AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Rekolekcje teatralne: wiosna

Mamy wiosnę w teatrze, proszę państwa. Czas płacić długi. Czas usuwać uschnięte badyle, grabić zeszłoroczne liście, łatać strzechy, porządkować obejścia. I liczyć, liczyć… Zaczął się okres najgorszy: przednówek. Czy go przetrzymamy?

Nie wiem. Do teatru chodzę już czterdzieści sześć lat. Teatr to były dla mnie zawsze przedstawienia. Aktorzy na scenie, dramat, który zostaje opowiedziany przez reżysera, dekoracja podpowiadająca mi czas i miejsce akcji, kurtyna zasłaniająca i odsłaniająca czarodziejski świat sceniczny. I publiczność. Wraz z nią wzruszałem się albo wściekałem, kochałem „ich” sztukę albo nią gardziłem. Śmiałem się, płakałem, starałem się zrozumieć bieg spraw czy charakter ludzi. Teatr był świętem. I o święcie teatralnym próbowałem pisać, odkąd przestałem być widzem i zostałem recenzentem.

Od jakiegoś czasu nie zapraszają mnie na przedstawienia, ale na konsultacje. Czuję się jak weterynarz, którego wezwano, żeby obejrzał krowę: albo, mówią, ryczy od rana do wieczora, nie wiedzieć dlaczego, albo mleka nie daje, albo gubi rogi, nie chce wyjść na pastwisko, ogon zawija się jej w pętelki, albo znowu chudnie w oczach, albo wręcz zaczyna szczekać jak górski owczarek. Na Boga, co się stało? – pytają. Mutanty w stadzie? Epidemia? Zatruta pasza? Strach iść do teatru. Strach jeszcze większy rozmawiać o teatrze. Zwłaszcza z tymi, którzy robią teatr. A nade wszystko – z dyrektorami.

Kilka lat temu nie potrafiłbym wywróżyć polskiemu teatrowi, wówczas jeszcze państwowemu, powszechnemu, usytuowanemu w systemie scen dramatycznych, zarządzanych przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, takiej dręczącej zapaści. Teatr miał wtedy swoje obowiązki wobec utrzymującego go mecenasa. Miał między innymi dawać świadectwo życzliwej i opiekuńczej roli państwa.

I dawał to świadectwo. Korumpowany i nadzorowany jednocześnie, masowy, ogólnodostępny, adresowany „do wszystkich”, tani dla widza i drogi dla utrzymującego go społeczeństwa, mrugający porozumiewawczo do swojej widowni i kłaniający się uprzejmie swemu dobroczyńcy. Cierpiał, ale nie było mu z tym w gruncie rzeczy źle; ani ubogo, ani nadto swobodnie, za to bezpiecznie i ciepło. Przyzwyczaił się do tego. Nauczył się reguł koegzystencji ze swoim przewodnikiem, który wymagał wprawdzie, ale i płacił. Przewodnik nie był kochany. Próbował się buntować przeciw przewodnikowi, ale rzadko. Raczej sprawdzał, czy smycz nie staje się luźniejsza.

Czasami istotnie bywała. Wtedy biegał większymi susami. „Byle cicho siedzieć, nie podskakiwać, uważać, co mówię, a będzie wam ze mną dobrze, zobaczycie. Ja jestem swój chłop. I pożartować mogę. I zabawić się lubię. Tylko posłuch musi być”. (Sławomir Mrożek, Tango)

Nie było tak źle, naprawdę. I było sporo przedstawień, wielkich, historycznych, na których wychowało się kilka pokoleń Polaków. Czy rodziły się łatwo, to inna sprawa. I czy zawsze cieszyły przewodnika – o tym też można by porozmawiać. Ale były.

Przyszła wiosna, przewodnik zniknął, a wraz z nim jego wymagania, nadzór i otwarta dla wszystkich kasa. Podziękowaliśmy za wolność, poprosiliśmy, aby nas dalej korumpować. Tym razem w dobrej spra-wie. Przewodnik był „nasz”. Ale nowy przewodnik nie miał pieniędzy. I w ogóle nie chciał być przewodnikiem. Miał za to jedną radę: przepoczwarzcie się. Niech z poczwarki wyfrunie motyl.

To boli, z poczwarki stać się motylem. Nigdy tego dotąd nie próbowaliśmy. To naprawdę nie takie łatwe. Stąd to dzisiejsze zamieszanie. I bezradność. Poczucie klęski. Brak wiary, że można być motylem.

To jest oczywiście klęska. Klęska nie teatru-sztuki, ale teatru-instytucji w dawnym stylu, dziecka Wielkiej Reformy i Wielkiej Rewolucji jednocześnie, przeznaczonego dla masowej widowni, utrzy-mywanego przez monoideologiczne państwo, powielanego z jednej sztancy w kilkudziesięciu bliźniaczo do siebie podobnych wariantach, z centralnie sterowanym repertuarem, w coraz ogromniejszych salach, zurzędniczałego nawet w okresach zwanych przełomami i zbiurokratyzowanego także na obszarach zwanych poszukiwaniami artystycznymi. Klęska dziesiątków (tak jest!) zespołów teatralnych bez profesjonalnych aktorów, teatrów bez publiczności, reżyserów tworzących nikomu niepotrzebne przedstawienia, z których uciekają nawet dzieci, kierowników literackich nie interesujących się literaturą dramatyczną, administratorów topiących w błocie społeczne pieniądze, dyrektorów uwieszonych klamki urzędnika nazywanego pieszczotliwie mecenasem. Tak zdegenerowały się ideały przedwojennych marzycieli z Konspiracyjnej Rady Teatralnej. Teatr zły zaczął pożerać teatr dobry. Craig w każdym województwie, Brook w co drugiej gminie, Pronaszko na każdej scenie – ten pijany sen skutecznie doprowadził do absurdu niegdysiejszy ideał teatru artystycznego.

Od ilu lat – od piętnastu? dwudziestu? – bez związku z jakąkolwiek datą polityczną, tęsknił teatr w Polsce za uwolnieniem się od biurokratycznego modelu sceny. Nie poprawiać, ale zmieniać go od podstaw – powiadała na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych większość uczestników ankiety dwutygodnika „Teatr”. Szydził ze strupieszałego modelu teatru zawodowego Konstanty Puzyna, wpisał się na znak protestu na listę rzeczników kontrkultury. Pod hasłem zdjęcia teatrowi gorsetu urzędniczego ogłoszony został swego czasu półkosmetyczny „eksperyment warszawski”. Były zespoły, które do swojego programu wpisały wyjście z budynku teatralnego do hal fabrycznych czy na ulicę. Teatr impresaryjny zamiast teatru repertuarowego – to też uchodziło za receptę na uzdrowienie.

No i stało się. Rozsypał się stary model organizacyjny. Zaraz, zaraz – a co z modelem finansowania? Prosimy nie tylko o wolność. Prosimy także o pieniądze. Utrzymajcie nas, a my się już jakoś dostosujemy.

W żadnej dziedzinie sztuki instytucjonalizm nie wżarł się tak mocno w duszę artystów jak na scenie. W żadnej profesji artystycznej procesy demoralizacyjne nie wywołały tak złowieszczych skutków jak w teatrze. Futerały zbuntowały się przeciw skrzypcom. Halabardnicy wiedzieli, że przegłosują mistrzów. Nigdzie hasło sprawiedliwości cechowej nie zatruło tak wielu. Teatr jest nie tylko instytucją, którą można zreorganizować. Z trudem, ale można. Teatr jest także zespołem. Małych jest zawsze więcej niż wielkich, niestety. Mutanty zdominowały stado.

I teraz, kiedy czas płacić rachunki, wszyscy omdleli. Jedni ze strachu o pensje (niskie!), drudzy dla solidarności, inni jeszcze z chytrości (omdlałych nie wyniosą). Nie dziwię się publiczności, że ta dyskretnie odwróciła wzrok. A teatr bez publiczności staje się zwyczajnie „tyjatrem”.

Do roboty jest coraz mniej chętnych. Resztki pieniędzy idą na pensje, na premiery już nie starcza. Zresztą, pieniędzy na kulturę już prawie nie ma. Rok temu można było jeszcze ratować to, co najważniejsze w teatrze. Nikt nie odważył się być „niesprawiedliwym”, niestety. Za rok może być za późno nawet dla najlepszych.

Mamy wiosnę w teatrze, proszę państwa. To jest najohydniejsza pora roku. Miejscy poeci nauczyli nas kochać wiosnę. Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego. Że na placu Trzech Krzyży kwitną magnolie? Że w Parku Ujazdowskim hałasuje kilka słowików? Że w Ogrodzie Botanicznym pachnie i robi się kolorowo? Tak sielankowo wygląda to tylko w wierszykach. Naprawdę zaczyna się wtedy przednówek.

PS. Ta wiosenna niemoc ogarnęła wszystkich, niestety. I tylko o tym się mówi. O reszcie jakby nie wypada. A są przecież właśnie dzisiaj zdarzenia teatralne naprawdę wielkiej urody i ważności, które zmuszają do pokornego szacunku. Wbrew poczuciu klęski i piszczącej biedzie. Dawno my, nieszczęsne dzieci Bogusławskiego (Wojciecha), nie oglądaliśmy takich premier. Ile ich było? Nie liczyłem. Ślub Jerzego Jarockiego, Herbertowski Powrót Pana Cogito Zbigniewa Zapasiewicza, Opis obyczajów wg Kitowicza Mikołaja Grabowskiego, Carmina burana Włodzimierza Staniewskiego, Turlajgroszek Tadeusza Słobodzianka i Piotra Tomaszuka, cztery ostatnie krakowskie spektakle Krystiana Lupy, Śmierć Iwana Iljicza i Miasto liczy psie nosy Jerzego Grzegorzewskiego, Mickiewiczowski Pan Tadeusz Jana Englerta, Wesele Andrzeja Wajdy, Mistrz i Małgorzata i, ostatnio, Czego nie widać Macieja Englerta, Komediant zagrany przez Tadeusza Łomnickiego, muzyczne spektakle warszawskiego Ateneum, Teatr Witkiewicza w Zakopanem, Teatr Jerzego Gruzy w Gdyni, Kazimierza Kutza teatr w telewizji, Love Andrzeja Strzeleckiego, ostatni Tadeusz Kantor – już bez Kantora…

Więc jak to jest naprawdę z tą wiosną w teatrze? Ano tak właśnie, jak to wynika z powyższego wywodu i z dołączonej listy. Taka mała schizofrenia polskiego teatru, nie pierwsza i nie ostatnia. Bez pieniędzy teatru uprawiać się nie da. Ale z samych pieniędzy teatru też się nie ulepi. Tu jest kilka adresów, gdzie forsa społeczna się nie marnuje. Bo nie ma teatru bez hierarchii. I nie ma teatru bez dotacji.

Jerzy Koenig, Rekolekcje teatralne: wiosna, „Zeszyty Literackie” nr 38/1992.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: