tego że spotkasz coś nowego w propozycji przyjaciół i wchodzisz w dialog, w kłótnię, dyskusję, jest o wiele bardziej ekscytująca, pociągająca. Dlatego postanowiłem zrobić próby otwarte podczas festiwalu Malta – nie potrafiłbym sobie wyobrazić domknięcia tego spektaklu bez bezpośredniej konfrontacji z widzem-współuczestnikiem próby. Bo tak naprawdę część przedstawienia miałem zarysowaną, dopracowaną, ale druga jego część była i jest nadal w całości improwizowana. Chciałbym jeszcze w ciągu kilkunastu najbliższych prezentacji ciągle pozwalać sobie na improwizację, bo jest to dla mnie najbardziej pociągające. Jak się okazało, w takiej pojedynczej pracy bardzo trudna jest pełna mobilizacja, bo nie masz reżysera, nie masz obserwatora, nie masz oczu, które cię oglądają. Nie masz współpartnerów, więc przychodzi pewnego rodzaju lenistwo, ale też poczucie, że ja to już wszystko wiem, ja to już wszystko zrobiłem. Bardzo mi pomogła Barbara Theobaldt [niemiecka aktorka i reżyserka, pracowała w Teatrze Ósmego Dnia w latach 1985-89 – J.O.], z którą pracowałem nad precyzją dookreślenia dwóch postaci pojawiających się na początku, czyli mężczyzny nazywanego przez nas Tomczakiem i dziewczyny Tereski. Jednocześnie pomagała mi Ita Wachowska, która ze mną dosyć wymagająco konsultowała teksty i scenariusz. Nie było łatwo, ale w tej chwili jestem bardzo zadowolony z efektu, no i ciągle konfrontuję ten efekt z publicznością.

W tej improwizowanej końcówce otworzyłem sobie taką możliwość, że coś, co nazywałem początkowo „przygotowaniem łaźni” albo „przygotowaniem rzeźni” i przemianą jednego bohatera w drugiego, również ofiary w kata i odwrotnie, będzie ulegało rozwinięciu. Jest to więc zwykła rzeźnia i podwieszanie ofiar, ale także rodzaj modlitwy za umarłych. Taki mały kadysz. Okazało się, że trudno mi się rozstać z ofiarami, że to we mnie wywołuje bardzo silne wzruszenia, wspomnienia również o przyjaciołach, którzy odeszli. I to się dzieje w trakcie improwizacji. Tu się muszę trzymać, żeby zbyt emocjonalnie tych przypomnień sobie nie dawkować, bo robi się wtedy z tego jakiś rodzaj psychodramy, a tego nie chcę. Zmienia się też prawdopodobnie odbiór. Z wielu poprzednich spektakli mam takie doświadczenie, że kiedy coś, co się wydaje aktorowi wspaniałe i emocjonalnie pełne, u widza powoduje pojawienie się pewnej granicy, której nie przekracza razem z aktorem, bo przestaje go to dotyczyć. Dlatego staram się unikać zbyt mocnych i emocjonalnych przebić. Za dużo napięcia emocjonalnego, na które możesz sobie pozwolić w improwizacji, w powtarzalnym spektaklu musi być jakoś cięte. Lepiej jest, jeśli ta wewnętrzna siła emocjonalna pozostaje, natomiast nie przekłada się na zewnętrzność, na znaki teatralne, trudne, być może zbyt chaotyczne. Podejrzewam, że kiedy daję widzowi sygnał „taki jestem wzruszony”, on się wycofuje.

Na początku pracy nad tym spektaklem wydawało mi się, że zacznę od razu od faceta, który siedzi w „żelaznym pokoju” i jest od początku dziwakiem, ponieważ te wszystkie egzorcystyczne opisy nasuwały mi skojarzenia z bardzo dziwnym światem. Basia Theobaldt powiedziała mi jednak: „Nie, musimy wyjść od normalności, musimy pokazać, skąd ten facet się wziął”. Było to dla mnie trudne, ponieważ granie, nakreślanie takich prostych, normalnych postaci jest w jakimś sensie „antyósemkowe”, ale uważam, że bardzo dobrze, że tak się stało, że wprowadzamy dwie zwykłe, spokojne postaci, których historie się potem ze sobą krzyżują. Chciałem je spokojnie poprowadzić, a dopiero później pokazać granicę, za którą ten zupełnie normalny Tomczak może być również oprawcą, wykonawcą podtapiania niewinnej dziewczyny Tereski, przechodzącej w wannie „próbę wody”. Nie chciałbym oczywiście nigdy, żeby spektakl był linearny, żeby wszystko wynikało logicznie jedno z drugiego. Jest to dla mnie bardziej potrzeba poezji, poruszenia wyobraźni widza. A sam nie wiedziałem, po co kiedyś z Chorwacji, z nadmorskich skał, ściągam drewna wypłukane przez fale morskie, białe jak kości ludzkie, które w pewnym momencie zawołały do mnie: „Wykorzystaj nas w tym spektaklu”! Bo ja je ściągałem ze swoich wędrówek po skałach dlatego, że one były takie piękne i takie martwe. Przez tę swoją martwotę właśnie piękne, ale zagrały w trochę inny sposób… Od czasu Ach jakże godnie żyliśmy [1979 – J.O.] mam takie dziwne historie z rekwizytami.

Chce ci się jeszcze ciągle tak „wołać na puszczy”?

Absolutnie! Poza tym musimy! Ten spektakl jest też według mnie ostrzeżeniem.
Nagle, kiedy zaplanowałem próby otwarte, zaczęła się cała sprawa z Golgota Picnic, odwoływanie spektaklu i szokujące słowa z ust arcybiskupa i władzy świeckiej. Dla mnie wstrząsem było usłyszeć to, co arcybiskup Gądecki powiedział w kazaniu na Boże Ciało, kiedy przywołując radykalne odłamy islamu mówił, że my „nie możemy milczeć”. On tam wzywał do linczu. To było to samo zagrożenie, które przywoływał prezydent Grobelny, że nagle protestując przeciwko wystawieniu spektaklu Golgota Picnic przyjdzie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Zbiegło się to z moją pracą nad Egzorcyzmami. Wiedziałem, że w spektaklu w tle musi być słyszalny ten tłum, owo pulsujące, brudne serce. Że ono gdzieś jest, że trzeba się pilnować, bo ono zawsze może potrzebować brunatnej krwi. W tej chwili używam kilku cytatów z Gądeckiego, z cytowania Grobelnego zrezygnowałem. Gądecki był wystarczająco silny. To są takie jakby krótkie wiadomości wysłuchane przez radio, gdzie miesza się to, że egzorcysta doradza na przykład, że jak masz w domu dziwne rzeczy, powiedzmy maski afrykańskie, to je spal, z tym, że nie można milczeć i trzeba chronić wartości w imię Ewangelii miłosierdzia. Jest coś groźnego w agresji, która pojawia się w zachowaniach tłumu, jak w latach 30. w Niemczech, co spowodowało ogromną tragedię. To mnie przeraża i to postanowiłem w tym spektaklu zawrzeć.

Wspomniałeś, że pracujesz już 45 lat. Za moment zaczniecie obchody 50-lecia Teatru. Jesteś człowiekiem, który najdłużej z obecnego zespołu jest w Ósemkach.

Ewa była ode mnie dłużej w zespole, bo spotkałem ją już na obchodach pięciolecia, ale przebudzenie teatralne nastąpiło u niej gdzieś po 2-3 latach. Ja byłem zupełnie świeży, a ona została prawdopodobnie przyprowadzona do teatru przez kolegów z liceum, czyli Wojtka Jaraczewskiego i Sławka Magalę, którzy też nieco wcześniej, jako licealiści, odkryli Teatr Ósmego Dnia. Wtedy doszło do znajomości z Leszkiem i zaczęło iskrzyć.

I tak iskrzy do dzisiaj…

Ja natomiast na to pięciolecie założyłem muchę, bardzo elegancką. Byłem jedynym człowiekiem w muszce. Jeszcze nie byłem aktorem, dopiero zaczęły się próby w ramach tak zwanej Studenckiej Akademii Teatralnej, ale to było takie moje pierwsze wystąpienie. Impreza była ciekawa, już w nowym klubie Od Nowa przy Zamku. Trwały tam remonty, ale już Jednym tchem [1971 – J.O.] było przygotowywane na tę nową salę, tak zwaną „boazeryjną”. Do teatru dołączyłem jesienią 1969 roku, ponieważ wiązało się to z moim nadmiarem wolnego czasu. Wziąłem sobie urlop dziekański i chciałem trochę podróżować po teatrach w Polsce. Myślałem, że to mi ułatwi ZSP i poszedłem do nich zapytać, czy takie wyjazdy są organizowane, na przykład do Krakowa lub Warszawy. Tak się zdarzyło, że trafiłem na Leszka Raczaka, który mi powiedział, że owszem, są, ale również dodał – z błyskiem w oku – że jest organizowana (może mnie od razu ocenił?!) Studencka Akademia Teatralna i może mnie to też zainteresuje. No i zainteresowało mnie.

Ponieważ Lechu został przywołany, powiedz mi czy widziałeś jego felieton o roku jubileuszowym, w którym pisze, iż o jubileuszu dowiedział się z prasy. To nie jest miłe.

Co pięć lat to samo. To nie jest prawda, bo zaproszenia zostały już rozesłane. Oczywiście może trzeba to było inaczej rozegrać, w konsultacjach ze starymi członkami zespołu, ale w sytuacji, jaka jest w tej chwili, nie ma sensu, żeby podchodzić do tzw. jubileuszu jako Jubileuszu. Robimy to, co jest możliwe, żeby tę datę jakoś zaznaczyć. W związku z tym postanowiliśmy zaprosić inne teatry z tak zwanej alternatywy poznańskiej do wspólnego dzieła na Placu Wolności, które się nazywa Manifestacja. Większość grup odpowiedziała „tak” i 18 października robimy takie święto teatru alternatywnego.

Nazwaliście to „akcją artystyczno-społeczną”.

Artystyczno-społeczna dlatego, że będą spektakle i akcje czy happeningi kilku grup aktywnych w Poznaniu, jak np. aktywistów miejskich, ludzi związanych z bardzo mocno rozpoznawalnym w Poznaniu festiwalem No women No art, którzy też chcą coś zrobić, jest Rozbrat, jest Zemsta, kręgi anarchistyczne. Circus Ferus zrobi premierę, Wojtek Wiński z Usta Usta chce zrobić premierę. Biuro Podróży chce przypomnieć Carmen funebre, której już od wielu lat nie grali w Poznaniu. Porywacze Ciał też robią nowy spektakl. Będzie także jeden gość specjalny, czyli Akademia Ruchu z Warszawy, która pokaże Armię. My chcemy pokazać nową wersję Szczytu, czyli naszą plenerową premierę – Summit_2_0, bo spektakl się na tyle zmienił, że można powiedzieć, iż jest to premiera. Ostatnim punktem programu w nocy będzie właśnie Summit_2_0. To wszystko będzie się działo na zewnątrz, na Placu Wolności, jakieś 5-6 godzin. Będzie to kulminacja obchodów, mam nadzieję, że bez spotkań stricte kombatanckich. Poza tym będzie wiele różnych działań teatralnych, spotkań i rozmów w sali Teatru.

A przewidujecie jakieś miejsce dla tych ludzi, którzy w końcu nadal są w Poznaniu i którzy pięćdziesiąt lat temu tworzyli ten teatr, jak Tomasz Szymański, Piotr Frydryszek czy Raczak?

Zaprosiliśmy ich na ten dzień, zaprosiliśmy również na spotkanie dzień wcześniej, kiedy będzie wystawa fotograficzna Joanny Helander i Janusz Majcherek ze swoim wystąpieniem. Ma też być film. Marcin Kęszycki przygotowuje serię obrazów dokumentalnych z naszych podróży, ze wszystkich ciekawych zakątków świata. To jest taki wstęp do tego drugiego dnia i Manifestacji, a potem już zamykamy się w teatrze na Festiwalu Okupacyjnym. Od 19 października do wyborów samorządowych będzie się wiele działo w Teatrze. Będziemy go już naprawdę okupowali.

Będziecie mieszkać w teatrze…

My będziemy przemieszkiwać, będą przemieszkiwać zespoły i indywidualni goście z Polski, którzy będą brać udział w Festiwalu Okupacyjnym. Program jest już tak gęsty, że trudno znaleźć miejsce na nowe propozycje, które wciąż przychodzą. Na pewno będzie ciekawie. Odsyłam do strony facebookowej.

Jak wygląda zbiórka na profilu PolakPotrafi, czy osiągnęliście już zakładaną kwotę?

Zbiórka idzie bardzo dobrze, jest poniedziałek [29.09], a już przekroczyliśmy zakładaną kwotę, tak że pieniędzy nam wystarczy na festiwal. Nie będziemy płacić honorariów, ale opłacać koszty pobytowe i podróże. Ja też dwa razy zagram swój spektakl w trakcie festiwalu, 25 i 26 października.

Choćby po zbiórce pieniędzy i gęstości programu festiwalu widać, że macie wsparcie tak zwanego środowiska. Ale co dalej? Miasto odwołało Ewę Wójciak, ale dotąd nie rozpisało żadnego konkursu na nowego dyrektora.

Nie, ale podobno mają na to ochotę, co będzie bardzo dziwaczne. Nasze stanowisko jest takie, że do czasu wyjaśnienia w sądach sprawy odwołania Ewy z funkcji dyrektora, co może niestety potrwać, czasowo pełniącą obowiązki administracyjne jest Małgosia Grupińska-Bis. My jesteśmy teatrem autorskim i sami jako zespół możemy i musimy decydować, kto z nas może pełnić funkcję dyrektora. Najważniejsze decyzje i tak podejmujemy wspólnie. Zwróciliśmy się też do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, żeby ewentualnie zastanowiło się, czy nas jako „dobra narodowego kultury” nie powinno wziąć pod swoje skrzydła. Nie wiemy jeszcze, jaka jest reakcja.

Co zrobicie, jeśli miasto rozpisze konkurs?

To albo musimy Teatr Ósmego Dnia wycofać z tego miasta, czego nie zrobimy, bo wszyscy tu mieszkamy i jesteśmy z tym miastem związani, albo musimy się okopać w swoim „prywatnym ogródku” (patrz Przecena dla wszystkich). Teatr przetrwa niezależnie od tego, co tam sobie urzędnik wykombinuje. Aczkolwiek uważam, że jest to kompromitacja aktualnej władzy.

10-10-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: