AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Powrót na granicę

 

Magda Piekarska: Czym dzisiejszy teatralny toruński kontakt między Wschodem a Zachodem różni się od tego, który 27 lat temu zainicjowała Krystyna Meissner?

Andrzej Churski: Kontekstem historycznym i politycznym, skalą i doświadczeniem. Kontekst to rzecz oczywista – w 1991 roku byliśmy w zupełnie innym świecie. Tuż po transformacji, bardzo sobą nawzajem podekscytowani. O tym, jak wyglądał teatr za wschodnią czy zachodnią granicą wiedzieli wówczas tylko nieliczni. Przez kilka pierwszych lat samo uczestniczenie w festiwalu, na którym pojawiały się przyjeżdżające z zagranicy spektakle, było doświadczeniem niezwykłym. A potem apetyty rosły.

Dziś, 27 lat od pierwszej edycji, próbujemy wrócić do punktu wyjścia. Poprzednia edycja wychodziła daleko poza kontekst Wschód-Zachód, sięgając do Chile i Stanów Zjednoczonych. Wcześniej pojawiały się u nas też teatry z Azji.

Doszliśmy jednak do wniosku, że nie możemy lekceważyć lokalnego kontekstu. A polega on na tym, że Toruń jest stosunkowo małym miastem, któremu daleko do możliwości infrastrukturalnych Wrocławia, Warszawy czy Poznania. Nie możemy też sobie pozwolić na to, żeby osobiście zjeździć cały świat w poszukiwaniu dobrego teatru. Zamiast rozszerzać perspektywę, staramy się więc tym razem skoncentrować na tym, co jest nam stosunkowo bliskie. To działanie jest wynikiem naszego wspólnego namysłu, mojego i Pawła Paszty, który jest dyrektorem artystycznym Teatru im. Horzycy. „Zróbmy Kontakt Wschód-Zachód tak jak kiedyś” – zaproponował.

To znaczy, że po 27 latach postanowiliście ponownie zbadać granicę między Wschodem a Zachodem? Że przyszedł czas, żeby powiedzieć: „sprawdzam”?

Trochę tak. Założenia były potężniejsze. Chcieliśmy obudować program główny działaniami analizującymi relacje między teatrami, mechanikę kontaktów, wzajemnych wpływów, odrzuceń i animozji. Nie udało nam się tego ambitnego planu zrealizować. Pojawiła się za to idea Laboratorium Kontaktu, które proponuje uczestnikom wyjście poza spektakle konkursowe. Mamy ich dziesięć w programie. A poza nimi imprezy towarzyszące, do których zaprosiliśmy partnerów z Torunia, ale też całej Polski i zagranicy, starając się uczynić festiwal bardziej otwartym na miasto, na młodych odbiorców, środowiska akademickie. Zaprosiliśmy sporo ciekawych gości, licząc na to, że przyjemność uczestniczenia w Kontakcie będą mieli tym razem nie tylko profesjonaliści i teatromani, którzy nas odwiedzają od lat.

Ale przede wszystkim sprawdzamy, co dziś dzieje się między teatralnym Wschodem a Zachodem.

I co się dzieje?

Żyjemy w kraju, w którym życie teatralne jest bardzo ciekawe. Podobnie jest w Rosji, a świadczą o tym nie tylko przykłady dużych, znanych scen, ale też na przykład Dialogue Dance – niezależnego teatru z Kostromy, funkcjonującego na europejskim poziomie, z kontaktami w szerokim świecie. Wiele ciekawych zjawisk znajdziemy też na terenie niemieckojęzycznej Europy, która – obok Rosji – jest w tym roku w centrum zainteresowania festiwalu. I bardzo niewiele z tych zjawisk do nas dociera. Nie mówię tu o tekstach kilku znakomitych specjalistów piszących do grubych miesięczników i kwartalników, ale o szerszym, nieograniczonym do krytyki teatralnej rezonansie. Teatr z Bazylei, który przywozi do nas spektakl Leonce i Lena był dotąd tylko raz w Polsce. Zapraszając go, realizujemy jeden z celów Kontaktu, który od początku miał ambicję odkrywania przed publicznością nowych teatralnych światów.

Te światy przeglądają się w sobie?

Na pewno ich kontakty są intensywne. Bywam na festiwalach na Litwie, Łotwie, w Czechach, na Słowacji. Przyjeżdża tam dużo polskich zespołów teatralnych, są też goście z zachodniej Europy – pole twórczej wymiany istnieje. Artyści oglądają siebie nawzajem. Do Niemiec jeżdżą duże teatry rosyjskie. Ogromną wartością wszystkich festiwali jest właśnie możliwość spotkania, przede wszystkim poprzez spektakl, ale też dyskusje z twórcami. Te oficjalne z udziałem publiczności i te, które toczą się poza głównym nurtem. Staramy się dbać o tę tradycję.

A efekty tych spotkań? Czy można mówić o wzajemnych wpływach?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno dostrzegamy, że pewne tematy pojawiają się równolegle. Na festiwalu zderzamy ze sobą wschodni teatr polityczny z zachodnim. Teatr.doc z Moskwy przywozi tym razem Człowieka z Podolska, bardzo nietypowy dla siebie spektakl. Tym razem nie będzie to bowiem teatr dokumentalny, do którego przyzwyczaili nas twórcy związani z tą sceną, ale inscenizacja tekstu dramatycznego opowiadającego wymyśloną sytuację. Miejscem akcji jest komisariat, bohaterami – szary człowiek i przesłuchujący go policjanci. Zatrzymany jest tu poddawany presji, ale nie takiej, jaką możemy sobie wyobrazić na przykład na podstawie doniesień o śmierci Igora Stachowiaka. Wszystko dzieje się tu w białych rękawiczkach, z uśmiechem na ustach, w artystowskiej oprawie, w klimacie Kafki, surrealizmu z policjantami, których nie ma w realnym świecie. Trudno nie dostrzec tu metafory współczesnej Rosji, ale też sytuacji innych krajów, w których władza zaczyna sterować obywatelami przy pomocy aparatu opresji.

A wina?

Paradoks polega na tym, że w Człowieku z Podolska policjanci nie muszą udowadniać aresztowanemu żadnej winy. Bo wszyscy jesteśmy winni w tych systemach i na tę naszą winę nie potrzeba żadnych dowodów, nie trzeba też stosować wobec nas opresji fizycznej, żebyśmy się przyznali. Nie ma się zresztą do czego przyznawać: wina jest oczywistością, można się tylko zastanawiać, kiedy i jaka nas spotka kara.

Czy rosyjski Człowiek z Podolska Dmitrija Daniłowa i Michaiła Ungarowa może się przejrzeć w niemieckich Sytuacji z wyciągniętą ręką Oliviera Zahna i Po nas choćby kosmos duetu Sibylle Berg i Sebastiana Nüblinga?

W Po nas choćby kosmos berlińskiego Teatru Gorkiego oglądamy postapokaliptyczny świat. Berg i Nübling, przewidując dalszy ciąg wydarzeń, pokazują, jak możemy zachować się wobec rzeczywistości, w której odżywa faszyzm, a nacjonalistyczne ruchy rosną w siłę. Twórcy spektaklu dochodzą do wniosku, że pozostaje nam ucieczka na Marsa. Ale skoro o tym rozmawiamy, nie jest jeszcze tak źle. W dodatku mamy dystans do tej sytuacji, wciąż potrafimy się z niej i trochę też z siebie śmiać. Choć niemiecka publiczność reaguje na tę opowieść bardziej żywiołowo niż polska. Z kolei Sytuacja z podniesioną ręką monachijskiego Hauptaktion to drobiazg, performans, kontynuacja pomysłu sprzed dwóch lat, kiedy zaprosiliśmy Mein kampf, przedstawienie, które powstało, kiedy w Niemczech pojawiło się pierwsze krytyczne wydanie książki Hitlera. W Sytuacji… oglądamy gest faszystowskiego pozdrowienia i słyszymy tekst, który wymienia historie, ciągi myśli, zdarzeń, pomysłów towarzyszących temu gestowi. Z drugiej strony widzimy cierpienie performerki wyciągającej rękę w tym geście. To, co się wydarzy między nią a widownią, dopiero przed nami. Czy Sytuacja… okaże się wyłącznie teatralnym esejem, czy czymś więcej, co będzie w stanie nas dotknąć?

Przyznam, że z kiedy myślę o teatrze politycznym, mam z tym problem. Z jednej strony cieszę się, że nie mówimy o polityce, jak na wrocławskim Dialogu czy poznańskiej Malcie, że nie ma tu atmosfery presji, konfliktu. Cud! Możemy więc o polityce rozmawiać w sposób wysublimowany, poprzez spektakle prezentowane na festiwalu. Ale czy taka rozmowa wyczerpuje temat w tak gorącym momencie? Przecież nie tylko ja, my wszyscy mamy świadomość, że jest o czym mówić. Trwa protest w Sejmie, festiwal milczy w tej sprawie. A może jest to sytuacja, w której powinniśmy zabrać głos, głośno i wyraźnie zająć stanowisko, dać świadectwo, że jesteśmy po stronie słabszych. Mam dylemat – na ile mogę mówić o tym we własnym imieniu, na ile jako przedstawiciel teatru czy festiwalowych struktur. Z jednej strony robimy, co do nas należy, z drugiej czuję niedosyt.

Ale polityka nie dominuje w programie Kontaktu. Jest też drugi biegun: adaptacje klasycznych dramatów.

Tak, w tym nurcie mieści się przywieziona z Rosji Panna bez posagu Aleksandra Ostrowskiego w reżyserii Dmitrija Krymowa, szwajcarski Leonce i Lena Georga Büchnera w reżyserii Thoma Luza oraz łotewska, choć grana po rosyjsku, Medea Eurypidesa w reżyserii Vladislavsa Nastavsevsa. No i nasze Tango Mrożka wyreżyserowane przez Piotra Ratajczaka, ale akurat Tango, jakkolwiek się do niego nie zabrać, zawsze będzie polityczne. Zresztą także Panna… odczytana przez Krymowa staje się metaforycznym obrazem współczesnej Rosji – reżyser odrywa tekst od realiów dziewiętnastego wieku, przenosi bohaterów w kolejne stulecie. I pokazuje, że problem pozostaje w gruncie rzeczy niezmienny i gdzieś w tle zawsze będzie pojawiała się ta wieczna tęsknota, żeby wyrwać się stąd gdzieś dalej, może nawet dalej niż do Moskwy.

Z kolei z Leoncem i Leną pojawi się w Toruniu Thom Luz, młody szwajcarski reżyser, który jest trochę naszym odkryciem. Kontakt zawsze słynął z tego, że znajdował nowe nazwiska. Teatr.doc zaczął karierę od nagród odbieranych właśnie tutaj, podobnie było z Eimuntasem Nekrošiusem. Dziś Szwajcarzy o Luzu mówią jako o nowym Marthalerze. A on przywozi do Torunia klasyczną komedię z ironią do kwadratu, z piękną graną na żywo muzyką, pokazując swój sposób na swoiste literacko-teatralne muzeum dawnego tekstu.

Medea, która przyjeżdża do Torunia z Rygi, jest tak naprawdę rosyjskim spektaklem przygotowywanym dla Gogol Center, skąd po pewnym czasie została przeniesiona do Rygi. Zaprosiliśmy ją przede wszystkim ze względu na znakomitą tytułową rolę Guny Zariny, wybitnej łotewskiej aktorki.

Jest też teatr ruchu – w spektaklach Marusia rosyjskiego Dialogue Dance z Kostromy i belgijskiego Requiem dla L. w reżyserii największej gwiazdy Kontaktu – Alaina Platela.

Zastanawialiśmy się nad tym zaproszeniem – Platel nie tak dawno na wrocławskim Dialogu pokazał dwa swoje świetne spektakle. Do nas jednak przywozi nowość. Teatr tańca, teatr fizyczny to kolejny nurt Kontaktu. A rosyjska Marusia daje ciekawą perspektywę spojrzenia na ten gatunek. Główną rolę gra tutaj dziewczyna, która nie jest tancerką i która o tańcu w spektaklu opowiada. I ta opowieść płynie poprzez obraz, formę, ruch, muzykę, docierając do widza na poziomie emocji. To opowieść o tym, jak zmienia człowieka doświadczenie uczestnictwa w przedstawieniu, o tym, że w kontakcie ze sztuką może zdarzyć się coś dobrego. Paradoksalnie z podobną sytuacją mamy do czynienia u mistrza Platela – tam też oglądamy na scenie ludzi, którzy przekraczają granice swoich artystycznych profesji: to muzycy, którzy stają się aktorami, tancerzami, są prowokowani do improwizacji. Dodam jeszcze, że – poza konkursem – przywołujemy ideę języka Gaga w krótkim spektaklu Natali Iwaniec w naszym teatrze.

A w którym nurcie umieścić litewskiego Lokisa w reżyserii Łukasza Twarkowskiego?

Łukasz Drewniak napisał, że Łukasz Twarkowski robi w Wilnie najnowocześniejszy teatr, jaki widział. A przy tym opowiada lokalną historię. Opowieść o Lokisie znamy z ekranizacji noweli Prospera Mérimée, ale reżyser dokłada do niej historię Bertranda Cantata, muzyka rockowego, który w wileńskim hotelu zabił swoją partnerkę, aktorkę Marie Trintignant. Do tej układanki dodaje jeszcze Vitasa Luckusa, litewskiego fotografa, cenionego, odkrywczego, który także kończy jako morderca. Wilno jawi się tu jako czarna dziura, świat, w którym zdarzają się mroczne historie. Te wszystkie wątki są tu związane w jedną narrację opowiedzianą niezwykłym, nowoczesnym językiem muzyki, światła, a przede wszystkim filmowego obrazu.

Twarkowski to jednak nie jedyny polski wątek w konkursie (spektakl Piotra Ratajczaka jest pokazywany poza nim). I jak nie wiemy do końca, co zdarzyło się w Wilnie, jak nie jesteśmy pewni, czy oglądamy na scenie rekonstrukcję prawdziwych wydarzeń, czy jej zapośredniczony z mediów obraz, tak i u Marcina Wierzchowskiego w Sekretnym życiu Friedmanów nie dowiadujemy się niczego pewnego. Odbywamy trzygodzinną wędrówkę po domu amerykańskiej rodziny, która na pozór wydaje się bardzo sympatyczna, choć szybko okazuje się, że skrywa problem pedofilii. W tym spektaklu jest mowa o mediach, o funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości, o mechanizmach przesłuchań policyjnych i relacji sąsiedzkich, o dzieciach, które konfabulują. I po trzech godzinach spaceru, śledzenia prywatnych rozmów członków rodziny, oglądania fragmentów dokumentu o jej życiu, części przesłuchań wychodzimy ze świadomością głębokiej niewiedzy i z przekonaniem, że gdybyśmy się jeszcze głębiej zanurzyli w tę historię i tak nie dowiemy się, co się tam tak naprawdę wydarzyło. A choć konkluzje w obu przypadkach – Lokisa i Sekretnego życia Friedmanów – są podobne, to Marcin Wierzchowski dochodzi do nich poprzez środki z przeciwnego bieguna do Twarkowskiego.

Program Kontaktu to nie tylko spektakle – całe dnie są wypełnione, od śniadania o godzinie 9 do 23, kiedy kończą się spotkania z twórcami. Chciał pan zafundować uczestnikom maraton?

Zależało nam na wejściu z Kontaktem głębiej w miasto. Takie próby pojawiały się zresztą już od dawna, choćby poprzez spektakle plenerowe, imprezy odbywające się poza teatrem. W tym roku jednak staraliśmy się osiągnąć wymiar zmasowanego działania – tak, żeby jak najwięcej osób mogło wziąć udział w festiwalu. Przygotowaliśmy szereg działań – warsztatów, spotkań, projekcji, w większości niebiletowanych, odbywających się w kilkunastu miejscach w całym Toruniu. Wszystkie są elementami festiwalu otwartymi nie tylko na teatromanów.

To pomysł na kontakt z przyszłym widzem teatru?

Pewnie tak. Myślę, może naiwnie, że część osób, która odkryje Kontakt w ten sposób, wróci później i do festiwalu, i do teatru. Mam taką nadzieję.

Jaki wpływ na zmiany w formule festiwalu ma Paweł Paszta, nowy dyrektor artystyczny Teatru im. Horzycy?

Zasadniczy. Na samym początku umówiliśmy się na duży zakres autonomii zastępcy dyrektora d.s. artystycznych w zakresie programu teatru, co przenosi się też trochę na festiwal Kontakt. Idea skupienia się na relacjach Wschód-Zachód to w dużej mierze jego pomysł. A Laboratorium Kontaktu, nowy cykl, który debiutuje w tym roku, jest projektem autorskim Pawła Paszty. Mieszczą się w nim czytania performatywne, warsztaty, instalacje, projekcje spektakli Teatroteki, spotkania z twórcami.

Na koniec pytanie, które muszę zadać jako wrocławianka: jak wygląda kontakt toruńskiego festiwalu z wrocławskim Dialogiem?

Przyglądamy się Dialogowi, z którym oprócz wspólnego źródła – wrocławski festiwal jest drugim dzieckiem Krystyny Meissner – łączy nas zbliżona formuła oparta na konfrontacji „my-oni”. Z tego powodu śledzimy, co się dzieje we Wrocławiu: nie chcemy powielać wyborów programowych, repertuarowych. Oczywiście to przypadek, że oba festiwale odbywają się naprzemiennie w dwuletnim cyklu, ale to dobry zbieg okoliczności.

23-05-2018

Andrzej Churski – absolwent polonistyki na UMK w Toruniu (1977). Recenzent teatralny związany m.in. z „Teatrem”, „Warmią i Mazurami”, „Ilustrowanym Kurierem Polski”, „Gazetą Pomorską”. Dziennikarz od 1978 r., w latach 1982-1990 pracował w gazetach ukazujących się w Toruniu poza cenzurą oraz jako redaktor wydawnictwa Towarzystwa Naukowego w Toruniu i konspiracyjnego Wydawnictwa Kwadrat. W latach 1990-2006 związany z „Nowościami. Dziennikiem Toruńskim” jako recenzent teatralny, kierownik działu kultury, sekretarz redakcji i prezes Spółdzielni Dziennikarsko-Wydawniczej Oficyna Toruńska. Współautor koncepcji redakcyjnej i graficznej pierwszego bezpłatnego tygodnika miejskiego w Toruniu i do października 2007 redaktor naczelny tygodnika „Teraz Toruń”. Autor tekstów o teatrze – m.in. w wydawnictwach Teatru im. Wilama Horzycy, rzecznik prasowy i juror festiwali teatralnych.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: