AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Debiut Modrzejewskiej w San Francisco

Olbrzymie afisze teatralne porozlepiane na rogach ulic w San Francisco dnia 20 sierpnia doniosły wszem wobec i każdemu z osobna, że „celebrated Polish artist, Mrs. Helena Modjewska” ma się ukazać na scenie California Theatre w roli Adrianny Lecouvreur.

Tegoż samego dnia wezwany poprzednio listem Horaina, przybyłem z lasów Maripozy. Była godzina szósta po południu. Udałem się natychmiast do mieszkania artystki, aby osobiście dowiedzieć się, jakim sposobem cud ten przyszedł do skutku. Odpowiedziano mi, że już jest w teatrze. Poszedłem do teatru — i nie mogłem się dostać do wnętrza, więc stanąłem przed afiszem i... nie chciałem własnym oczom wierzyć.

Wiedziałem uprzednio, że nasza artystka studiowała naprawdę język angielski dopiero od ośmiu miesięcy. Otóż przez ośm miesięcy wyuczyć się najtrudniejszego języka na świecie, wyuczyć się nie tylko potocznej mowy, ale scenicznej wymowy... na to istotnie potrzeba było cudu lub cudotwórczego geniuszu.

Bawiąc tu od  lat blisko dwóch i przestając przeważnie z Amerykanami nauczyłem się ich rozumieć, ale nie zawsze mogę dokazać, aby oni mnie rozumieli. Znam rodaków naszych, ludzi wykształconych, którzy mieszkają tu od lat trzydziestu, a których angielszczyzna rozdziera jednak siedmioma mieczami amerykańskie uszy. Na koniec, czytając gazety, sto razy zauważyłem, jak często krytycy zarzucają aktorom, urodzonym Amerykanom, złe wymawianie.

Nie dziwcie się więc, żem wątpił i że nie mieściło mi się w głowie, można było po ośmiu miesiącach zwalczyć te niezwalczone prawie dla cudzoziemców trudności i występować publicznie.

A jednak afisz mówił wyraźnie swymi trzyłokciowymi literami.
„celebrated Polish artist, Mrs. Helena Modjewska, etc.” 

Stałem więc i dumałem, a dumania moje coraz silniej, coraz wyraźniej i coraz boleśniej przybierały kształt Mickiewiczowskich pytań: „Co to będzie? Co to będzie?"

Co się tam musi dziać z artystką? — myślałem. Jakąż trwogą musi bić jej serce. Gdzie jej pewność siebie? gdzie owo przeświadczenie, że wszystkie oczy będą płakać, gdy ona im każe, usta śmiać, gdy ona zechce... że gdy wyjdzie na scenę, zahuczy burza oklasków, nawoływań, okrzyków, zachwyceń i uniesienia?

Na pobliskiej Kemey Street zegar wydzwonił kwadrans na ósmą. Już tylko trzy kwadranse. Mroczyło się. Koło teatru ruch się zwiększał. Przyszły mi na myśl warszawskie noce teatralne... ale ach! to nie Warszawa i nie warszawska publika. Tu serca obce, dusze obce. Ci dzietni w życiu praktycznym Jankesi są po trochu barbarzyńcami w sztuce. To jakby dawny, twardy populus romanus, mądry i potężny, ale gotowy deptać po korynckich posągach.

Wiedziałem, że nie oszczędzą ani artystki, ani kobiety.

Ściemniło się zupełnie. Miasto zabłysło tysiącami lamp. Ściskało mi się serce, gdym myślał, że za chwilę miały się zważyć losy tej Polki i tej artystki. Czym była w Warszawie? Ona stworzyła repertuar wszystkim, ona nauczyła ludzi kochać sztukę; ona co wieczora pełnymi rękami rozrzucała złote ziarna wzniosłych myśli, szlachetnych uczuć, które wsiąkały w dusze ludzkie; za nią wreszcie zawitał do naszej krainy Szekspir, Szyller, Hugo, całe nieśmiertelne szeregi, a teraz...

Jeżeli się zlęknie i nie zdoła przemówić słowa? jeżeli zapomni roli? jeśli się omyli? wszakże ma grać w obcym języku? jeśli zmuszona będzie przeżyć własną wielkość, własną sławę i własne wielkie wspomnienia?

Coraz większe tłumy zbierały się przed teatrem. Wśród obcych ludzi dostrzegłem i swojskie twarze, Poznańczyka Krzyżanowskiego, Piotrowskiego, Galicjanina inżyniera Bielawskiego, doktora Pawlickiego, Horaina i wielu innych. Trudno uwierzyć, jaką wagę przywiązywali wszyscy do tego wystąpienia Nie była tu już sprawa pojedynczej artystki, była to sprawa ogólna, kwestia klęski lub zwycięstwa. Kto zna lud amerykański, ten zrozumie, że tak było; krótko mówiąc, chodziło tu o chwałę nową lub pełną wstydu przegraną.

Dlatego też w mroku  nocy i przy świetle gazu wydawali mi się wszyscy dziwnie poważni. I im też same myśli przychodziły do głowy, ściskali w milczeniu moją rękę. W miarę nadchodzącej godziny coraz większe  ogarniało nas wzruszenie. Począłem wypytywać o szczegóły, które poprzedziły wystąpienie.

Było wiele wskazówek złowróżbnych. Nie spodziewano się, aby teatr był napełniony. Ludzie tu niechętni. Chodzą do teatru — chyba że przyjeżdża gwiazda z ustaloną reputacją Znakomitości europejskie nic tu  nie znaczą. Powagi europejskie nie są tu powagami. Dla Amerykanów istnieją Stany Zjednoczone, a dopiero poza Stanami kraje, okolice cywilizacyjne, uczeni i artyści, comme de raison mniejszej wagi. Na wschodzie Europa więcej znaczy. Najmniej w San Francisco. Ristori musiała tu płacić gazety, Wieniawskiego krytykowano, bo nie chciał płacić. Wiele tu za to zależy na tym, aby uprzednio robić jak najwięcej hałasu, ogłaszań, humbungów. Nasza artystka nie robiła tego wszystkiego. Zauważono, że za mało było anonsów, za mało pisano i mówiono. Niektóre gazety znane są z tego, że biorą pieniądze; nasza artystka nie wydała na krytyków ani centa Jest tu zwyczaj, że artysta, który ma wystąpić, wystawia poprzednio w sklepach swoje fotografie, nasza artystka kazała zrobić dwadzieścia, gdy potrzeba było dwustu. A przy tym jeszcze co: publika tutejsza nie zna się tyle, ile każda europejska, na sztuce; że zaś boi się być posądzoną o nieznajomość, więc jest niezmiernie trudna; krytycy znają się wprawdzie, ale szukają tylko sposobności, aby popisać się z ciętym piórem...

Powiadam, jak było, bez najmniejszej przesady; a było tak, że bojaźń walczyła w umysłach naszych z wiarą w geniusz artystki i nadzieją.

Uderzyła godzina ósma, weszliśmy do teatru. Nie był pełny. Zasłona podniosła się wreszcie; przeszedł szybko akt pierwszy, w którym Adrianna nie ukazuje się na scenie, i rozpoczął się drugi.

Godzina stanowcza wybiła. Z głębi kulis ukazała się nasza artystka. Oklaski, jakimi przywitali ją rodacy, brzmiały długo i rozgłośnie, ale Amerykanie zachowywali się obojętnie, więc oklaski przebrzmiały i zrobiła się cisza.

Słyszałem bicie serca siedzących obok mnie rodaków artystki.

Z zeszytem roli Roxany w ręku, poważna, może wzruszona, ale spokojna, zbliżyła się na przód sceny. Światła kinkietów rzucały na nią blaski, idealna postać: rysy tak czyste, jakby wyszły spod dłuta Fidiasza, szlachetność rozlana w całej postawie i ów niewypowiedziany czar niewieści, znany wam dobrze, wrażenie uczyniły niezmierne na nieprzywykłej do takich postaci publice. Cisza stała się tak głęboka, że nie przerywał jej najmniejszy szmer. Na koniec posąg przemówił. Wy znacie czary tego głosu głębokiego, serdecznego, w którym drgają łzy i srebro... wy znacie jego słodycz i jego potęgę, ale na scenie amerykańskiej, jakkolwiek nawiedzają ją najpierwsi artyści, było to zjawisko nowe, nieoczekiwane i niezwykłe; toteż w miarę jak artystka mówiła, głowy pochylały się naprzód, jakby w mimowolnym hołdzie, twarze traciły codzienny swój businessowy ostry wyraz, a zimna ciekawość zmieniała się w pełne sympatycznego uczucia zajęcie.

Zauważyli już niejednokrotnie krytycy, i warszawscy, o obcy; że jedną z najwybitniejszych potęg naszej wielkiej artystki jest niewypowiedziany urok niewieści. Po prostu jest to tak sympatyczna postać, tak chwytająca za serce, tak na wskroś kobieca i idealna, że kto ją raz widział, ten przyzna, że podobnej nie spotkał nigdy na scenie. Publika patrzy na każdą inną artystkę jako na artystkę. Ocenia jej grę; zachwyca się lub nie, jak wypada, i dosyć na tym. Osobistość nie odgrywa tu żadnej roli. Z panią Modrzejewską dzieje się przeciwnie. Chwyta ona widza za serce czym? Kobiecością, jakimś rzewnym urokiem. Nawiązuje się jakaś niewidzialna nitka sympatyczna między publiką a Osobistością artystki. Widzowie po prostu kochają ją jakby siostrę własną, jakby własne dziecko. Jej powodzenie staje się osobistą sprawą każdego. Tak było w Warszawie, tak było wszędzie, i ten czar niepojęty nie zawiódł i tu. Spojrzałeś po twarzach i wszędzie widziałeś przychylność: czar działał. Poczęto patrzyć na nią jak na słodką istotę, której nikt nie zrobiłby krzywdy, jakby nie zrobił gołębiowi. Słyszałem naokoło słowa: „Very nice, very nice... Oh by God! How sweet” (Jak słodka). Tymczasem akcja ożywiła się na scenie. Niezrównanej kobiecie przyszła z całą potęgą w moc niezrównana artystka. Gdy nadeszła kolej na bajkę La Fontaine’a, publiczność zatrzymała oddech w piersiach. Jakieś niewypowiedziane przeczucie kazało oczekiwać wszystkim czegoś niezwykłego. Głos artystki rozległ się jakby zaziemska muzyka po wszystkich zakątkach teatru. W oczach rodaków zabłysły łzy... O! już było zwycięstwo! zwycięstwo wielkie, w rocznikach polskiej sztuki niesłychane. Gdy skończyła, cisza trwała jeszcze przez chwilę, jakby publiczność nie zdołała się ocknąć od razu z upojenia. Potem... trudno opisać, co się stało. Burza prawdziwa oklasków, okrzyków, nawoływań. Zimna z natury publiczność uniosła się do tego stopnia, iż potem dziennikarze mówili mi, że jak Ameryka Ameryką, nie pamiętano takiego entuzjazmu. Nieszczęśliwy Maurycy Saski pięć razy zaczynał swój frazes i pięć razy nie mógł go skończyć. Aktorowie sami byli zdziwieni. Tu publiczność zwykle nie oklaskuje nikogo. Artystka sama nie spodziewała się niczego podobnego. Po skończonym akcie wyszła rozrzewniona i upojona. Teatr wył, ryczał, klaskał, tupał. Mężczyźni odbierali swoim ladies bukiety i ciskali je na scenę; starzy rodacy nasi płakali jak małe dzieci; słowem, oczywistość przeszła wszelkie nadzieje i wszelkie oczekiwania

Nadeszły następne akty. Ale był to już tylko szereg niesłychanych tryumfów. Jak żyję, nie widziałem artystki naszej tak grającej. W porywie natchnienia przeszła samą siebie. Czar najprawdziwszej poezji płynął z niej i porywał w siódme niebo słuchaczów. Nie była to już Helena Modrzejewska, była to Adrianna, rzeczywista, rozrzewniająca, rozkochana Adrianna. W antraktach można było dopiero ocenić wrażenie, jakie wywarła na publiczności. Słowa: „splendid! splendid!” rozlegały się naokoło. Wyrażano głośno niewiarę w to, że uczyła się dopiero od ośmiu miesięcy po angielsku. Reporterowie gazet latali jak szaleni, nasłuchując, co mówi publiczność. Pułkownik Hirrton, redaktor „Evening Post", przybiegłszy do jednego z naszych rodaków wykrzyknął z czysto amerykańskim entuzjazmem: "Now she is worth 200 000 dolars!" (Teraz ona już ma 200 000 dolarów). Słyszałem na własne uszy, jak mówiono, że chociaż w jej angielszczyźnie jest pewien odcień obcy, to jednak powinna wszelkimi siłami starać się go zachować, bo to jest „wcielona słodycz". Nadszedł akt ostatni. Adrianna ukazuje się w bieli, z rozpuszczonymi włosami. Całowała już zatrute kwiaty nadesłane przez rywalkę. Co za rozpacz, co za wcielenie boleści malowało się w każdym słowie artystki! Ta wiotka postać łamiąca cię pod nadmiarem pogardy i zdrady, ten wcielony kwiat poezji, który ma uwiędnąć za wcześnie, ścisnął wszystkie serca nieopisanym uczuciem pognębienia Wtem wchodzi Maurycy Saski. Przynosi jej miłość, życie oddaje ręką własną. Adrianna rzuca się ku niemu z okrzykiem „Maurice”! Tym jednym wykrzykiem artystka podbiłaby całą publiczność. Nigdy nie słyszałem głosu wydobytego z takich głębin duszy. Czy wierzycie, że ta najzimniejsza ze wszystkich na świecie publiczność odpowiedziała jednym rykiem płaczu. Nastąpiła scena konania. Cisza była taka, że słyszałbyś przelatującą muchę. Od czasu do czasu tylko przerywały ją tłumione łkania kobiet. Doprawdy, zdawało mi się, że jakieś ogólne nieszczęście spadło na całe miasto. Nic bardziej grobowego, jak był teatr w tej chwili. Kobiety łkały, mężczyźni gryźli chustki. Przysiągłbyś, że ta biała, biedna dziewczyna, konająca tam na scenie, to ich jakaś najdroższa i najukochańsza istotą bliższa od wszystkich innych na ziemi. Ta cisza, te przytłumione łkania, blaski lamp migocące po załzawionych oczach, wszystko to przejmowało równie uroczystym jak ponurym wrażeniem. Co się stało po zapadnięciu kurtyny, nie podejmuję się wam opisać. Amerykanie, jak wszystkie ludy mało nerwowe, niełatwo się unoszą, ale gdy się uniosą, uniesieniom nie ma granic ni miary. Zdawało się, że publiczność chce sobie wynagrodzić za łzy i milczenie. Ogarnęło wszystkich prawdziwe szaleństwo. Sądziłem, że słyszę stada jaguarów, wilków i bawołów, dających razem piekielny koncert. Niesłychanym wypadkiem w Ameryce nikt po skończeniu nie opuścił swego miejsca Wywołano przeciw zwyczajowi jedenaście razy artystkę. Gdy się ukazywała, mężczyźni wstawali i odkrywali głowy. Mówiono mi potem, że w czasie tej burzy przechodnie na ulicy stawali i pytali, co się stało? Słowem, piszę wam wprost i otwarcie, że podobnego sukcesu nie tylko nigdy nie widziałem, ale i nie czytałem o takim nigdy. Było to po prostu wzięcie szturmem Ameryki. Na drugi dzień przysłano do hotelu tyle kwiatów, że cały jeden pokój widziałem nimi założony. Drugie i trzecie przedstawienie było już przepełnione, entuzjazm zaś co dzień się powiększa. Słowem, z największą radością i dumą powtarzam wam jeszcze raz, że ani Ristori, ani żadna z gwiazd, bądź tutejszych, bądź obcych, nie doznała nigdy takiego przyjęcia. O Neilson nikt nie chce słuchać teraz w San Francisco. Przeszło to oczekiwania nie tylko przyjaciół artystki, ale i jej samej. Co dziwniejsza, uznanie i cześć, jakimi ją otoczono, wywarły odpowiedni wpływ i na samychże aktorów. Po przedstawieniu, gdym poszedł do garderoby, zastałem tam wszystkich prawie artystów biorących udział w sztuce. Słyszałem na własne uszy, jak dyrektor teatru, Mac Cullough, mówił: „Pani! widziałem Salviniego, widziałem tego i owego, a nigdy nie byłem tak wzruszony. Pani jesteś pierwszą artystką w świecie”. To rzekłszy porwał w uniesieniu rękę naszej artystki, przycisnął ją, przeciw amerykańskiemu zwyczajowi, do ust i rozpłakał się jak małe dziecko.

1877

Henryk Sienkiewicz, Debiut Modrzejewskiej w San Francisco, [w:] Dzieła, red. J. Krzyżanowski, t. 42, Warszawa 1950, 238-245.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: