AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/132: Canossa

 

Witold Mrozek w swoim ostatnim w 2016 roku felietonie umieszczonym na e-teatrze rozpoczął dyskusję o „przyszłości świata”, to znaczy polskiego teatru w nowym roku, czyli Starego Teatru po Klacie.

Otóż krytyk „Gazety Wyborczej” – jak sam siebie określa, „lewicowy melancholik” – uważa, że Jan Klata zostanie na kolejną kadencję w gmachu przy Jagiellońskiej. Bo ministerstwo nie będzie chciało otwierać kolejnego frontu, bo wystarczy jeden zniszczony czołowy teatr (Polski we Wrocławiu), bo Klata spokorniał, nie zadziera od roku z nową władzą. Mrozek argumentuje, że nawet jeśli ogłoszą konkurs dyrektorski, do którego Klata przystąpi (wbrew tradycji każącej urzędującym dyrektorom unosić się honorem, traktować konieczność ponownego przejścia procedury konkursowej jako czynnoś upokarzającą), to i tak swojej kandydatury nie zgłosi się nikt poważny, by Klacie nie bruździć.

Nie wiem, czy wróżby Mrozka się spełnią. Na wszelki wypadek wypowiedzmy to magiczne słowo: „oby”. Ale jedno jest pewne: Klata uznał, że „Paryż wart jest mszy”, chce kontynuować misję w Starym i z premedytacją założył sobie polityczny knebel. Jego felietony w „Tygodniku Powszechnym” pisane są już językiem prawdziwie ezopowym. Podczas gdy wszyscy świadomi i oburzeni artyści RP, zaczynając od Grzegorza Turnaua, a na Mateuszu Damięckim kończąc, walą otwartym tekstem, co myślą o państwie PiS, Klata mruga oczkiem, bawi się w aluzyjki i półsłówka. Kto mądry, zrozumie, kto zainteresowany, wie, co autor ma na myśli, a nie może powiedzieć, bo jeszcze jakiś nieżyczliwy osobnik znajdzie na niego haka. Skończyły się wstrząsające wywiady dla „Wyborczej”, w których Klata analizował sytuację w Polsce. No i próżno szukać w repertuarze Starego Teatru jakiegokolwiek politycznego spektaklu. Jakby nagle Klatę reżysera i dyrektora interesowały wyłącznie problemy globalne i przewidywalny eksperyment formalny. Nie mam o to do niego pretensji. Najwyraźniej Klata zrozumiał, że szaleństwo wokół nas potrwa dłużej, niż myślimy, i trzeba chronić substancję. Czyli siebie w teatrze. Swoich ludzi i to, co zaczął, a nie skończył. „Chcę zostać na kolejną kadencję. Bo ten, kto przyjdzie po mnie, a będzie od nich – kalkuluje Klata – zniszczy to, co jeszcze ocalało lub już zmartwychwstało dzięki moim reformom lub pomimo nich”.

W 2016 roku spektakularnie umilkło dwóch ludzi. Marek Kondrat – twarz i głos pierwszego protestu KOD w obronie Konstytucji. I Jan Klata – drugi po Krzysztofie Mieszkowskim najbardziej ostrzeliwany przez prawicę dyrektor scen polskich. Kondratowi aktywności politycznej zakazał bank, Klata przeanalizował walkę Mieszkowskiego i sam się ocenzurował. Taktyka Klaty polega na niewychodzeniu z byle powodu przed szereg. Na niedawaniu pretekstu. Robieniu zdumionej miny: „A o co państwu chodzi? Ja jestem grzeczny, niekonfliktowy, katolicki. Pracuję w bardzo spokojnym miejscu i nie wzbudzam kontrowersji. Ja was nie zaczepiam, więc nie ma sensu mnie ruszać!”.

Chyba z tym Paryżem użyłem złego porównania, w Starym Teatrze wcale nie odbywa się msza poparcia dla słusznej linii ministerstwa, Klata nie przechrzcił się na PiS. Klata jak inny Henryk, cesarz, nie król, niemiecki, a nie francuski, akurat klęczy w Canossie. Klęczy, żeby Oni zobaczyli jego determinację. Klęczy, żeby pokazać, że nie ma wrogich zamiarów. Klęczy, bo jak każdy ma rodzinę, którą trzeba utrzymać i nie przerzucać za często z miasta do miasta. Klęczy, bo wie, że po odejściu ze Starego za wielu opcji rezerwowych nie będzie niestety miał. Poza Bochum, niemieckim miastem, do którego wraca regularnie, by reżyserować, czeka go chyba tylko Polski w Poznaniu. Może jeszcze dyrektor Talarczyk, może tylko dyrektor Kruszczyński wyciągnęliby po ewentualnym nieprzedłużeniu kontraktu w Starym pomocną dłoń w stronę Klaty. I chyba poza nimi już nikt. Rynek nagle strasznie się skurczył. I nie tylko dlatego, że Klata z wieloma ludźmi pozadzierał. Potwierdzą to wszyscy byli dyrektorzy – po odejściu z roboty robi się nagle wokół ciebie pusto. Mało ofert pracy, wszyscy się boją zatrudniać dyrektora-reżysera, bo a nuż zespół go polubi, a nuż urzędnicy dostrzegą w tobie kandydata na nowego szefa tej sceny. Więc bywa ciężko, zwłaszcza wtedy, gdy przyzwyczaiłeś się do rozmachu inscenizacyjnego, komfortowych warunków prób, do sytuacji, gdy cały teatr pracuje dla ciebie. Aut, na którym znalazłby się Klata po ewentualnej utracie dyrekcji, nie byłby rezultatem zadyszki reżyserskiej, tylko klimatu wokół jego osoby. Po aferze z Frljiciem, po paru spięciach z Janem Englertem, Andrzejem Sewerynem…

Żeby nie wpaść w czarną dziurę bezrobocia, Klata powinien odchodzić ze Starego Teatru jako polityczny męczennik, w glorii dyrektora zwolnionego przez złe ministerstwo. Była na to szansa dokładnie rok temu. Za sześć miesięcy Klata, który traci Kraków, bo nie prosił władzy zbyt gorliwie o wybaczenie, będzie wzbudzał raczej niesmak i zdumienie, co artysta może zrobić, by ocalić swoje miejsce pracy.

Więc nie dziwię się wcale, że hasłem tego sezonu jest w Starym „To jeszcze nie koniec”. Klata klęczy, bo myśli, że dla Wandy Zwinogrodzkiej i premiera Glińskiego jego klęczenie jest cenniejsze niż pohukiwania krakowskiej prawicy: „Wywalić Klatę! Hańba! Wstyd!”. Skoro Klata chce współpracować, a przynajmniej nie przeszkadzać, byłby to ważny przykład dla innych ludzi teatru – mogą kombinować sobie decydenci. „Patrzcie, jak śpiewał Kult, mamy pokojowe zamiary; nie zrobiliśmy nic Klacie, nie zrobimy i wam, kochani artyści. Tylko Bozi i narodu nie obrażajcie, władzy nie krytykujcie, tisze budiesz, dalsze jediesz”.

Swoją drogą, zadziwiające jest to milczenie krakowskich oponentów Klaty. Ucichły tak samo nagle, jak ucichł Klata. Są dwie możliwości: albo uwierzyli ministerstwu, że „zły” dyrektor będzie tylko do czerwca, a potem szlus, nie ma szans w konkursie, władza pozbędzie się kłopotu w białych rękawiczkach, zgodnie z prawem, elegancko, i teraz spokojnie czekają na tę zmianę; albo Klata im spowszedniał, uznali, że nie jest aż tak groźny, jak inni, jak Krystyna Janda chociażby; nie warto robić rabanu. Może też ktoś z polityków wytłumaczył im, że są póki co ważniejsze sprawy do wywalczenia, a Klata to mały Miki w ten rewolucyjny czas.

W każdym razie nie tylko Klata gra z władzą, władza gra również Klatą i z Klatą.

Nie wierzę, inaczej niż Witold Mrozek, że nikt ważny nie wystartuje w krakowskim konkursie przeciwko Klacie. Bo to byłby koszmarny błąd nas wszystkich, taki sam jak w przypadku Teatru Polskiego i walki o być albo nie być Krzysztofa Mieszkowskiego. Odpuszczenie konkursu we Wrocławiu przez lojalnych wobec Mieszkowskiego reżyserów zaowocowało Cezarym Morawskim. Kto nam obieca, że ktoś w ministerstwie nie zwariuje i nie uzna, że program Adama Sroki, Tadeusza Bradeckiego czy Piotra Tomaszuka nie byłby aby lepszą opcją dla Starego niż startujący w konkursie obecny spacyfikowany dyrektor? Jeśli we Wrocławiu wygrał Morawski, bo bardzo lubi go wicemarszałek Samborski, czy aby na pewno w Krakowie nie wygra, dajmy na to, Jacek Zembrzuski, bo na przykład minister Sellin ceni jego publicystykę? A co jeśli konkurs będzie rozpisany tylko po to, by Klatę upokorzyć przegraną? „Nie nadajesz się pan!” – pokaże mu komisja z mściwą satysfakcją. „Nie masz pan charakterologicznych predyspozycji, na co wskazywał już sam mistrz Lupa”.
 
Jeśli dojdzie do otwartego konkursu na dyrektora Starego Teatru, trzeba stworzyć alternatywę dla Klaty. Nie tylko dlatego, że mógłby przegrać. Tak ważna scena jak Stary zasługuje na wyścig ofert, debatę o programie i przyszłości. Może nawet ministerstwu uda się przypadkiem do tego doprowadzić, żeby pokazać, że jego konkursy różnią się od tych, które organizował Bohdan Zdrojewski. Na miejscu Michała Zadary, który ma swoje rachunki do wyrównania w Krakowie, nie odrzucałbym możliwości kandydowania. Gdzieś trzeba przecież potrenować zarządzanie molochem, jeśli myśli się poważnie o warszawskim Narodowym! Czy Maciej Nowak nie potrzebuje wyzwań w większej niż poznańska skali? Potrzebuje. A może czas, by Strzępka z Demirskim wreszcie wzięli za coś odpowiedzialność? Ruszyli tyłki, zanim ktoś obcy im rozwali kolejny „ich” zespół?

Proszę mnie dobrze zrozumieć: naprawdę życzę Klacie kolejnej kadencji. Po miesiącach zamętu uspokoił teatr, przyzwyczailiśmy się do człowieka, nowego wizerunku Starego, repertuaru, wcale nie musi być to scena frontowa, niech będzie po prostu solidna i uprawiająca myślenie, i skoro zespół nie protestuje, niech Klata robi w Krakowie dalej to, co robi. Ale… Jeszcze raz przywołam casus Wrocławia. Trzeba mieć zawsze warianty ratunkowe (Klata). I rozwiązania alternatywne (my, zespół). We Wrocławiu ich nie było. I to, że ich nie było, obciąża byłego dyrektora Polskiego i środowisko niemal w równym stopniu, co Urząd Marszałkowski. Więc jak się dziś zabezpieczyć? Ano nie zakładajmy, że Klata się dogada. Klata ma prawo do takiej iluzji, do swojej walki o stanowisko. Ludzie, którym leży na sercu Stary, muszą jednak zapewnić scenie miękkie lądowanie, jeśli Klata przeliczy się albo przelicytuje. Czyli już, wierząc, że konkurs będzie, trzeba opracowywać programy dla Starego, możliwe do przełknięcia przez ministerstwo. I mówić o swoich aspiracjach. Nie ma to nic wspólnego z nielojalnością. To odpowiedzialność. Nie science fiction.

Zdaję sobie sprawę, że dyrektor Klata nie czyta niniejszych spektulacji. Ale może czyta szanowna małżonka, dzieci, rodzice, bracia, najbliższy przyjaciel. Mogą więc podpowiedzieć reżyserowi, że nie warto trzymać się tak kurczowo Krakowa, jeśli nie ma pewności ministerialnej łaski. Nie tylko z mojej perspektywy Canossa Klaty jest jednak torturą. Oglądam spektakl łamania kręgosłupa artysty dotąd krnąbrnego, wierzgającego i niereformowalnego. Klata pod pisowskim butem, Klata na kolanach to już nie jest ten sam człowiek, którego szanowaliśmy za wieczne pyskowanie, zabójczy sarkazm i idiotyczne kopanie się z Polską. To co zamiast Krakowa? Wrocław!

Podejrzewam, że gdyby Klata zaczął już teraz na serio rozmowy z dolnośląskim Urzędem Marszałkowskim, zgłosił chęć poprowadzenia Teatru Polskiego po niewypale z Morawskim, zostałby wysłuchany. Bo Urząd jest pod ścianą. Coraz trudniej wytłumaczyć i popierać ruchy wściekłego i spanikowanego dyrektora, który wyjście „teatru na prostą” planuje za circa about dwa lata. Klata jako wrocławski zbawiciel uratowałby zespół i linię programową. A także reputację tamtejszych urzędników. Mogliby przecież powiedzieć, że Klata w sierpniu 2016 był poza zasięgiem, w czerwcu 2017 jest optymalnym kandydatem na posprzątanie po Morawskim i dobre zarządzanie teatrem. Wrocław zawsze go kochał, tu reżyser Sprawy Dantona święcił swoje największe artystyczne triumfy. Argumenty budżetowe i słynny dług strukturalny, które zawsze ciągnęły na dno Krzysztofa Mieszkowskiego, byłyby tym razem absolutnie nieprzydatne.Co jak co, ale krakowską dyrekcję trudno nazwać życiem ponad stan, Klata pieniądze wydawał i wydaje mądrze, inaczej nieoceniony redaktor Wacław Krupiński już coś by na niego miał.

No więc gdy Klata będzie już wiedział, że nie uda mu się zostać w Krakowie, powinien zgłosić się do panów Przybylskiego i Samborskiego. Wstać z kolan. Jak Polska.

A co po nim, podwawelski wróżu złotousty? – pyta mnie Witold Mrozek.

Oczywiście sprawiedliwy, otwarty konkurs w Krakowie. Choć mam lekkie podejrzenie, że dla Wandy Zwinogrodzkiej i towarzyszy najkorzystniejszą opcją byliby, gdyby tylko chcieli i się zgłosili, twórcy Triumfu woli – Monika Strzępka i Paweł Demirski. Jest ich już tak dużo w Starym (trzy spektakle!), że nawet teraz decydują poniekąd o obliczu tej sceny. I o największych triumfach artystycznych. Utrzymaliby tę nową widownię Klaty jako dyrekcja kontynuacji, nie byłoby efektu spalonej ziemi. Może nawet Klata wracałby od czasu do czasu jako reżyser. Niby duet nie jest z bajki PiS, ale też nigdy nie był bardzo przeciw. Przyznawali się do głosowania na Jarosława. Tonowali tak zwaną panikę: przecież nic złego w kraju się nie dzieje, mówił jeszcze w grudniu ubiegłego roku Demirski. Służę stosownymi cytatami, jakby kto pytał. W ocenie sytuacji w Polsce oboje są w pełnym tego słowa znaczeniu powściągliwi. Skoro ministerstwo nie ma aż tylu kompetentnych zwolenników, zdolnych do prowadzenia scen narodowych, niech mu wystarczą cisi sojusznicy.

Klękam więc na oba kolana i proszę: Janie Klato, poważnie rozważ Wrocław; Moniko i Pawle, pomyślcie o Krakowie!

Jakby co.

2-01-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone