AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Trzeba zabić ten spektakl

 

Magdalena Piekarska: 29 czerwca pokazujesz Leśnych. Apokryf na Scenie na Świebodzkim Teatru Polskiego we Wrocławiu. To premiera?

Marta Streker: Premiera będzie na początku przyszłego sezonu, teraz zaplanowaliśmy pokaz pracy. Choć de facto to gotowy spektakl z pełną scenografią, światłami.

Dlaczego zatem przekładacie premierę na jesień?

To wynika ze strategii promocyjnej – zamykamy obecny sezon pokazem, kolejny otwieramy premierą.

Brzmisz dyplomatycznie, choć niezbyt przekonująco.

Dyrekcja zdecydowała, że lepszym terminem premiery będzie początek sezonu.
 
Domyślam się, że to mało komfortowe dla realizatorów – jesienią konkurs na dyrektora Teatru Polskiego może już być rozstrzygnięty i ktoś inny będzie podejmował decyzje.

Teatr tkwi w zawieszeniu, każdy na coś czeka, a w tym oczekiwaniu my robimy spektakl. Taka sytuacja z pewnością utrudnia nam pracę.

Bo nie wiadomo, czy po czerwcowym pokazie będzie grany – o tym najprawdopodobniej zadecyduje nowy dyrektor.

Chcę doprowadzić do pokazu 29 czerwca, na kolejny etap walki o Leśnych nastawiam się jesienią. Dziś nie wiem, jaka będzie decyzja komisji konkursowej i jak spektakl zostanie przyjęty.

Leśni to spektakl, o którym głośno od miesięcy. Teatralny dramaturg zarzucił Agnieszce Wolny-Hamkało, autorce adaptacji tekstów Tadeusza Różewicza, plagiat. Ty musiałaś przerwać próby, bo teatr nie chciał podpisać z realizatorami umów. Prace wznowiono dopiero po interwencji dolnośląskiego marszałka. Łatwo było wrócić do Polskiego po kilku latach przerwy?

Kiedy Krzysztof Kopka zaproponował mi tę realizację, miałam w sobie wystarczająco dużo optymizmu, żeby uwierzyć, że w teatrze coś się zmieniło i że możemy w spokoju pracować. Nasza produkcja budziła silne kontrowersje, przede wszystkim ze względu na sam temat spektaklu: wojna polskich partyzantów pokazana bez upiększeń i przekłamań, pozbawiona metafory, która zwykle treść łagodzi. Doszły do tego współczesne, aktualne tematy, które także okazały się newralgiczne. Myślę, że najsilniejszy niepokój dotyczy właśnie tematu spektaklu i miejsca, jaki może zająć w sporze o ideowy kształt współczesnej Polski. Sprawy nie ułatwiała obsada, do której należą między innymi Dariusz Maj, Michał Opaliński, Igor Kujawski, Edwin Petrykat czy Tomek Lulek – aktorzy, których dawno nie można było na tej scenie oglądać. Ja sama kojarzyłam się z produkcją Dziadów – flagowego spektaklu Teatru Polskiego pod dyrekcją Krzysztofa Mieszkowskiego. W końcu usłyszałam, że tekst jest z wielu powodów niewygodny i że nie będzie to spektakl o człowieku.

Co to znaczy – że nie będzie o człowieku?

Wydaje mi się, że wszystko rozbija się tu właśnie o brak metafory. Adaptując opowiadania partyzanckie Tadeusza Różewicza, idziemy w ślad za autorem i te opowieści z wojny, z lasu podajemy bez wzniosłości. Nasi partyzanci to zwykli ludzie, którzy jedzą kiełbasę, piją wódkę, trawią, wydalają. Nie wybieliliśmy ich, bo szanujemy Różewicza – to on potrafił pokazać partyzanta z jego słabościami. Okazuje się, że dla niektórych to nie do pomyślenia, że traktują to jako zamach na polskość i na Różewicza. Bo pojawia się kłamstwo, tchórzostwo, morderstwo. A pragną bohatera, którego postawią na pomniku. Chcą wierzyć, że tak właśnie wygląda człowiek. A człowiek to spotkanie wysokiego z niskim. W naszym spektaklu pojawia się ułan, który przychodzi do lasu wystrojony jak laleczka i mówi: „Panowie, na wojnie musicie być piękni i dumni. Jak sztandar” – żeby za chwilę wdepnąć w gówno. Taka scena budzi lęk przed demitologizacją, ale przecież Różewicz nie lubił mitów, martyrologii. Regularnie dekonstruował je we własnej twórczości. Powtarzamy i rozwijamy jego gesty. Nie opowiadamy historii od A do Z. Pokazuję dziesięć obrazów, dziesięć wycinków z leśnej rzeczywistości, różne jej kolory i odcienie. I opowiadam o człowieku. Nie chcę słuchać, że to nie jest dobry czas na taką opowieść, że spektakl będzie kontrowersyjny.

Dziwne, że w Teatrze Polskim ten temat budzi taki opór, podczas gdy w nieodległej Legnicy Popiół i diament czy wcześniej III Furie Marcina Libera, spektakle demitologizujące żołnierzy wyklętych, nie wywołały żadnych kontrowersji.

To ciekawe. Cóż, mam nadzieję, że jednak Wrocław nie cofnie się w myśleniu o teatrze, w otwartości na młodych twórców. W końcu podpisaliśmy umowy, robimy spektakl, produkcyjnie wszystko sprawnie ruszyło, pracownie pracują, jest w teatrze duża grupa ludzi, którzy rzetelnie wykonują swoją pracę – jestem bardzo zadowolona i wdzięczna za ich zaangażowanie. A kontrowersje są dla mnie niezrozumiałe – oto próbuje się wyprzeć z powszechnej świadomości antybohaterskie teksty Różewicza, które pisał jako świadek historii, bo przecież był w lesie, widział to wszystko na własne oczy. Próbuje się przekonać nas do Różewicza-łagodnego dziadka, buduje się mu pomnik, rysuje laurkę. A on nie chciał pomników! Mam wrażenie, że źródło strachu przed Leśnymi leży w dużej części w naszej młodej ekipie realizatorskiej. Skoro jesteśmy młodzi, na pewno zrobimy z Różewicza tanie, płytkie, kontrowersyjne przedstawienie. Ale my nie chcemy robić ze spektaklu manifestu próżności i oburzenia. Solidnie i ciężko pracujemy. Temat jest trudny i niewygodny – to inna sprawa. Ale nie wychodzimy na scenę, żeby sobie pokrzyczeć.

Próbujesz łączyć dwie części zwaśnionego zespołu?

Na początku, prowadząc rozmowy z Krzysztofem Kopką, wydawało mi się, że byłoby to fajne wyzwanie i że dałoby się to zrobić. Dziś myślę, że to bardzo trudne. Aktorzy ze starego i nowego Polskiego nie chcieliby się spotkać na scenie. Ale jest w obsadzie dwóch aktorów, którzy grają w spektaklach Polskiego, jakie powstały w ciągu minionych dwóch lat – to osoby, które znałam wcześniej, udało nam się je przygarnąć, współpracują z nami bez nieporozumień.

Stary Polski był awangardową sceną, nowy jest zachowawczy, konserwatywny – dziwne pomieszanie pojęć.

Jest rzeczywiście dziwne. Pracując nad Leśnymi, widzę, co powstaje równolegle w teatrze. I trudno nie dostrzec, jak bardzo nasz spektakl odstaje od głównego nurtu, co pewnie jest przyczyną naszych kłopotów. Zależy mi, żeby doprowadzić przedstawienie do końca, ale to trudna praca i pewnie poddałabym się już dawno, gdyby nie zespół. To, co mnie tu trzyma, to ludzie, których poznałam przy okazji pracy nad Dziadami Michała Zadary. Zawsze chciałam z nimi pracować. Razem idziemy do przodu i walczymy o Leśnych.

Kiedy zaczęły się twoje kłopoty?

Już na samym początku – od pracowników Polskiego słyszałam, że nigdy nie dostanę praw do tej realizacji, że spektakl nie dojdzie do skutku, że nie ma dla niego miejsca w teatrze. Byłam zmuszona przerwać próby, po ich wznowieniu sytuacja się poprawiła. Ale długo byliśmy utrzymywani w niewiadomej. Nie wiedzieliśmy, czy ta praca ma sens, czy premiera się odbędzie. Sytuacja była naprawdę trudna. Wyobraź sobie tylko: przychodzisz do teatru, masz dziewiątkę aktorów, chcesz reżyserować spektakl, a co drugi dzień słyszysz, żeby nie robić tego tekstu, że się nie nadaje.

Nie nadawał się?

Wręcz przeciwnie: jestem przekonana, że jest dobry, przemyślany, nawiązuje strukturą do Do piachu, odwołuje się do Różewiczowskiej idei recyklingu. Ale wydał się zbyt kontrowersyjny. Mam jednak wrażenie, że tekst i to, co się wokół niego działo, było tylko pretekstem. W jakiś sposób byliśmy niewygodni w tym miejscu i czasie. Może dlatego, że jestem młoda, wiele osób pozwala sobie wobec mnie na protekcjonalny ton. Pracownicy teatru przychodzili, pytali: „co pani chce powiedzieć tym spektaklem?”, a moje wyjaśnienia kwitowali, że jak się nie ma nic do powiedzenia, to się wykorzystuje cudze słowa. Nie policzę nawet, ile razy usłyszałam, że Tadeusz by sobie tego nie życzył. Trudno jest w takich warunkach wyjść poza ten konflikt, myśleć o widzu. W połowie produkcji podjęłam decyzję: nie chcę nic więcej słuchać, nie opowiadajcie mi, kto i co mówi za którym rogiem, kto na kogo krzywo spojrzał, co ma do powiedzenia obecny pan dramaturg z teatru, przy kim można swobodnie rozmawiać, kto jest z lewej, a kto z prawej strony. Skupmy się na pracy, bo inaczej zwariujemy. Udało mi się. Czekamy na pokaz, zastanawiając się, jak zostanie odebrany.

Znajdujesz w Leśnych odniesienie do współczesności?

Naszą główną inspiracją była obserwacja tego, co się dzieje dziś. Chodzi mi o szaleńcze stawianie pomników i o modę na rekonstrukcje historyczne. Byłam świadkiem kilku – jedna odbywała się na skwerze pod blokiem z wielkiej płyty. Panowie przebrani za partyzantów bronili z zacięciem wiejskiej chaty, strzelali, wychodzili odważnie naprzeciw oprawcy, a w tle było widać logo Biedronki. Wokół tłum ludzi wcinających popcorn i kiełbasę. Wydało mi się to nieludzkie, wyprane z refleksji. Niby poprzez te rekonstrukcje próbuje się upamiętnić wydarzenia historyczne i ich bohaterów, ale robi się to bez szacunku dla nich i bez szans na jakąkolwiek debatę. Zamiast rozmawiać o historii, zaczynamy kadry z niej bezmyślnie kopiować, wkładać w naszą rzeczywistość. Patrzymy na tę tragedię, na upadek człowieka, puszczamy sobie to i zjadamy gofra, popijając piwem. Jest w tym rodzaj okrucieństwa, tak jak w stawianiu pomników ludziom, którzy byli bohaterami, na tle logo KFC. Dlatego tak denerwuję się, kiedy to nam się zarzuca, że w pracy nad Leśnymi jesteśmy pozbawieni refleksji – na pewno nie kopiujemy schematów w tak głupi i naiwny sposób.

Leśni to twój apel o namysł nad historią?

Na pewno sprzeciw wobec mechanizmu wyparcia – bo chcemy wyprzeć to, co niewygodne. Wygodniej jest nam powielać schematy. Słowa: „Niemiec”, „Żyd”, „partyzant” kierują nasze umysły od razu na odpowiednie tory, w wytarte koleiny. W efekcie zakłamujemy historię, która nigdy nie była czarno-białą, jednoznaczną opowieścią o walce dobra ze złem. Dlatego pokazujemy nasz spektakl – innego rodzaju rekonstrukcję. Żonglujemy pojęciami oprawcy i ofiary, zamieniamy stanowiska w ramach jednej postaci. Wychodzimy z założenia, że nic nie jest proste, ustalone na zawsze. Jasne, wygodniej jest bohatera odlać w mosiądzu czy wykuć w marmurze, postawić na postumencie, patrzeć i podziwiać. Ale my próbujemy doszukać się rys, tego, co boli, co jest niewygodne, brzydkie. Staramy się wyrwać ze schematu, którym jesteśmy zniewoleni w szkole, który koduje nam się w ramach różnych okolicznościowych imprez. I oto otwiera się przed nami olbrzymie pole nieprzepracowanego tematu, którego strach dotknąć, żeby nie urazić kombatantów i młodych ludzi zarażonych ideą heroicznej walki. Mamy 2019 rok, a wciąż boimy się przyznać, że bohaterowie wojny, która toczyła się 75 lat temu, nie byli bez skazy. Nie jestem arogancka, nie daję sobie przyzwolenia, żeby mówić: oto cała prawda o wojnie, ale uważam, że moje pokolenie może wyciągać wnioski z tego, co się wydarzyło. Nie wiemy niczego na pewno, nie osądzamy. Patrzymy na wojenną rzeczywistość z różnych perspektyw.

Początkowo chciałaś wystawić Do piachu Różewicza. Nie udało się.

Z Do piachu jest odwieczny problem w teatrze. Co jakiś czas docierają do mnie głosy, że ktoś próbował ten tekst wyreżyserować i nie dostał praw. One są silnie strzeżone przez spadkobierców – ja z tym nie dyskutuję, wiedzą, co robią. Odmowa w tym wypadku nie była żadną cenzurą polityczną – Tadeusz Różewicz nie chciał, żeby wystawiać ten tekst, a spadkobiercy respektują jego wolę. Byłam bliska tej realizacji w Olsztynie, jednak zmienił się tam dyrektor teatru. Potem próbowałam we Wrocławiu. Cała ta przygoda trwała trzy lata. Kiedy było już wiadomo, że z Do piachu nic nie wyjdzie, pojawiła się Agnieszka Wolny-Hamkało, która napisała tekst na podstawie opowiadań. Zrobiła to bardzo przewrotnie, opowiadając o tym, jak autora, który zrzucał z pomników, na te pomniki się stawia. Pojawiła się warstwa współczesnych odniesień, komentarzy. Kiedy zaczynałam tę pracę, byłam przekonana, że mój spektakl nie wzbudzi gorących reakcji, nikogo nie obrazi. Zastanawiałam się raczej, co jeszcze można na ten temat powiedzieć, czym widza zaskoczyć. Okazało się jednak, że wciąż tę robotę uświadamiania, obdrapywania pomników ze złota trzeba wykonywać. Że wciąż jesteśmy szalenie zamknięci i wystraszeni. Przy czym – podkreślę po raz kolejny – nie chcę nikogo urazić, obrazić, napastować. Natomiast sama propozycja rozmowy niektórym wydaje się przekroczeniem. To się w głowie nie mieści, ale byłam straszona, że za ten spektakl, o ile dojdzie do jego premiery, będę płacić olbrzymie kary! Gdzie się znaleźliśmy, skoro dziś, po tylu kontrowersyjnych przedstawieniach, opowieść partyzancka Różewicza może budzić takie oburzenie.

Twórcy progresywnego teatru narzekają, że w swoich spektaklach mówią do przekonanych – ci z drugiej strony barykady nie pojawiają się na widowni. Przy okazji Leśnych jest inaczej: towarzyszą premierze od miesięcy. Może taka konfrontacja, choć bolesna, jest potrzebna?

Na pewno jest to ciekawe doświadczenie. Ale nie sądzę, żeby przy okazji premiery doszło do jakiegokolwiek spotkania. Nie ma szans, żeby przekonać kogoś, kto nas skreślił już na starcie. Nie chcę nikogo przekonywać na siłę. Ale chciałabym, żeby na spektakl przyszła publiczność pozbawiona uprzedzeń. To próba udowodnienia, że z tym zespołem jesteśmy w stanie postawić spektakl. To, że w tym samym teatrze powstają tak skrajnie różne rzeczy, jak Ożenić się nie mogę i Leśni. Apokryf po prostu musi generować napięcia. Wciąż nie wiemy, jakim teatrem jest Polski.

A do jakiego świata zapraszasz widzów?

Do lasu, w którym spotkamy dziewięcioosobowy oddział partyzancki. Przyglądamy się tu różnym sytuacjom, pokazanym w dziesięciu obrazach, które w kolażowy sposób przedstawiają życie w lesie. Nie ma tu heroicznej walki, znanej z popkulturowych obrazów, gdzie wojna i śmierć są piękne, podniosłe, widowiskowe. U nas jest więcej siedzenia w brudzie, piachu, z zepsutymi zębami, w niekompletnych mundurach. Do oddziału trafia Smukły, młody chłopak, który przychodzi z pewnymi wyobrażeniami dotyczącymi wojny i partyzantki. I widzimy, jak wraz z rozwojem sytuacji i w zderzeniu z rzeczywistością ta jego fascynacja gaśnie, ideały przegrywają w spotkaniu z brutalnymi obrazami wojny, beznadziejnymi i bardzo ludzkimi zarazem. Jest w tej opowieści sporo pytań o istnienie Boga, o jego milczenie. Smukły chce, żeby przemówił, żeby mu przypomniał, jak było, zanim wszedł do lasu, kiedy jeszcze się nie bał. Status żołnierza jest szczególny, jego myślenie o śmierci ma zupełnie inny wymiar. Ale te sceny nie są pozostawione bez kontry. Czasem partyzanci pokazują zupełnie inną twarz, zaskakuje nas ich zmienność – od wrażliwości, niemal chłopięcych marzeń, po okrucieństwo i obojętność.

To ważny dla ciebie spektakl?

Najważniejszy w dotychczasowej pracy. Także dlatego, że to powrót do Teatru Polskiego, gdzie pracowałam przy Dziadach w reżyserii Michała Zadary. I od tamtej pory marzyłam, żeby tu wrócić i zrobić coś swojego. Mimo wszystko jest to spełnienie marzeń o pracy z aktorami, na których spektaklach się wychowałam. Mam dziewiątkę wspaniałych facetów na scenie, dziewięć powodów, dla których wciąż walczę o Leśnych. Trudności mnie budują, wyjdę z tego silniejsza, bardziej świadoma tego, co chcę robić, jak opowiadać.

Dziady były dla ciebie szkołą reżyserii?

Pytasz, ile nauczył mnie Michał Zadara? Spotkanie z nim to najlepsza rzecz, jaka mogła mi się przydarzyć. A trafiliśmy na siebie przez przypadek. Na studiach musiałam zrobić asystenturę przy spektaklu. Bardzo chciałam zostać we Wrocławiu, wpisałam więc w Internet plany repertuarowe tutejszych scen na przyszły sezon. Wyskoczyły mi Dziady, napisałam do Zadary z pytaniem, czy nie szuka asystentki – odpowiedział po trzech minutach, podczas gdy innym zajmowało to całe tygodnie. Pamiętam, że napisał: „Super, zróbmy razem Dziady”. Nauczyłam się podczas tej pracy więcej niż przez lata szkoły teatralnej. Dziady zbudowały mi zarys reżyserskiego kręgosłupa, Zadara zafundował mi chrzest bojowy, zarówno jeśli chodzi o organizację pracy w teatrze, jak i o reżyserską pracę z dużym zespołem. Dostałam od niego dużo odwagi, impulsów, żeby walczyć o spektakl. I wiary w rzetelną robotę, w to, że dzięki niej w teatrze nie ma rzeczy niemożliwych, że można zrobić czternastogodzinne Dziady. To była też lekcja skupienia na materiale, oddania dla tekstu, wierności literaturze. Produkcja trwała trzy lata, więc mogę mówić, że to mnie ukształtowało. Dlatego chciałam tu wrócić.

A jaki jest teatr Marty Streker?

Po współpracy z Zadarą był moment, że zadawałam sobie pytania zasadnicze: czy jesteś z lalek, czy interesują cię teksty klasyczne, jaki chcesz robić teatr? Kontrast między edukacją, jaką odebrałam w PWST, a realiami pracy w Teatrze Polskim był ogromny – to były dwa całkowicie różne teatry, podejścia, języki. Dopiero niedawno zaczęłam łapać balans między nimi. Na przyszły sezon mam w planach spektakle z lalkami, mocno oparte na literaturze. Robię Braci Karamazow w Tarnowie na trzech aktorów z olbrzymią lalką ojca. We Wrocławskim Teatrze Lalek wystawiam Polskie rymowanki Andrzeja Błażewicza, szaloną opowieść młodego współczesnego chłopaka, który mierzy się z pamięcią o przodkach. Będzie to trochę dialog z Leśnymi, próba odpowiedzi na pytanie, czy bohater pozostanie wobec historii zdystansowany, chłodny, zamknięty w telefonie i Internecie, czy też będzie ona miała na niego wpływ, czy będzie umiał cierpienie przodków zrozumieć i przeżyć.

Na pewno po pracy z Zadarą pozostał mi rodzaj szacunku dla tekstu. To mi zresztą przeszkadzało na wydziale lalkarskim – zawsze ciągnęło mnie w stronę tekstu, który musiałam tam zamieniać na obrazy, plastykę. Mocowałam się z tym, byłam obrażona, wściekła na lalki. Ten bunt mi minął, dziś widzę, że sporo wyniosłam ze szkoły i wciąż próbuję znaleźć połączenie między formą a tekstem. Myślenie wizualne w teatrze jest mi o wiele bliższe niż dawniej, doceniam możliwości, jakie daje forma. Najważniejsza jest jednak praca z aktorem, spotkanie z nim. Mój teatr jest mocno na aktorze oparty. Jako reżyserka nie mam potrzeby przepracowywania jakichś traum na scenie, rozwiązywania z pomocą spektaklu własnych problemów. Interesuje mnie rzetelne opowiadanie historii.

26-06-2019

Marta Streker – reżyserka teatralna, jest absolwentką reżyserii na Wydziale Lalkarskim PWST Filii we Wrocławiu, na specjalizacji reżyseria teatru lalek (2016). Asystentka Michała Zadary przy spektaklu Dziady części I, II i IV oraz wiersz Upiór Adama Mickiewicza (2014), drugi reżyser Dziadów części III (2015) i Ustępu (2016) w ramach projektu Dziady w całości w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Realizowała własne spektakle w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu, Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu, Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu czy we współpracy z wrocławskim Układem Formalnym. Wyreżyserowała koncert podczas 37. Przeglądu Piosenki Aktorskiej: Rebel Babel Ensemble. Hip-hop między narodami. W ramach „Programu podyplomowej samoformacji aktorskiej” przygotowała film krótkometrażowy Ustawienia.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: