AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Źle się bawicie…

To i owo jeszcze w teatrze oglądam. Nie za wiele ostatnimi czasy. Na ogół opowiadam o tym, co widziałem. Nie wszystko. Pewne rzeczy umykają. Wieczna jest pretensja do recenzentów, że nie zajmują się, ile należałoby, aktorstwem. Często nie starcza miejsca i energii. Ale bywa też inaczej: nie ma o czym pisać.

Pogłoski o upadku sztuki aktorskiej są równie dawne jak te o niedocenianiu jej przez krytyków. Jednak coraz więcej jest prawdy w tych pogłoskach. Chyba dlatego, że mamy coraz więcej teatrów, które chciałyby uchodzić za sceny zawodowe. Nikt nie mógł mieć pretensji do zawodowości w teatrzyku ogródkowym albo objazdowym, jeszcze przed stuleciem. Jeśli talent tam wybłysnął, to oczywiście szedł wyżej, do prawdziwego teatru. Ale nikt przy zdrowych zmysłach, sącząc piwo, nie rozmyślał i nie rozmawiał serio o sztuce aktorskiej; o urodzie adeptek, owszem.

Dziś te wszystkie ogródki i wozy — w przenośni mówię — upaństwowiono i dano im nominację na teatr prawdziwy. A więc zawodowy. Łatwiej jednak o nomina¬cję niż o zawodowość. Barwne epolety, z chwilowego braku munduru, przytwierdzano nieraz do mocno sfatygowanej koszuliny, ledwie okrywającej nagą prawdę... o sytuacji współczesnego aktorstwa.

Można zbyć aktorów pisząc o przedstawieniu, jeśli się w nim znalazło cokolwiek godnego uwagi, zainteresowania. Trudniej udawać, że się nie dostrzega zjawiska, gdy mnożą się festiwale, konfrontacje, spotkania. Sprawiają one, że publiczność głębiej może wniknąć w samą materię teatru; znużona szarzyzną własnej sceny (to nieuchronne w ciągu lat), ożywia się w kontakcie ze zjawiskiem wybitnym (nieczęstym) lub z ulgą wraca do swej powszedniej jednostajnej szarości, zetknąwszy się z przypadkami, gdy nawet z szarości nic już nie pozostało, krótko mówiąc, zetknąwszy się z teatrami gorszymi niż własny, co, niestety, bywa dziś doświadczeniem zwyczajnym i na każdym — by tak powiedzieć — poziomie możliwym.

Właśnie ze spotkań, festiwali, konfrontacji, w kt¬rych w przeważnej mierze biorą udział teatry mniejsze, nie bójmy się słowa prowincjonalne, dochodzą przerażające wieści na temat aktorstwa; wyrywkowe obserwacje recenzenta zyskują potwierdzenie, co gorzej jednak, zasięg ich zastraszająco się poszerza. Gdzież te czasy, gdy do Bielska — mówiąc przykładowo — jeździło się zaraz po wojnie nie tylko na ciekawe sztuki, lecz także „na aktorów”. Cóż mówić o Bielsku, skoro do Katowic, Poznania, Szczecina... Stop. Nie chcę obrażać ani miast, ani ich artystów. Nie chcę też powtarzać starej śpiewki o tym, że aktorzy zostali zepchnięci na drugi plan przez reżyserów. Co nie musi być prawdą. Dejmek, Swinarski, Hebanowski, Jarocki nie spychają aktorów ze sceny, lecz dają im na niej życie. Nie wspominam Axera, byłoby to nietaktem wobec niego, który ideę swego teatru zbudował na aktorze; i który dlatego chyba w okropnym budyneczku przy Mokotowskiej zdołał przetrwać najcięższe dla scen czasy, że ani na krok nie odszedł od istoty teatru, aktora nie odbierał publiczności, publiczności nie zniechęcał do aktora.

Ale w tej śpiewce o spychaniu w cień aktorów jest jednak sporo prawdy. Nie dotyczy ona reżyserów najlepszych, dotyczy młodych. Tych, którzy swoje wejście na scenę utożsamiają z niszczeniem wszystkiego, co na niej zastają. Kto ich tego nauczył? Swoisty brak zainteresowania aktorstwem wykazał niedawno nawet Hanuszkiewicz. Do swego Wesela zebrał gwiazdorów i rozsypał po scenie: niech błyszczą. Rozrzutny w tym był, pański, czy nie aż pogardliwy? Nie tu miejsce, by pisać o wszystkich celach, które, być może, chciał osiągnąć. Ale ten nadmiar renomowanych sław, grających sobie a publiczce, od sasa do lasa, to przecież dowód wprost na omdlewanie teatru, na jego dekadencję, kryzysowe wyzbywanie się wszelkich rygorów i... atutów, i... wartości.

Reżyser i aktorzy. Ten stosunek, w rozmaitych oświetleniach, bywa często omawiany. Zapewne stanowi jedną z przyczyn zakłócających równowagę aktorstwa. Nie jedyną przecież. Inne próbowano leczyć przy pomocy reform finansowych i organizacyjnych. Przyniosło to, zdaje się, pewną poprawę warunków materialnych garstce aktorów stołecznych, którzy tego najmniej potrzebowali. Być może zresztą i innym. Ale związane z reformą nadzieje na odnowę zespołów, na ich wzmocnienie, podniesienie rangi i siły artystycznej, raczej przycichły. Już się o nich nie mówi. Już wiadomo, że — po reformie jak przed reformą — teatry będą kroić, jak materii staje.

A tej kuso. Co roku garstka młodzieży opuszcza szkoły teatralne, rozprasza się po scenach, znika. Co gorzej, nawet nie słychać o tym, by co jakiś czas, to tu, to tam, po zdobyciu pewnych doświadczeń, wybuchał talent sceniczny zwracający uwagę. Bywają zespoły mniej lub bardziej sprawne zawodowo. Nie stanowią jednak gleby, na której mogłyby wyrastać zjawiska, nazwiska. Poza tymi paroma przykładami teatrów, ich kierowników, reżyserów, które wymieniłem. Dwa lub trzy mogłem pominąć. A reszta?

Teatr jest dziś instytucją. Jako instytucja zatrudniła m. in. aktorów. Trudno wymagać, aby zakład pracy okazywał wyraźnie szacunek dla swoich pracowników. Jeszcze trudniej byłoby wymagać, aby szacunek taki — dla aktorów, dla indywidualności, a nie dla zbiorowego, anonimowego ciała, instytucji właśnie — zaszczepiał publiczności. Jesteśmy o krok od braku zainteresowania aktorem. To dokonuje spustoszeń. Cóż z tego, że dobiegnę do mety pierwszy, jeśli żaden sędzia tego nie uzna? — myśli zapewne niejeden z nich i z góry, u startu, rezygnuje. Jeśli energia artystyczna nie zostaje sprężona, uchodzi bez poświstu, jak z dętki rowerowej.

Mówi się tu wciąż o ludziach. Niby ogólnie, ale jednak o grupie konkretnej, niewielkiej, ledwo parotysięcznej; każdy miałby prawo wziąć to do siebie i poczuć się dotknięty. Jak wyjść z sytuacji, kiedy niewątpliwie trzeba zacząć mówić głośno na nieprzyjemny temat, a zarazem rozwiązania nie widać i żadnej natychmiastowo skutecznej recepty nie można przepisać? Talentów Bozia nie doleje, to pewne. Praca, być może, pozwoliłaby to i owo rozwinąć, pogłębić, osiągnąć. Ale aktor pracuje z reżyserem; to już omówione. A więc nie ma ratunku przed pauperyzacją artystyczną zawodu? Czy już w szkole o tym wiedzą? Może należałoby im o tym mówić od pierwszego roku nauki, specjalne długie godziny poświęcać, aby wcześnie wywołać odruch buntu, zacięcie się w ambicji, poświęcenie dla niej wszystkiego.

Niezapomniane role w komedyjkach i w farsach! Tak było dawniej. Dziś nawet z niezapomnianych dramatów i niezapomnianych przedstawień rzadko kiedy możemy zapamiętać jakąś rolę. Źle się bawimy w teatrze, my, publiczność. Ale przecież źle bawicie się również wy...

Maj 1975

Zygmunt Greń, Źle się bawicie, [w:] Taki nam się snuje dramat, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978, s. 337 – 340.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: