AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/156: Razem – o lepszy świat

Krzyżacy, reż. Jakub Roszkowski
fot. Piotr Pędziszewski  

1.
Krzyżacy Jakuba Roszkowskiego z gdańskiej Miniatury. Na scenie kilka długich modelarskich stołów z pofałdowanym terenem. Obsługiwane przez aktorów i teatralnych maszynistów kamery pokazują na ekranie z tyłu małe jeziorko, zagajniki i polanki, ubitą ziemię pod przyszłe rycerskie bitwy. Przy pianinie siada dziewuszka w sukience i czepku na głowie, która równie dobrze może udawać piętnasty lub siedemnasty wiek. To Sandra Szwarc, znana trójmiejska dramatopisarka, reżyserka, aktorka, multiinstrumentalistka. W spektaklu Roszkowskiego tworzy muzykę na żywo i układa pieśni chóru, którym dyryguje. Techniczni i muzycy pomocniczy kręcą się przy krzesłach rozstawionych po bokach sceny. Cały czas ich widać, nie znikają za kulisami. Przebrani w niebieskie, poplamione tu i ówdzie farbami uniformy aktorzy Miniatury animują dwa rodzaje lalek – wszyscy główni bohaterowie to gliniane, bardzo uproszczone figurki. Bez rysów twarzy, ledwie nos mają zaznaczony, bez ubrań, zbroi, broni, bez jakichkolwiek gadżetów, które można by pododawać figurkom. Polacy są w kolorze naturalnym, Krzyżacy – nieco pobieleni. Ale od razu zaznacza się, że śmiertelni wrogowie z powieści zostali w sposób dosłowny ulepieni z jednej gliny. Z ziemi, po której lalki chodzą, z której powstały, na której będą walczyć ze sobą na śmierć i życie. Dosiadają tekturowych koni, poruszają się między zbudowanymi z klocków makietami Krakowa, Warszawy, Malborka, Szczytna. Mieszczan, dworzan, rycerzy polskich i krzyżackich będą reprezentować w przedstawieniu wycięte z tektury rodzajowe ujęcia tłumu. To bohater zbiorowy, ledwie naszkicowany głos narodu, zmaterializowane głośne pytanie, okrzyk bojowy. Zbyszko Wojciecha Stachury nosi do roboczego kombinezonu arcypolskie osiedlowe wąsiki, Edyta Janusz-Ehrlich gra równocześnie Danusię i Jagienkę. Sklejenie w jedną dwóch postaci tłumaczy wiele z fabularnych zabiegów Sienkiewicza, objaśnia jego postrzeganie kobiety. Edyta Janusz-Ehrlich nie musi specjalnie zmieniać ekspresji, jako Danusia ma doczepiony do włosów welon, jej Jagienka, to znaczy lalka Jagienki, zakłada z pomocą dłoni aktorki na swoje gliniane, nieoznaczone ciało sznur jarzębinowych korali. Kiedy w scenie po polowaniu na niedźwiedzia (sadło ma wyleczyć niedomagającego Maćka z Bogdańca) Jagienka w zgodzie z opisem Sienkiewicza pluska się nago w leśnym jeziorze, aktorka zdejmuje z laleczki korale i kąpie ją saute w zagłębieniu na modelarskim stole. Co tu dużo mówić – był to najbardziej interesujący sceniczny strip-tease minionego sezonu. Choć ani aktorka, ani lalka nie były nagie. Flirt i prowokacja odbyły się między aktorami. Lalka tylko pływała. A jednak czuliśmy, że ten gliniany ludzik zaprowadził nas w coś granicznie i jednocześnie subtelnie erotycznego. Podział na świat animatorów i poruszane przez nich lalki ma u Roszkowskiego drugie dno. Animatorzy rozgrywają historię opowiedzianą przez Sienkiewicza w planie aktorskim, z pełną mimiką, psychologią, emocjami. Nie mają dystansu do prozy noblisty, ale zapętlają międzyludzkie gierki. Jakby coś sobie próbowali udowodnić: kto jest bardziej serio, kto lepiej zrozumiał motywacje bohatera. Lalki w ich rękach działają, zmieniają miejsce w przestrzeni, bywają torturowane na ekranie – zdziwicie się, co można rękami i paroma przyrządami zrobić glinie, czyli Jurandowi ze Spychowa! – ale nic nie czują, nie wyrażają. Są demonstracyjnie martwe, nieożywione. To bezwolne przedmioty w czyichś rękach – demiurgów Historii, Losu, Reguł Narracji. Smutny jest koniec martwej lalki. Obaj mnisi-rycerze Rotgier i Zygfryd de Löwe zostają przez aktorów roztrzaskani o teatralną podłogę. Jacek Majak i Jakub Ehrlich nie grają Krzyżaków demonicznych, wcieleń czystego zła. Są wrogami, owszem cynicznymi i sprytnymi, ale to wszystko. Jest w ich postawie coś wzniosłego, coś usprawiedliwiającego popełniane czyny. Sceniczną opowieść rozpoczyna intro z białymi pacynkami Puncha i Judy. Roszkowski stosuje ten chwyt, żeby pokazać polsko-niemiecki konflikt jako konwencję sporu, a nie odwieczną walkę żywiołów. Jest w jego przedstawieniu jakiś melancholijny mechanizm, który pcha Zbyszka w kolejne kłopoty, pojedynki i wojny, każe mu zostawiać ukochane kobiety dla samej idei walki. Roszkowski czyta Sienkiewicza wręcz wzorcowo – podkreśla sztuczność niektórych rozwiązań, punktuje jego antyniemieckość i elementy propolskiej propagandy. Zostawia nawet kuriozalne fragmenty o polskości ziem, na których powstało państwo krzyżackie. Oj, wkurzyliby się Prusowie i Jaćwingowie, gdyby jeszcze istnieli i to słyszeli. Ale oddaje pierwszorzędnemu pisarzowi trzeciorzędnemu jego maestrię w graniu na emocjach czytelnika, zmysł do konstruowania fabuły, soczystą frazę. Czyli jego adaptacja to, owszem, lektura krytyczna dzieła, ale bez przesady, bez przetrącania kręgosłupa powieści. O wybitności tego gdańskiego spektaklu decyduje finał, który ustawia prolog Puncha w innym świetle. Polska i krzyżacka grupa aktorów odśpiewuje religijne pieśni. Język polski miesza się z niemieckim, zda się przez chwilę, że śpiewają ten sam hymn. A potem mamy bitwę pod Grunwaldem bez zwycięstwa i happy endu. Aktorzy układają na metalowych stelażach papierowe paski z wizerunkami wojsk polskich i zakonnych. Paski wędrują nad modelarskim polem bitwy i są wciągane przez niszczarkę do papieru. Z paszczy bitewnego molocha wylatują pocięte skrawki. Tyle zostało z Krzyżaków, Polaków, z Ulricha von Jungingena i Zbyszka z Bogdańca. Na paskach zmieniają się epoki: muszkiety, czołgi, samoloty. Bitwa trwa przez stulecia. Wieczny Grunwald. I tak z powieści Henryka Sienkiewicza trafiamy do powieści Szczepana Twardocha. I to już jest inna historiozofia i inna literatura. Roszkowski otwiera sobie furtkę do sequela.

Kapitalny, mądry, dorosły jest ten spektakl z Miniatury. Właściwie dla każdej widowni. W Opolu na festiwalu lalkowym oglądałem go z młodzieżą szkolną, śmietanką lalkarskiego świata i wszyscy siedzieliśmy jak skamieniali. Źle mówię – jak w glinę obróceni. Bo znowu nas ulepili, znowu nami poruszają, jak chcą.

2.
Zdarzają się jednak takie wypadki, kiedy Krzyżak z Polakiem, dotąd śmiertelni wrogowie, znajdą się w końcu w jednym wojskowym obozie. I może wyjść z tego tylko samo Czyste Dobro. Wbrew pozorom nie mówię o polityce, tylko o teatrze.

3.
W legendarnym już wywiadzie Teatr to nie światło i brzdęk Jakuba Kasprzaka z Tadeuszem Słobodziankiem szef Teatru Dramatycznego rzucił tak niby od niechcenia: „Swoją drogą zabawne, że wspomniał pan tamten artykuł Strzępki i Demirskiego...”.

W tym momencie Jakub Kasprzak czujnie wyliczył główne tezy manifestu wściekłego tandemu, który został opublikowany w „Gazecie Stołecznej” jakieś dwa lata temu: „Zarzucali panu odejście od linii programowej Pawła Miśkiewicza, chaotyczne decyzje kadrowe, trudności w pozyskaniu wybitnych inscenizatorów, wreszcie słabe osiągnięcia artystyczne”. I wtedy Tadeusz Słobodzianek kontynuował wywód, opisując jedną z najniezwyklejszych wolt towarzyskich i światopoglądowych naszej, i tak niespokojnej, epoki: „Dostałem niedawno od nich propozycję współpracy, z czego się ucieszyłem, i odbyliśmy jedną konstruktywną rozmowę. Widziałem też niedawno Triumf woli i muszę przyznać, że zachwycił mnie”.

Boże święty w niebiesiech! Strzępka i Demirski znów w Dramatycznym! Strzępka i Demirski ramię w ramię z Tadeuszem Słobodziankiem! To nie do pojęcia! Dla pewności odczekałem parę tygodni z nadzieją na jakieś facebookowe dementi, bo przecież Słobodzianek to urodzony prowokator i cyniczny kpiarz, mógł zwyczajnie podpuszczać tandem, ale nic, cisza. Cisza, czyli prawda. Ucieszyłem się więc, że topór wojenny między artystami został zakopany. Dawnym antagonistom, nie szczędzącym sobie przez lata złośliwości, podoba się obecnie to, co robią w teatrze, z zachwytem dostrzegają obopólną ewolucję. Nie taki Słobodzianek zły, nie taki Demirski wściekły. Przywódcy rewolty środowiskowej przeciwko objęciu przez Słobodzianka Teatru Dramatycznego, autorzy słynnego listu będącego próbą obalenia jego dyrekcji po kolejnych dwóch latach, rozpoczynając rozmowy o realizacji nowego spektaklu przy Placu Defilad, zdają się mówić: „Okej, pomyliliśmy się, dyrekcja zaczynała się wprawdzie badziewiasto, ale teraz jest już bardzo w porządku, zwłaszcza widziana na tak zwanym krajowym tle. Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Nie rozpatrywałbym jednak tej zaskakującej deklaracji współpracy w kategoriach upokorzenia, złamania kręgosłupa, kapitulacji jednej strony przed drugą. W świecie sztuki, tak bardzo zależnej od czynników zewnętrznych, liczy się pewna elastyczność. Upadek wielu polskich progresywnych scen w tym sezonie sprawił, że w przyszłym Strzępka i Demirski nie bardzo mają gdzie pójść. Ideologiczny triumf PiS-u zbliża do siebie wszystkie skonfliktowane dotąd środowiska. W tej chwili ani Słobodzianek, ani Strzępka-Demirski nie są z bajki ministerstwa. Ale też nie są na pierwszej linii odstrzału. Oczywiście sytuacja może okazać się dynamiczna, jednak nic tak nie łączy jak wspólny wróg. Spektakl tandemu w Dramatycznym jest na rękę obu stronom. Razem są silniejsi i bardziej słyszalni. Strzępka i Demirski zyskują drugi po Teatrze Polskim ciekawy warszawski przyczółek. Idą ze swoimi metodami pracy na sceny dosyć dotąd z ich punktu widzenia zachowawcze. Ale idą z misją obywatelskiego rozruszania tamtejszych zespołów, otwarcia ich na nową estetykę. Będą mieć poparcie dyrektorów, z którymi do tej pory nie było im po drodze. Andrzej Seweryn, zapraszając ich do pracy nad Królem Twardocha, ucina spekulacje, że aktem podpisania umowy z ministerstwem o współprowadzeniu teatru przy Karasia poszedł na jakieś programowe ustępstwa wobec PiS-u, z kolei Tadeusz Słobodzianek pokazuje, że po latach tamten spór ze środowiskiem de facto wygrał. Przecież car nie zmienił poglądów, nie przeprofilował Dramatycznego od czasu ataku Strzępki i Demirskiego. On jest dalej w tym samym miejscu, to wściekły duet krąży po innej orbicie. Oczywiście nie wiemy, kto pierwszy przyszedł do kogo. Czy Strzępka do Słobodzianka, czy Słobodzianek do Demirskiego? Dla Słobodzianka informującego media o tym wydarzeniu nie ma to większego znaczenia. Nawet jeśli to on wyszedł z ofertą, a oni nie odmówili z tak zwanego automatu i tak zwyciężył. Czy istnieje lepszy sposób na pokazanie wszystkim swojego triumfu niż uczynienie z dowódcy wrogiej armii generała swoich wojsk? No, nie istnieje. Słobodzianek nie wygrałby bardziej nawet wtedy, gdyby spostponowanemu swego czasu w owym liście zespołowi Dramatycznego przywiózł w bagażniku związaną reżyserkę i zakneblowanego dramatopisarza i powiedział: „Macie, popatrzcie sobie, złapałem ich na podkopie pod Kulturalną, przyszli przeprosić”. Dziś Słobodzianek i wściekły niegdyś na niego tandem łączą siły, bo teatr i Polska w potrzebie. Przyzwoici ludzie powinni działać razem. Dla tej wspólnoty warto zjeść żabę, przyjść na pierwszą próbę i powiedzieć do młodych aktorów wydrwionych swego czasu przez Strzępkę, że są przypadkową zbieraniną i nie grają zespołowo: „Jesteśmy tutaj, bo dojrzeliście, a my sporo przeszliśmy”.

4.
Wróciłem po latach do tamtego listu otwartego Strzępki i Demirskiego. Tekst opublikowany w „Stołecznej” nosił tytuł Słobodzianek, idziemy po ciebie! Pamiętam – była w nim moc, bezczelność i pewność rychłego zwycięstwa. Strzępka i Demirski łamali tabu, wydawało się wtedy, że żaden artysta przed nimi nie ośmielił się publicznie aż tak dezawuować efektów pracy drugiego twórcy. Przeczytałem go jeszcze raz i okazało się, że źle pamiętam. List jest wyważony, krytyka delikatna. Twórcy doceniają pozycję artystyczną Tadeusza Słobodzianka, wyrażają tylko lekkie zaniepokojenie kierunkiem, w którym zmierza jego teatr. W ogóle nie ma w tym artykule inwektyw, pouczeń, grożenia palcem. Dziś taki list mógłby napisać jeden przyjaciel do drugiego, gdyby przypadkiem zablokowali mu konto na Facebooku, gdyby zepsuł mu się smartfon i trzeba było komunikować się za pośrednictwem działu kultury „Gazety Wyborczej”. Strzępka i Demirski nic nie sugerują władzom Warszawy, nie żądają odwołania dyrektora w trybie pilnym, po prostu bronią go przed krytyką zewnętrzną, stosując tak zwaną krytykę wewnętrzną, uprzedzającą. Nie zdziwiłbym się, gdyby wówczas Tadeusz Słobodzianek sam poprosił ich o napisanie tego tekstu. Pomyślcie: miasto i osobiście Hanna Gronkiewicz-Waltz nie mieli powodu, by lubić Strzępkę i Demirskiego. Przecież obśmiewali panią prezydent w Tęczowej Trybunie. Skoro więc Strzępka i Demirski gardłują przeciwko Słobodziankowi, zróbmy im na złość i Słobodzianka zostawmy. Nie może być tak, że lewicowi artyści prowadzą liberałom politykę kulturalną. Naiwny warszawski magistracie... dałeś się wciągnąć w grę na paru szachownicach! Oczami wyobraźni widzę, jak wściekły tandem i Tadeusz Słobodzianek tarzają się po podłodze ze śmiechu, czytając oświadczenia wiceprezydentów Warszawy, dementi stołecznego departamentu teatrów (że zmian na stanowisku dyrektora nie będzie), a już po wszystkim esemesują do siebie w poczuciu, że przechytrzyli wszystkich.

W świetle ostatnich wydarzeń i zapowiedzi artykuł Słobodzianek, idziemy po ciebie! wcale nie miał charakteru wypowiedzenia wojny totalnej innemu artyście. Mówiąc językiem biblijnym: był demonstracyjnym złamaniem pieczęci, koniecznym, by mogło zrodzić się nowe przymierze. I tylko ten tytuł, ten agresywny, triumfalistyczny tytuł… Co tu dużo mówić, od początku zgrzytał mi w całej tej sprawie. Przecież czytany teraz sprawia wrażenie doczepionego na siłę, pochodzącego z innej, ba, może nawet redaktorskiej ręki… Uczepiłem się tej hipotezy. Tak rozpoczęło się moje dziennikarskie śledztwo.

5.
Redaktor Witold Mrozek skierował mnie do redaktora Michała Wybieralskiego, który wówczas z ramienia „Gazety Stołecznej” czuwał nad dynamiką prasowego sporu o dyrekcję Słobodzianka. Zamawiał sondy wśród twórców krytycznych wobec Teatru Dramatycznego, tłumaczył w specjalnych artykułach sens i intencje walki o kształt i linię programową warszawskiej sceny.

Michał Wybieralski przyjął mnie w upalny lipcowy dzień w gabinecie na Czerskiej. Przy zasłoniętych żaluzjach i wyłączonym oświetleniu sufitowym w pomieszczeniu było niewiarygodnie ciemno. W mroku migotały tylko na niebiesko ekrany kilku laptopów.

– Oszczędzamy na prądzie – wytłumaczył redaktor, zanim jeszcze zdążyłem zapytać. – Ostrzegam, że klimatyzacja również jest wyłączona – dodał, przecierając zaparowane okulary. – Niech pan mówi szybko i wachluje nas tą gazetą – zaordynował. Posłusznie wykonałem polecenie. Z czasów współpracy z krakowskim dodatkiem „Wyborczej” został mi nawyk słuchania redaktorów odpowiedzialnych. W redakcji tak już bywa, że zawsze musi być ktoś, kto wie lepiej, co jest słuszne w danym momencie. Sztuka podejmowania błyskawicznych decyzji jest częścią tego zawodu. Umiejętność wykonywania słusznego lub niesłusznego zadania – również. Machając energicznie „Dużym Formatem”, wyjaśniłem w czym rzecz. Wysłuchawszy mnie, redaktor Wybieralski ciężko westchnął i rzekł:
– Wiedziałem, że ktoś w końcu ruszy tę sprawę. Nie sądziłem jednak, że to pan będzie pierwszy. Osobiście stawiałem na redaktora Skrzydelskiego.
– Proszę powiedzieć, jak było! Podejrzewam, że sens artykułu Strzępki i Demirskiego został z jakiegoś powodu zmanipulowany.
– Pan zaraz o manipulacji! Ja nazwałbym to raczej czynnikiem ludzkim. Tego dnia, redaktor Mrozek przyszedł do mnie z wydrukiem. Powiedział, że oni właśnie przysłali tekst, ale bez tytułu. Że przeczytał, wymyślił jakiś i już można go składać. Trochę kręcił nosem, że za bardzo pojednawczy wobec naszych oczekiwań, że Strzępka z Demirskim proponują naprawę, misję ratunkową i formułują ofertę nie do odrzucenia. Tylko z nimi na pokładzie Dramatyczny ma jakąś szansę...
Na te słowa redaktora Wybieralskiego zastrzygłem uszami zaintrygowany, czując, że jestem u progu rozwikłania zagadki.
– Jak brzmiał ten tytuł?
– No właśnie. Mrozek zatytułował list Słobodzianek, idziemy do ciebie! „Do”, a nie „po ciebie”. Patrz pan, jedna literka, a tyle zmienia...
– Rzeczywiście, redaktorze! W „do” jest wola współpracy, „do” jest niekonfrontacyjne, określa raczej miejsce niż zamiar… A jeśli zamiar to chwalebny jak w słynnej frazie: „Czekaj dziewczyno, przyjdę dziś do ciebie!”.
– Trafnie pan to odczytuje. Oni chcieli pomóc Słobodziankowi, a nie obalić…
– Co stało się później? Dlaczego bez konsultacji zmieniliście im tytuł, a co za tym idzie wymowę całego manifestu?!
– Bardzo się tego do dziś wstydzimy – zapłakał redaktor Wybieralski – to była seria małych, ale kluczowych błędów. Na swoje usprawiedliwienie mamy tylko to, że oni nie dali swojego tytułu. Listów się przecież nie tytułuje. List wydrukowany w gazecie musi go jednak mieć. Redaktor Mrozek zostawił wydruk redaktorowi prowadzącemu. Ten miał wkopiować tekst z pliku w makietę strony i wpisać na klawiaturze brakujący tytuł. Pech chciał, że wydruk leżał mu na biurku do góry nogami…
– Rozumiem! – wykrzyknąłem – widziana z tej perspektywy literka „d” wygląda jak…
– Jak „p” – przyznał melancholijnie redaktor Wybieralski. – Z frazy „Słobodzianek idziemy DO ciebie” powstało niechcący to feralne „PO ciebie”! I zaczęło się… Korektorka czytała tekst i coś się jej nie zgadzało. Tytuł odklejał się od zawartości artykułu, złamany na stronie artykuł powędrował więc do text-healera. Ten, jak to mamy w zwyczaju, wzmocnił zawartość merytoryczną kilkoma podmienionymi przymiotnikami, dopisał jedno, nie pamiętam już które, zdanie i wszystko się nam zgadzało. Nawet ja nie zorientowałem się w zmianie. Wie pan, był styczeń, zimno mieliśmy w redakcji, para zamarzała na ekranach komputerów, kto by się tam jedną literką przejmował… Grunt, że zdanie w tytule było po polsku…
– Strzępka i Demirski nie protestowali? Ja na ich miejscu to bym napisał dementi
– Demirski… wie pan, jaki jest Demirski, wyjechał od razu na ryby, wyciął sobie przerębel w lodzie, siedział z wędką, milczał, papierosy palił, komórkę wrzucił do wody i nie było z nim kontaktu, a Strzępka uśmiała się i powiedziała, że „jej to w ogóle lata”. A my, cóż… poszła sonda z krytycznymi opiniami o dyrekcji, zaczęło się piekło w necie, polemiki, riposty, histerie…Nie mieliśmy ani sił, ani sposobności prostować stanowiska tandemu… Uznaliśmy, że za parę lat nikt i tak nie będzie pamiętał, kto był przeciwko komu i dlaczego…

Bardzo wylewnie podziękowałem panu redaktorowi. Wyszedłem z Czerskiej z ulgą. Jeszcze jedna zagadka rozwiązana. Na zewnątrz zbierało się na burzę. A świat był znów przez chwilę lepszy.

12-07-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone