AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Nietrudno być prorokiem

Rozmowa z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim
 

Rozmowa z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim

Kamila Peltz: Skąd wam się wziął pomysł na serial?

Monika Strzępka: Chcieliśmy przede wszystkim opowiedzieć o teatrze. Był to też efekt fascynacji wielowątkowymi, rozbudowanymi historiami.

Paweł Demirski: Pomyśleliśmy, że taki serial byłby dobrym ukoronowaniem obchodów 250-lecia teatru publicznego.

Czyli inspiracja wyszła od was, a nie wskutek zamówienia.

M.S.: Zaczęło się od tego, że Jerzy Kapuściński – były szef TVP2 – zaproponował nam, żebyśmy przenieśli do telewizji któreś z naszych wrocławskich przedstawień. Ale jakoś niespecjalnie nas to kręciło. Woleliśmy serial. Spotkaliśmy się ponownie po upływie roku, przedstawiliśmy pomysł i Jurek w jeden wieczór podjął decyzję, że robimy. Bardzo sprawnie to przeprowadził, wiedząc, jak wolno mielą młyny telewizji i że jeśli odłożymy ten temat, to przestanie nas interesować, a przede wszystkim przepadnie szansa na pozyskanie środków z Narodowego Instytutu Audiowizualnego. 250-lecie nie trwa w nieskończoność.

Serial miał być wyemitowany w roku jubileuszowym?

M.S.: Początkowo tak. Zdjęcia miały być kręcone latem – z uwagi na to, że to jedyna pora, kiedy możesz bezkarnie wejść z kilkudziesięcioosobową ekipą do teatru i trochę tam pobałaganić.

P.D.: Łatwiej też skoordynować aktorów, zwłaszcza, że aktorzy Artystów to ludzie z teatru, więc w sezonie mają obowiązki teatralne.

Koniec końców był kręcony zimą.

M.S.: Tak, ale bardzo dobrze mu to zrobiło. Jestem z tego zadowolona, mimo że strasznie przemarzliśmy. Większość scen była kręcona w budynkach administracyjnych Huty Sendzimira, które nie były ogrzewane. Aktorzy w takich warunkach, w lekkich ubraniach po prostu szczękali zębami i para im leciała z ust.

Podobno kiedyś chciałaś być reżyserka filmową. Czy Artyści to próba powrotu do tamtych marzeń?

M.S.: Możliwe, chociaż to są marzenia licealne. Myślę, że zrobiło mi się po prostu za ciasno w teatrze. Oboje potrzebujemy nowych impulsów – w końcu od wielu lat pracujemy w obszarze, który jest już dla nas dobrze rozpoznany i poniekąd przewidywalny. Nie chodzi o to, że popadliśmy w rutynę, bo stres wokół premiery towarzyszy temu zawodowi do emerytury, czyli do śmierci. Robiąc serial, weszliśmy jednak w zupełnie nową sytuację: Paweł jako scenarzysta, ja jako reżyserka obrazka telewizyjnego. 

Jaki nowy potencjał zobaczyliście w serialu, a którego zabrakło wam w teatrze?

P.D.: Teatr jest zajebisty, bo nie potrzebuje opowiadania historii. Często fabuła wręcz zabija jego potencjał. Serial natomiast musi mieć napięcie, zwroty akcji, trzeba uruchomić wszystkie fabularne triki. Fajnie było się w tym sprawdzić.

M.S.: W każdej materii musisz nauczyć się operować, na pewnym etapie dobrze się poczuć jak debiutant. Teatr natomiast daje znacznie większy komfort pracy z aktorem i wciąż uważam, że można się w nim pełniej spełnić artystycznie.

Ale serial to większa widownia i większe możliwości komunikacyjne.

M.S.: To już są kwestie odbiorcze, nie artystyczne. W telewizji najbardziej uwierają ograniczenia produkcyjne. Nie jestem osobą rozrzutną i nieodpowiedzialną, nie robię po siedemdziesiąt dubli – nie mam takiego artystycznego temperamentu. Jesteśmy znani z tego, że zanim zaczniemy projektować scenografię, wchodzimy do magazynów dekoracji, żeby zobaczyć, czy czegoś nie da się użyć. Ale irytujące jest to, że podczas pracy nad serialem nie ma czasu na próby, że trzeba było sobie te próby wyszarpywać, że dopiero w montażowni widzisz, jak można było poprowadzić scenę. Schodziłam z planu, wracałam do hotelu i zastanawiałam się, co ja właściwie robię. Jestem spełnioną reżyserką teatralną, a tu nagle muszę działać na akord, a skutek niepewny. Nasz budżet był naprawdę skromny. Na przykład serial HBO Pakt, gdzie jest znacznie skromniejsza liczebnie obsada, miał jedenaście dni zdjęciowych na odcinek. Nasz miał sześć. Bywało, że robiliśmy po czternaście scen dziennie.

P.D.: Bywało, że robiliśmy dwie sceny jednocześnie, żeby się wyrobić. Ludzie z ekipy przychodzili do nas i mówili: „Nie martwcie się, nie zawsze jest tak strasznie, róbcie fabułę, tam jest więcej czasu”.

Serial z założenia miał się składać z ośmiu odcinków?

M.S.: W założeniach było dziewięć. Ale trzy tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć ktoś wpadł na pomysł, żeby skrócić go do sześciu, bo się budżet nie zapina. Jeśli ktoś wysuwa taką propozycję, to znaczy, że w ogóle nie ma pojęcia, co to jest scenariusz. Byliśmy w szoku.

P.D.: Połowę budżetu mieliśmy z Narodowego Instytutu Audiowizualnego, który był współproducentem. I jak to jest z tego rodzaju pieniędzmi – muszą być wydane do końca roku kalendarzowego. Rozmowa na temat skrócenia serialu odbyła się w listopadzie. Jestem w stanie z dziewięciu odcinków zrobić sześć, ale wymaga to czasu, bo oznacza napisanie historii od nowa. Koniec końców stanęło na ośmiu – z dużą stratą dla przebiegu zdarzeń.

W jednym z wywiadów powiedziałaś: „W teatrze mam – nazwijmy ją, choć nie jest to najlepsze słowo – wygodną pozycję z punktu widzenia wolności artystycznej. Mniej cenzorsko-komercyjnego nadzoru”. Jak jest z tą wolnością teraz?

M.S.: Teatr wciąż daje wolność, a im silniejszą masz pozycję, tym trudniej ci tę wolność zabrać. Ale znajduje się na to sposoby, np. rozpierdalając Teatr Polski we Wrocławiu, pozbawiono mnie jednego z podstawowych miejsc pracy. Za chwilę może się okazać, że nie będę mogła pracować w Starym Teatrze. Wolność ogranicza też brak pieniędzy, z którym zawsze trzeba się mierzyć w teatrze. W przypadku serialu musisz z kolei liczyć się ze słupkami oglądalności. Szkoda, że tak mało widzów zobaczyło Artystów.

P.D.: Nie zgodzę się z tobą. Przy Artystach nikt nam w nic nie ingerował, mieliśmy właściwie wolną rękę. Niska oglądalność wynika z kiepskiej promocji.

Byłam przekonana, że serial miał dużą popularność. Jaka dokładnie była oglądalność?

P.D.: 350 tysięcy. Dobry wynik zaczyna się gdzieś około miliona. Takie tuzy jak Barwy szczęścia mają ok. trzech-czterech milionów. To jest kwestia godzin emisji i promocji. Myślę, że jeśli byłoby to puszczane tak, jak chciał Jerzy, czyli w czwartek o 21.30, to dobilibyśmy do miliona.

A oglądalność na VOD?

P.D.: Nie znam dokładnych danych, ale zdaje się, że była dosyć wysoka. Publiczność tego serialu w piątek wieczorem, kiedy był emitowany, woli wyjść do teatru albo na wernisaż.

Kiedy zmieniono czas emisji?

M.S.: To się stało mniej więcej wtedy, kiedy Maciej Chmiel przestał być dyrektorem Dwójki. Decyzyjność zostawiono wtedy biuru programowemu. Nie wiem dokładnie, kto i na jakim etapie taką decyzję podjął. Pewnego dnia dowiedziałam się po prostu, że wylądowaliśmy o 23.15 w poniedziałek. Był też taki pomysł, żeby to szło jak Teatr Telewizji: trzy tygodnie emisji, potem przerwa i kolejne trzy odcinki. Same strzały w dziesiątkę.

Z montażowni wyszłam trzy tygodnie temu, tuż przed emisją ostatniego odcinka. Właściwie mieszkałam w telewizji, więc różne rzeczy do mnie docierały i wiem, jak funkcjonuje to przedsiębiorstwo. Przypuszczam, że powody, dla których przesunięto emisję, były inne niż politycznej natury. Ktoś stwierdził pewnie, że serial nie będzie miał wysokiej oglądalności, bo jest o teatrze.

P.D.: Niestety w tym aspekcie nie możemy nazwać siebie męczennikami dobrej zmiany.

Czy zaangażowanie w serial oznacza, że porzuciliście teatr?

M.S.: To chyba pytanie retoryczne?

Trochę tak, ale sama mówisz, że pracy nad serialem poświęciłaś ponad rok czasu, nie wychodząc z montażowni…

P.D.: I tak zrobiliśmy to wyjątkowo szybko.

M.S.: Niektórzy przez cztery lata siedzą nad samym scenariuszem. Ale medium teatru jest chyba dla nas bardziej odpowiednie chociażby dlatego, że umożliwia szybką realizację pomysłów. Jeśli coś przeleży nam dwa lata, to oznacza, że musimy się zabierać za to od początku, bo przestaje być gorące – tak było z Courtney Love. Mieliśmy dużo szczęścia z Kapuścińskim, bo on rozumiał, że musimy szybko działać.

Więc nie, nie porzucamy teatru. Tam od początku do końca jesteś artystą.

Praca w teatrze dała mi siłę, by stawić czoła przeciwnościom czasowym i ekonomicznym. Z ekipą Artystów w większości spotykaliśmy się w teatrze. Weszli na plan nie jak do szeregowego serialu, ale rozumiejąc, że spotykamy się tu w imię jakiejś wspólnej sprawy, i dobrniemy do końca, choćbyśmy mieli zamarznąć. Na planie panowała dyscyplina, którą wypracowuje się w teatrze.

P.D.: Przykładem może być Tadeusz Huk, który z trzydziestoma dziewięcioma stopniami gorączki kręcił dziesiąty dubel w scenie przy ognisku.

Wcześniej przygotowaliście serial teatralny Klątwa. To była forma pośrednia pomiędzy teatrem a telewizją?

P.D.: To był chyba początek naszej fascynacji serialami. Ten projekt nam się wymknął: nie zrobiliśmy ostatniego odcinka, wszyscy mieli trochę dosyć. Serial nie do końca sprawdza się w teatrze, zwłaszcza prywatnym, gdzie musisz zapłacić 80 zł za spektakl, a w przypadku serialu ta suma rośnie trzykrotnie. To była bardzo przyjemna praca, bo w większości grała tam ekipa z W imię Jakuba S., z którą czujemy się trochę jak rodzina. Tomek Karolak zasugerował, żeby zrobić z tego serial telewizyjny. Temat podjął też Jerzy Kapuściński. To byłby super materiał, choć na pewno kosztowny. Potem pojawił się pomysł, żeby jednak zrobić coś o teatrze.

Czy wasza fascynacja serialami pomogła znaleźć sposób na udany scenariusz?

M.S.: Seriale na pewno zainspirowały Pawła pisarsko. Ja je śledziłam pod kątem zdjęć, montażu, udźwiękowienia. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego w polskim kinie i telewizji jest taki fatalny dźwięk. Długo rozmawialiśmy o tym z Bartkiem Putkiewiczem jeszcze przed rozpoczęciem pracy na planie.Dźwiękowa zmora polskiego serialu polega na tym, że po pierwsze nie ma prób, a po drugie aktorzy wchodzą na plan bez znajomości tekstu, o intencjach nie wspominając. A co robi aktor, kiedy nie zna intencji? Broni się tzw. prawdką, bo jest niepewny, co przekłada się na to, że mówi bez dynamiki w głosie. I go nie słychać.

P.D.: A ja po prostu lubię oglądać seriale – realizuję w ten sposób swoje tendencje eskapistyczne. Jak zaczęliśmy pracować nad Artystami, miałem przynajmniej poczucie, że nie tracę czasu przy kolejnych odcinkach, tylko podglądam, jak to działa. Złapałem podstawowe reguły, np. jak opowiadać historię złożoną z dziewięciu odcinków, a jak z dwunastu, co można porównać z pracą nad sztuką dwuaktową i pięcioaktową. To było łączenie przyjemnego z pożytecznym.

Serial jest konsekwencją obranej przez was drogi twórczej w tym sensie, że lubicie sięgać po tzw. niskie gatunki, np. farsę, musical – formy komercyjne, poddane prawom rynku, np. słupkom oglądalności. Jak to się klei z waszym lewicowym światopoglądem?

P.D.: Przecież farsa może być lewicowa! Chyba nie rozumiem pytania…

Skazujecie się na rynkowe mechanizmy, a światopoglądowo deklarujecie antyrynkową postawę.

P.D.: W telewizji zrobiliśmy to, co chcieliśmy, nikt nam nie narzucał praw rynkowych. Czy to jest pytanie o to, czy lewicowcy nie powinni używać środków masowego przekazu?

M.S.: Idąc tym tropem, można spytać, dlaczego komedia? Czy komedia nie może być lewicowa? Bo lewaki to takie ponure chuje, a poczucie humoru jest grzechem śmiertelnym lewactwa?

P.D.: Farsy są popularne w komercyjnych teatrach i na Broadwayu, bo wykorzystują to, co ludzie dość dobrze rozumieją i co na nich działa.

Jest to w pewnym sensie gatunek ludowy.

M.S.: Dlatego my lewicowcy komunikujemy się z ludem gatunkami, które lud rozumie. Chociaż słupki oglądalności w telewizji temu zaprzeczają. Lud Artystów nie zrozumiał i ich odrzucił.

Albo się o tym nie dowiedział.

M.S.: Lud nie zauważył, że serial jest emitowany.

A może przekaz okazał się jednak zbyt artystowski?

P.D.: To jest jednak bardzo smutne, kiedy konstatuje się, czego chce telewidz po dwudziestu pięciu latach niszczenia telewizji publicznej i gustu społeczeństwa. Kiedyś rozmawialiśmy o tym z Olgą Lipińską, która stwierdziła, że takie rzeczy niszczy się przez pięć lat, a odbudowuje przez sto. I w takiej właśnie obecnie jesteśmy sytuacji.

W moim pytaniu opierałam się na myśli Theodora Adorno, który jako lewicowiec był jednak zwolennikiem kultury elitarnej, niepoddanej prawom rynku.

M.S.: Ale ja się z tym nie zgadzam. Naszym patronem jest Dario Fo, który imał się głównie niskich gatunków. Należy do nich commedia dell’arte, która wymaga zarazem wysokiego kunsztu aktorskiego, dziesięcioleci treningów.

P.D.: Niskie gatunki są po to, żeby lepiej się skomunikować. Pracując nad takimi przedstawieniami, jak Niech żyje wojna czy Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej, zależało nam, żeby ludzie o różnych kompetencjach kulturowych spędzili dobry wieczór w teatrze. Nie chodzi więc o rynek, tylko o to, żeby poszerzyć sytuację komunikacyjną. Nie chcę z siebie robić chłopka-roztropka, ale z dużą podejrzliwością podchodzę do tzw. kina artystycznego. Po prostu nudzi mnie ono jako widza. Lubię się śmiać i jak się dużo dzieje. Często sztuka wysoka jest niekomunikatywna albo śmiertelnie nudna.

M.S.: No już nie gadaj. Bruno Dumonta lubisz.

W Artystach obśmiewacie tę sytuację w postaci Krzysztofa Schillera – reżysera, który ma rysy Krzysztofa Garbaczewskiego – ten z niekomunikatywności zrobił swoją zasadę twórczą.

P.D.: W Krzyśku najfajniejsze jest to, że jak kiedyś zobaczyłem jego przedstawienie, to pomyślałem, ile tak naprawdę można mieć wolności artystycznej. Popierdolone światy Garbaczewskiego są naprawdę fascynujące.

A jego przedstawienie w Artystach okazuje się sukcesem…

P.D.: Konserwatywni krytycy powiedzą, że pokazaliśmy koleżkę, któremu nic nie wychodzi i który nic nie umie, a mimo wszystko mu się udaje. A przecież często jest tak w teatrze. Albo artyści są doskonale przygotowani, a premiera okazuje się klapą, albo próby idą tak sobie, a na końcu jest sukces. Albo dzieje się tak, jak mówi Mikołaj Grabowski, że przedstawienie składa się dopiero na generalnej.

M.S.: Przed emisją pokazałam Krzysztofowi wszystkie sceny. Bardzo go bawiły. Wydaje mi się, że podeszliśmy do postaci Schillera z dużą czułością.

W Artystach jest wiele takich branżowych wątków. Czy konstruując scenariusz, nie bałeś się, że pozostaną one dla większości nieczytelne?

P.D.: Nie, bo te branżowe żarty nie przesądzały o odbiorze. To że ktoś się uśmiechnie, bo zobaczy w Andrzeju Kłaku Garbaczewskiego, nie znaczy, że ludzie spoza branży nie polubią tej postaci.

Są też echa teatralnych afer, na przykład tej z Teatrem Studio.

P.D.: Scenariusz był pisany dużo wcześniej, zanim wybuchła afera w Studio. Zacząłem go pisać rok temu w październiku, ze zdjęciami ruszyliśmy w grudniu, a afera w Studio zaczęła się w listopadzie.

O czym jest dla was ta sprawa?

M.S.: Te afery od wielu lat mają dosyć podobny przebieg. Zmieniają się aktorzy zdarzeń, ale mechanizmy są te same. My już trochę tych afer przeżyliśmy – od Teatru Wybrzeże w Gdańsku, kilkanaście w ciągu dyrekcji Krzysztofa Mieszkowskiego we Wrocławiu, Teatr Dramatyczny i Powszechny w Warszawie, Łódź. W tej sytuacji nietrudno być prorokiem.

Co ma pomyśleć o teatrze odbiorca, który widzi, że polski teatr to głównie afery?

P.D.: Wiesz, co sobie myśli? Że tak samo jest wszędzie. Żeby była jasność, nie piję tu do „dobrej zmiany”. Jest o tym w ostatnim wywiadzie z Ludwikiem Dornem w „Wyborczej”. To polityk, który przez długi czas był na pierwszej linii i wie, jak się wszystko odbywa. Zna szereg zaniedbań w wielu sferach. Widać, że państwo nie funkcjonuje dobrze, więc dlaczego miałoby być inaczej w kulturze? Chodzi o podobieństwo mechanizmów i na tym poziomie można utożsamić się z tym, o czym jest serial. Pokazujemy, że ludzie teatru to nie są jacyś krezusi ani celebryci. Mam dosyć czytania forów, gdzie artyści są wyzywani od najgorszych. Społeczeństwo myśli o nas jako o „darmozjadach, którzy żyją za pieniądze podatnika, a jak chcą eksperymentów, to niech sobie je robią we własnej piwnicy. Dobra sztuka to taka, która sama na siebie zarobi”.

Wasz serial pokazuje, że teatr ogniskuje wszystkie problemy, które trawią na co dzień polską demokrację.

M.S.: Życie artystów poddane jest tym samym mechanizmom, co życie innych ludzi. Chcieliśmy pokazać, że nie jesteśmy dziwadłami z kosmosu, żeby może powstrzymać ten hejt przeciwko twórcom. Czytamy teraz dzienniki Mieczysława Rakowskiego, który był żonaty ze skrzypaczką i aktorką. Jego zdaniem artyści nie byli traktowani poważnie przez władzę PRL-u. Ale ja mam wrażenie, że byli traktowani znacznie poważniej niż teraz. Status artysty gigantycznie się obniżył. Tym samym kultura coraz częściej okazuje się zbędna.

P.D.: Pod listem „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem” podpisało się około pięć tysięcy ludzi. A prezydent Paszyński twierdzi, że podpisali się pod nim pseudoartyści. Niedawno w internecie pojawił się film Smutne miasteczko, nagrany w proteście przeciwko politycznej cenzurze sztuki. Jan Peszek, Jerzy Trela, Jerzy Radziwiłowicz, Danuta Stenka, Andrzej Seweryn recytują wiersz Wojciecha Młynarskiego. Opowiadałem o tym w programie Bronisława Wildsteina poświęconym tegorocznemu Kongresowi Kultury, zwracając uwagę, że w filmie pojawiły się jednak wybitne nazwiska. Dla niego nie miało to jednak żadnego znaczenia. Artystom zabiera się podmiotowość, nie traktuje się ich poważnie. Nie rozumie się ich racji, szuka pretekstu, żeby ich ośmieszyć albo usunąć.

W waszym serialu znani aktorzy, np. Ewa Dałkowska, Maria Maj – nie występują w rolach artystów, ale ochroniarzy, sprzątaczek, sprzedawczyń. 

P.D.: Nawet więcej aktorskich legend miało się pojawić, ale nie udało się ich zgrać ze względu na terminy.

M.S.: Olga Lipińska i Krzysztof Garbaczewski mieli zagrać Francuzów, którzy przyjeżdżają z Awinionu. Olga miała też zagrać jednego z duchów. Wszystko było dogadane, ale okazało się, że panujące warunki są dla niej zbyt ciężkie. Była chora, więc po prostu było to w tych warunkach zbyt ryzykowne. Bardzo chciałam, żeby zagrał u nas też Krzysiek Globisz, ale nie miałam odwagi mu tego zaproponować. Tam naprawdę było jak na Syberii.

Skąd wzięliście pomysł na teatralne zjawy?

P.D.: Pamiętam, że jak po raz pierwszy pojawiłem się w teatrze, to zespół bardzo dużo mówił o zmarłych pracownikach. Niemożliwe byłoby opowiadanie o teatrze bez wspominania wielkich poprzedników. W każdym teatrze mniej lub bardziej straszy.

M.S.: Te duchy wcale nie straszą, tylko ujawniają swoją obecność. Straszyć mogą na przykład złych dyrektorów. Właściwie jest to ich obowiązek.

P.D.: Jak pracowaliśmy w Jeleniej Górze, mieszkaliśmy w takim dużym, poniemieckim mieszkaniu blisko teatru. Ja jako osoba nadwrażliwa jeśli chodzi o obecność nadprzyrodzonych bytów i zjawisk od razu wyczułem, że coś łazi po tym mieszkaniu. Okazało się, że to duch garderobianej, która tam sprząta.

Dla mnie duchy to ukłon w stronę kultury romantycznej, który zdarza się nie po raz pierwszy w waszym teatrze – przykładem mogą być Dziady. Ekshumacja czy Nie-Boska komedia…. W Artystach przywołujecie obrzęd dziadów w scenie stypy po śmierci aktorki.

P.D.: Ta scena jest inspirowana autentycznym wydarzeniem, które miało miejsce w Teatrze Wybrzeże. Stanisław Michalski wiedząc, że umiera, zostawił któremuś z aktorów pieniądze na wódkę po pogrzebie.

M.S.: To ciekawe, co mówisz o tych dziadach – nie mieliśmy co prawda takich intencji, ale rzeczywiście pokazany jest tam jakiś rodzaj rytuału.

P.D.: Gdy odeszła Sabina Tumidalska, aktorka z Wałbrzycha, która grała w trzech naszych przedstawieniach, po jej pogrzebie była naprawdę ostra balanga.

M.S.: Kilka dni przed jej śmiercią przyjechaliśmy z Wrocławia do Wałbrzycha na urodziny aktorki Mirki Żak. Sabina przez cały ten wieczór chodziła od człowieka do człowieka i się żegnała. Kilka dni później odeszła we śnie.

Zdaje się, że planujecie kolejny serial. Czy będzie go robiła telewizja publiczna?

M.S.: Nie wiemy. Na razie myślimy o przedstawieniu w Starym Teatrze…

P.D.: Robimy tam przedstawienie sylwestrowe Triumf woli. Jeśli chodzi o nasze nowe łowisko, czyli używanie kamery i pisanie scenariuszy, to mamy przed sobą dwa przedsięwzięcia: jedno to fabuła o Jolancie Brzeskiej, na którą dostaliśmy zamówienie. A drugie to historyczny serial kostiumowy, który dzieje się w pierwszej połowie XIX wieku – o pierwszych próbach odwiertów nafty na terenie Galicji w czasie rabacji. To bardzo kosztowne przedsięwzięcie, dlatego szukamy na razie różnych możliwości. Ten dziewięcioodcinkowy historyczny serial nosiłby tytuł Zapusty.

M.S.: Myślimy też o serialu o Mieczysławie Rakowskim. On był fascynującą postacią, pisał dzienniki od 1958 roku do lat 90. Na przestrzeni tych lat niesamowicie się zmienił, funkcjonując w różnych okolicznościach i środowiskach.

P.D.: Dramatyczna historia tej postaci zamknęłaby się w pięciu sezonach.

M.S.: Mamy też pomysł na serial dziejący się w greckim kurorcie!

30-11-2016

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany
    2016-12-03   08:39:46
    Cytuj