AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Pozwólcie na słowo…

Fot. Karol Budrewicz  

Piszę te felietony, że tak powiem, for fun, ale sądząc z reakcji na poprzedni – komentarze były dłuższe od tekstu – nieporównanie łatwiej dziś czytelników zdenerwować niż rozśmieszyć. Może trzeba by pisać w tonie  śmiertelnego serio, żeby było śmiesznie?

Wszystko jest na odwrót: artyści kabaretowi, niegdyś wybitni, dziś grzmiącym głosem przewodników narodu domagają się budowy łuku triumfalnego dla upamiętnienia cudu nad Wisłą. Dla odmiany politycy, po których można by się spodziewać niejakiej powagi, na wyprzódki konkurują z artystami kabaretowymi pośledniejszego gatunku.

„Polsko, buzi!” – jak by powiedział Gałczyński.

Na dodatek działa jeszcze prawo, które streścił kiedyś Józef Mackiewicz w liście do Miłosza: „Mnie się zdaje, że my jesteśmy tak przeżarci upolitycznieniem (…) od czasów jeszcze rozbiorowych, że nam bardziej odpowiada z ducha komunistyczna teza: nieważne, jest co się pisze, ważne jest, z jakiej pozycji się pisze”.

Moja pozycja… Najbliższe byłoby mi stanowisko, które wyraził Słonimski: „Proszę pamiętać, że ja byłem przeciw”. Co w skali felietonu oznacza, że w każdej sytuacji szuka się dziury w całym, w przekonaniu, że dowcip jest bronią, i z nadzieją, że nie zostanie się ukaranym za nielegalne posiadanie dowcipu (też Słonimski); w skali życia oznacza to opór wobec wszystkich, którzy chcą nam to życie urządzić wedle własnych reguł. I nie czyni mi różnicy, czy regułą ma być normatywna wielkość ogórka ustalona przez brukselskich biurokratów, czy prawidłowe brzmienie paciorka w monarchii Chrystusa Króla.

(Nawiasem mówiąc, spędziłem ostatnio trzy dni w Ostrołęce, gdzie parokrotnie przechodziłem przez nowoczesne i zbudowane zapewne z funduszów europejskich Rondo im. Zbawiciela Świata. Można śmiało powiedzieć, że tematy do felietonów leżą na ulicy…).

Moim ulubionym przykładem dystansu – właściwie na granicy cynizmu – jest anegdota o młodym Gombrowiczu, który, jak cała Warszawa, na wieść o śmierci Piłsudskiego udał się pod Belweder. Pogrążony w żałobnym nastroju tłum stał w wielkiej ciszy, którą zakłócał jedynie warkot podjeżdżających pod pałac samochodów z delegacjami z placówek dyplomatycznych. Gombrowicz postanowił przekłuć balon i z chłopięcym zachwytem wypalił: „Jakie ładne samochody!”.

Nie chcę przez to powiedzieć, że zawsze i w każdej sytuacji pochwalam błazeństwo – są świętości, których nie szargam – ale zasadniczo wolę błaznów od kapłanów. Przy błaznach czuję się bezpieczniej.

Inna sprawa, że „szereg dobrych błaznów zrzedł”, podobnie jak dobrych kapłanów – jedni bez drugich nie istnieją, ale też jakość jednych rzutuje na drugich. Dzisiejsze błazeństwo zredukowało się do wygłupu i opanowało wszystkie dziedziny życia, nie wyłączając teatru. Dzisiejsze kapłaństwo – lepiej nie mówić…

Gdzie pośród tego zamętu znaleźć miejsce, w którym zachowała się jakaś resztka sensu?

No byłem w tej Ostrołęce, ale po co byłem? Przecież nie dlatego, że zwiodły mnie sentymentalne tęsknoty w guście Tuwima, który skądinąd pięknie pisał:

Rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu,
Osiadłbym jesienią w Kutnie lub Sieradzu.

W Kutnie lub Sieradzu, Rawie lub Łęczycy,
W parterowym domku, przy cichej ulicy.

Owszem, z racji pochodzenia i wytrwale pielęgnowanej pamięci o dzieciństwie mam słabość do małych miasteczek. Uległ jej nawet Leszek Śliwonik, towarzysz ostrołęckiej wyprawy, który rozmarzył się, ale tylko przez chwilę: „A gdyby tak kupić tu sobie domek i przenieść się z Warszawy…  No, tak, ale po pół roku bym zwariował. Jednak »mam w dupie małe miasteczka«…”.

Więc tak między Tuwimem a Bursą pędziliśmy czas w Ostrołęce, przysłuchując się recytacjom. Albowiem przygnał nas do kurpiowskiej metropolii Ogólnopolski Konkurs Recytatorski, jubileuszowy w tym roku, bo sześćdziesiąty. Wraz z Krystyną Maksymowicz, Bożeną Suchocką i Wiesiem Komasą wysłuchaliśmy w klubie Oczko ponad pół setki wykonawców z całej Polski, troszkę też z nimi pogawędziliśmy i tak sobie myślę, że dobra to jest sprawa.

Bywam na takich konkursach sporadycznie, sam nigdy nie mówiłem poezji, pozostając jej namiętnym czytelnikiem i, gdy to możliwe, słuchaczem, ale ilekroć mam okazję zetknąć się z ruchem recytatorskim, utwierdzam się w szacunku i podziwie dla tej ludzkiej pasji. Jako juror konkursów nie mam imponującego stażu, niemniej w ciągu lat kilkaset osób spotkałem i słyszałem, z wieloma rozmawiałem podczas warsztatów i omówień. Jest wśród tych ludzi mnóstwo młodych, ale tylko część z nich traktuje konkurs jako poligon doświadczalny przed egzaminem wstępnym do szkół teatralnych. Dla większości recytacja stanowi sposób na życie, jak dla innych sport czy muzykowanie. Dla wielu staje się częścią życia, całego. Z recytacji czerpią jego ważny sens – tak chyba jest w przypadku niewidomych.

Na konkursy przyjeżdżają ludzie dorośli, ba, seniorzy. Nigdy nie zapomnę pani, która stawała do konkursowej rywalizacji, mając lat osiemdziesiąt. Na estradę wchodziła z widocznym trudem, podpierała się laską, ale gdy znalazła się w kręgu światła rzucanego przez reflektor i zaczęła mówić wiersz Szymborskiej o starości, zatkało mnie z wrażenia. Była w swojej interpretacji cudownie dowcipna, autoironiczna, mądra i w jakiś sposób radosna. Stała się bohaterką dnia, zdobyła nagrodę.

Czytanie wierszy, mówienie wierszy – w dzisiejszym świecie jest to zajęcie zwane niszowym. Nikomu z włodarzy tego świata zapewne nie przeszkadza, ale też mało który kwapi się, żeby je wspierać. I nie idzie tu o indywidualne gesty, bo takie zawsze się zdarzają; idzie o miejsce dla kultury słowa, kultury mowy w życiu zbiorowym, poczynając od szkoły. Gdyby przykładano do tego wagę, może nie musielibyśmy się wstydzić za osoby publiczne, na przykład polityków, którzy na co dzień masakrują język ojczysty. Nawet umiłowany przywódca partii sięgającej po władzę nie jest w stanie wymówić samogłoski nosowej „ą” w wygłosie. Co uchodziło prezydentowi Wałęsie, jako żywo nie uchodzi inteligentowi z Żoliborza, zwłaszcza takiemu, któremu na wargach wciąż „Jawi się krwią przepojony/ najdroższy wyraz: Ojczyzna”.

Ale czy to ma istotne znaczenie dla prawdziwych Polaków? Przecież zanim my naprawimy naszą mowę, oni i tak zdobendom to, co chcom.

22-06-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-06-23   14:23:37
    Cytuj

    problem z tym, że Janusz sam jest "przeżarty", ale, jak w komedii Moliera tego nie widzi. A wiarygodny stanie się wtedy, gdy zacznie sobie dworować z Laska, Anodiny i ich rządowych służących, a nie jak to robi dziś, z "religii smoleńskiej, którą zresztą myli z sektą brzozową - po pancerniacku... I zacznie (uwaga: teraz ja jestem pierwszy), gdy wiatr zawieje. I wtedy dopiero będzie śmiech na sali.