AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Normalsi mają głos

 

Jolanta Kowalska:  Pana pierwsza wizyta w Wałbrzychu?

Piotr Ratajczak: Miałem wtedy może dziewięć lat. Przyjechałem tu dzięki mamie, która miała przyjaciółkę w Wałbrzychu. Niestety, pamiętam tylko tyle, że jadłem wówczas krupnioki… (śmiech) Wiele lat później zaprosił mnie do współpracy ówczesny dyrektor teatru wałbrzyskiego, Piotr Kruszczyński. Pierwszym spektaklem, jaki tu zrealizowałem, już za dyrekcji Sebastiana Majewskiego, był Bohater roku.

Jakie wrażenie zrobiło na Panu miasto?

Lubię takie miejsca. Mam w sobie coś z harcerza i społecznika, więc pociągają mnie miejsca pogrążone w letargu, wymagające jakiejś interwencji.

Czy to znaczy, że zobaczył Pan w Wałbrzychu miasto dotknięte społeczną depresją?

Tak. Przypominam sobie przyjazd tutaj, tablicę „Wałbrzych Miasto” na dworcu, pierwszy kontakt z ulicą i towarzyszące mu przeświadczenie, że to miejsce znajduje się w głębokim kryzysie. Wszelkie obiegowe informacje, że to miasto zdegradowane, dotknięte biedą i bezrobociem, szybko się potwierdziły. Ale też miałem poczucie, że w związku z tym nie można mu już bardziej dokopywać, że nie ma sensu definiować na nowo dokonującej się tu degradacji. Od razu pomyślałem, że zamiast mroku powinienem dać światło. Taką też przyjąłem strategię: wpuścić tu maksymalnie dużo pozytywnej energii, żywiąc może naiwną wiarę w to, że można tu zbudować wspólnotę i nadać jej jakiś sens, zamiast jeszcze bardziej flekować. Nie chciałem się zachować jak ktoś, kto przyjeżdża tu z innego świata, pomieszkuje dwa miesiące i myśli: no tak, tu jest chujowo, więc teraz wam jeszcze dowalę i pokażę na scenie, jak koszmarnie tu żyjecie.

Jednak Bohater roku opowiadał o ciemnych stronach miasta.

Tak, ale z drugiej strony chcieliśmy pokazać siłę indywidualnego gestu. Znaleźliśmy autentycznego bohatera, czyli miejscowego społecznika, który zasłynął z tego, że do swego domu zaprosił bezdomne kobiety. Wtedy z dramaturgiem, Janem Czaplińskim zaczęliśmy się zastanawiać, czy funkcjonują jeszcze idee solidarności społecznej. I doszliśmy do wniosku, że one mogą się budzić z hibernacji właśnie w takiej przestrzeni: zdegradowanej, upośledzonej ekonomicznie, w miejscu, z którego ludzie szukają ucieczki. Może właśnie tutaj jest szansa, żeby zbudować zalążki nowej wspólnoty opartej na społecznej empatii. Dlatego od początku myśleliśmy o wymowie tego spektaklu pozytywnie. Choć punktem odniesienia dla niego miał być Bohater roku Feliksa Falka, film, który penetrował patologiczne mechanizmy, rujnujące więzi społeczne i zakłamujące rzeczywistość, to jednak chcieliśmy zbudować opozycję. Z jednej strony w przedstawieniu pojawiał się więc mainstreamowy świat warszawskich mediów, a z drugiej – może trochę naiwny, ale zdeterminowany lokalny społecznik, który mówił: nie interesuje mnie kariera, tu jest moje miejsce – owszem, będę tu orał, ale chcę pomagać ludziom. Mam wrażenie, że to zadziałało. Spektakl był wielokrotnie grany, a Sebastian Majewski urządził na koniec fantastyczne pożegnanie z tytułem. Myślę, że to było przedstawienie, które się nieźle wpisywało w potrzeby tego miasta.

Piotr Kruszczyński i Sebastian Majewski dość intensywnie eksploatowali wątki lokalne. Obaj dyrektorzy różnie jednak rozumieli powinności teatru wobec tego miejsca. O ile Kruszczyński starał się realizować program społecznej empatii, o tyle Majewski kreował na scenie miasto fantazmatyczne w postaci niezwykłych apokryfów świętych wałbrzyskich, wśród których znalazł się i komunistyczny patron jednej z miejscowych ulic, i legendarna prostytutka z czasów górniczej prosperity. Była też teatralna saga rodziny Iglaków, usiłująca przywrócić wałbrzyszanom wiarę w siebie i zaszczepić im pozytywne wzorce. Przy nieszablonowym dydaktyzmie, były to również propozycje nowych lokalnych mitów. Jak Pan rozumie zobowiązania teatru wobec miasta? Czy strategie poprzedników są Panu w jakiś sposób bliskie?

Są bardzo ważne. To zresztą Sebastian Majewski był autorem pomysłu, bym objął po nim teatr, zapewne więc spodziewał się jakiejś kontynuacji. Być może poczuł, że to, co nas łączy, to rodzaj – nieco inaczej rozumianego – ale jednak społecznikostwa. Mnie także bliskie jest myślenie o teatrze jako instytucji terapeutycznej, która nie tyle rozdrapuje rany, ile je regeneruje. Rzeczywiście, Sebastian ofiarował miastu fantazje i mity, my zaś postanowiliśmy, że dla tej samej intencji znajdziemy inne formy komunikacji. Stąd pomysł na ideę sezonu dedykowanego „normalsom”. Chcieliśmy się przyjrzeć zwykłym ludziom, zobaczyć, jak tutaj żyją, co ich różni od mieszkańców Warszawy i innych rejonów Polski.

Pomówmy wobec tego o tych „normalsach”. Kim są i co będzie zawierał przygotowany z myślą o nich projekt programowy?

Mam taki rodzaj ADHD, czyli fontannę pomysłów, z których wiele zbiegło się w tym projekcie. W przeciwieństwie do Sebastiana, który chętnie sięgał po fantazmaty i baśnie, nie cofając się przy tym przed ryzykownym eksperymentem, poszukuję społecznego konkretu. Dlatego spośród twórców, których zapraszał Majewski, najbliżej jest mi chyba do Moniki Strzępki i jej pragnienia wspólnotowości w teatrze. Ukoronowaniem tego dążenia jest np. spektakl O dobru. W swoich wałbrzyskich spektaklach Strzępka próbuje przekazać widzowi pozytywną energię, w każdym razie nie staje ponad nim, nie spogląda z góry na mieszkańców tego miasta, lecz zaprasza ich do partnerskiej rozmowy. Pomyślałem więc sobie, że pójdę tym tropem. Zaproszę zdolnych reżyserów, lecz nieco innych, niż ci, z którymi współpracował Sebastian. Zobaczymy, czy będą potrafili zbliżyć się do wałbrzyskich „normalsów”, wejść do ich M-3 i przyjrzeć się ich życiu. Teatr współczesny operujący „dyskursem innego” bagatelizuje „małego każdego”, który ma swoją społecznie zaangażowaną opowieść, umocowanie polityczno-ekonomiczne, ale o tym się nie mówi, bo sprawy „żyćka” są dla teatru nieatrakcyjne. My chcemy wyjść poza „żyćko”, ale o nim nie zapominając.

Ten zamiar połączył się z pomysłem, by zrealizować sceniczną wersję Dekalogu Kieślowskiego, a więc poprosić dziesięcioro reżyserów, by zrobili spektakle inspirowane tym cyklem. Będziemy analizować przestrzeń egzystencjalną i moralną tej bliżej nieokreślonej i słabo rozpoznanej większości, którą nazywamy „normalsami”. Dużo się bowiem mówi o elitach i wykluczonych, a o tej przestrzeni społecznego środka nie za wiele wiemy.

Projekt ten zaczynamy już zresztą realizować, bo za moment Maciej Podstawny zacznie próby do spektaklu, który nazywa się roboczo Nie będziesz kłamał, Polaku. Będzie to adaptacja dwóch odcinków Dekalogu Kieślowskiego. Potem Marcin Wierzchowski podejmie pracę nad przedstawieniem, które wstępnie nazwaliśmy Trzysta sześćdziesiąt, a Karolina Sokołowska zadebiutuje Krótkim spektaklem o miłości. Będzie to więc próba zdefiniowania w dziesięciu odsłonach kondycji moralnej współczesnych „normalsów”. Nasza kierowniczka literacka, Dorota Kowalkowska w manifeście 50., jubileuszowego sezonu teatralnego sceny wałbrzyskiej sprecyzowała te cele następujaco: „Chcemy analizować i zadawać pytania o codzienne wybory egzystencjalne społeczeństwa nazywanego przez wybitnego socjologa, Ulricha Becka «społeczeństwem ryzyka» czy, jak określił je Erving Goffman, «społeczeństwa podglądactwa». Podejrzymy świat «praktyków normalności» i «depozytariuszy norm», by dowiedzieć się, dlaczego milczą i nie zgłaszają sprzeciwu. Co skrywają ich «normalne historie» i «zwykłe domy»? «Milcząca normalność», nieposiadająca swej reprezentacji w teatrze, w czasach dokonujących się przemian politycznych, ekonomicznych i obyczajowych domaga się głosu”.

Szukamy zatem biografii najbardziej pospolitych, stąd zresztą podtytuł naszego projektu: „żadnych herosów”.

Jest coś złego w herosach?

Nie, ale chcemy stworzyć nowych bohaterów. A właściwie antybohaterów. Mnie fascynują postaci „ludzi bez właściwości”, czyli przeciętniaków, którzy nie muszą się mierzyć z wielkimi dylematami moralnymi bądź politycznymi. Modelowym bohaterem będzie dla nas ktoś formatu księgowego, a nie Hamlet czy król Edyp. To oczywiście nie znaczy, że w Wałbrzychu w ogóle nie będzie bohaterów, bo w jednym z kolejnych sezonów przejdziemy na drugą stronę mocy i będziemy realizować projekt „Narodowy Teatr Ludowy w Wałbrzychu” oparty wyłącznie na literaturze klasycznej. Chcemy też zapytać, co znaczy dziś być herosem? Bo nasz podtytuł sezonu zawiera pytanie o to, co też znaczy dziś być bohaterem.

Większość miast monoteatralnych ma podobne problemy. Od jedynej sceny repertuarowej w miejscowości szczebla powiatowego oczekuje się, że będzie zaspokajać wszystkie gusty. Niektórzy dyrektorzy, by mieć społeczny spokój wokół programu artystycznego, decydują się na eklektyczny kompromis. Piotr Kruszczyński nie pozwolił traktować swojego teatru usługowo i wyrugował z repertuaru lektury i bajki. Zapłacił za to określoną cenę, wchodząc w konflikt z zastanymi nawykami widowni. Sebastian Majewski pod koniec swojego urzędowania przyznał, że część publiczności o tradycyjnych gustach stracił, ale też pozyskał nowego widza. Jakby Pan zdefiniował swoją strategię wobec widowni: odzyskać starą czy podtrzymać tę nową?

I jedno, i drugie. Bardzo mi zależy na tym, by straconą część publiczności odzyskać, ale chcę jej zaproponować rozmowę na tym samym poziomie, co Sebastian, sięgając po reżyserów, którzy gwarantują wysoką jakość i nie schlebiają widowni. Odwołam się tutaj do kina moralnego niepokoju, które wciąż mi chodzi po głowie. Otóż były to filmy artystyczne, co znajdowało potwierdzenie w postaci nagród na wielkich festiwalach, ale dzięki dość klarownym i prostym opowieściom budziły też zainteresowanie mniej wyrobionych widzów. Mam nadzieję, że uda się taki efekt osiągnąć w sezonie „Normalsów”. To znaczy, że snując te proste historie, odzyskamy publiczność, którą odstraszyły eksperymenty formalne. Sprawdzimy, na ile skomplikowane mogą być pozornie „proste historie”, proponując wymagające spektakle, które nawet jeśli będą mniej skoncentrowane na eksperymencie formy, nie przestaną być wyzwaniem i radykalnym poszukiwaniem intelektualnym.

Czy to mimo wszystko nie oznacza estetycznego kompromisu?

Nie, formułując taki program, pozostaję również w zgodzie z własnymi upodobaniami. One z pewnością idą w stronę teatru komunikatywnego, takiego, który szanuje widza i próbuje wejść z nim w dialog. Moi ulubieni reżyserzy, tacy jak Monika Strzępka, Marcin Liber czy Marcin Wierzchowski, z pewnością nie są ludźmi artystycznego kompromisu, natomiast teatr, realizowany przy współpracy tych twórców, z pewnością będzie bardziej przystępny.

To brzmi niemal jak teza z Manifestu kontrrewolucyjnego Jacka Głomba. On też głosi konieczność kursu na sztukę komunikatywną, realizując swój „teatr opowieści”. Znalazłby w Panu sojusznika?

Bardzo szanuję pana Jacka Głomba i legnicki teatr, ale mój „manifest” opiera się na wkluczeniu, a nie wykluczeniu i nie dzieli teatru na pewne jego typy, modele narracyjne, na teatr opowieści i antyopowieści.

Sebastian Majewski był jednym z pierwszych dyrektorów, którzy ustanowili kuratorski model zarządzania repertuarem, komponując programy sezonów w tematyczne całości. Pan podejmuje ten „projektowy” styl myślenia o teatrze. Co jest w nim wartościowego?

To pozwala przez cały sezon skupić się wokół jednej tematyki, co gwarantuje programową spójność. Dialog z widzem nie trwa wtedy przez jedno przedstawienie, a rozkłada się na cały cykl. Po całorocznym projekcie możemy sporządzić bilans: co udało nam się nazwać bądź zbadać. Z całą pewnością więc taki styl pracy służy lepszemu poznaniu rzeczywistości. To też dyscyplinuje rozmowy z reżyserami. Mówię im: OK, rozumiem, że masz fantazję pod tytułem Antygona lub Mayenburg, ale my w tym sezonie chcemy rozmawiać na taki, a nie inny temat i musisz się w nim jakoś odnaleźć.

A gdyby publiczność miała taką fantazję, żeby obejrzeć Fredrę? W końcu w Wałbrzychu już sporo roczników gimnazjalistów nie miało okazji słyszeć wiersza na scenie.

Staram się wsłuchiwać w potrzeby publiczności. Będziemy przy okazji każdej z premier zapraszać ludzi z miasta, by podjąć rozmowę nie tylko o spektaklu, ale i o życiu. Myślę, że przez taki rodzaj komunikacji dojdziemy do tego, czego ludzie są ciekawi. Na przykład przy okazji spektaklu Wojtka Ziemilskiego W samo południe dowiedzieliśmy się, że widzowie lubią słuchać historii wyjętych z prawdziwych ludzkich biografii, bo odnajdują w nich siebie. Być może więc projekt „Normalsów” okaże się celnym strzałem. Jeździmy też z Dorotą Kowalkowską do szkół, gdzie próbujemy rozmawiać z młodymi ludźmi i natchnąć ich pasją teatralną. Zaproponowałem także wałbrzyskim studentom i licealistom powołanie grup teatralnych, które będę prowadził wraz z jednym z aktorów głównie po to, by lepiej ich poznać, dotknąć ich wrażliwości. Staram się też robić warsztaty z gimnazjalistami, bo tylko w ten sposób mogę wejść w ich świat, przymierzyć się do ich punktu widzenia na rzeczywistość. Dzięki takim doświadczeniom będę wiedział, jakie nurtują ich pytania i jakim językiem z nimi rozmawiać.

4-12-2013

Piotr Ratajczak – absolwent Wydziału Reżyserii Dramatu PWST w Krakowie. Reżyser teatralny. W latach 2004-2009 sektretarz literacki, a następnie konsultant programowy w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Związany z szczecińskim Przeglądem Teatrów Małych Form Kontrapunkt, gdzie wchodzi w skład komisji artystycznej. Jest twórcą i dyrektorem artystycznym Koszalińskich Konfrontacjach Młodych „m-teatr”. Od stycznia 2013 roku pełni funkcję dyrektora artystycznego Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2013-12-04   20:28:09
    Cytuj

    nie mówi się "mi", tylko mnie - magistrze.