AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/186: Dwie sytuacje

Così fan tutte, reż. Jacek Papis
fot. Piotr Nykowski  

Od zawsze interesuję się przypadkami granicznymi w krytyce polskiej. Mogą one dotyczyć postaw moralnych, kompetencji zawodowych i komfortu odbioru spektaklu. Recenzent jest w końcu tylko człowiekiem, gra różne role, ulega pokusom, zmaga się z wszelkimi możliwymi przeciwnościami i złośliwością rzeczy martwych. Dlatego dziś opiszę dwie sytuacje, które wywołały u mnie oburzenie (pierwsza), zdziwienie (druga).

Druga traktuje o uzurpacji doświadczenia, pierwsza przestrzega przed krytykami-podmieńcami. I żeby rozwiać wszelkie niezamierzone dwuznaczności tego szkicu w dwóch częściach oraz uniknąć pytania, czemu tacy, a nie inni bohaterowie, czemu akurat oni razem i teraz, pragnę nadmienić, że dziennikarza z części pierwszej osądzam bardzo surowo, księdzu-krytykowi z drugiej zalecam ogólną powściągliwość sądów, zwłaszcza jak wchodzi się na nieswoje terytorium.

1.
Z niejaką konfuzją przyjęliśmy wiadomość o zaproszeniu dziennikarza Piotra Zaremby, publicysty „Sieci Prawdy”, autora dwóch książek o Jarosławie Kaczyńskim, do grona selekcjonerów ministerialnego konkursu Klasyka Żywa. Widać dożyliśmy czasów, w których każdy może być ekspertem od teatru. Każdy, byle nie teatrolog. Zapewne jest to konsekwencja słynnej ustawy deregulacyjnej ministra Gowina, który otworzył dla wszystkich Polaków (jeszcze za poprzedniego rządu) tak zwane zawody zamknięte. I teraz krytykiem jest autor, który skrobnął coś na blogu o obejrzanym przypadkiem przedstawieniu, a do rangi teatrologa urasta osoba potrafiąca przejść bez pomocy bileterów z kasy do szatni teatralnej. Wraz z nominacją Zaremby stało się jednak coś bardzo niedobrego. Naprawdę nie chodzi mi o prawicowy światopogląd Piotra Zaremby – gdyby ministerstwo delegowało na jurora od klasyki Sławomira Sierakowskiego, złościłbym się równie mocno. Sęk w tym, że przez najbliższe miesiące będzie jeździł po kraju w glorii teatralnego eksperta publicysta po studiach historycznych tylko dorywczo i po amatorsku piszący o teatrze – głównie ze spektakli Teatru Telewizji i warszawskich premier – który za mojej pamięci tylko raz opuścił stolicę, by zobaczyć poznańskiego K. Strzępki i Demirskiego i sprawdzić, czy aby wściekły duet nie za bardzo pastwił się nad Jarosławem Kaczyńskim i jego matką. Klasyka Żywa to nie tylko porównywanie nowych i aktualnych wystawień Wyspiańskiego czy Witkacego i martwienie się, że one też są obrócone przez realizatorów przeciwko Polakom i pisowskiej władzy, to także spotkania z tekstami naprawdę rzadko lub wcale dotąd niegranymi, podążanie za biblioteczno-archeologicznymi odkryciami teatrów i reżyserów. Ekspertem w takim konkursie powinien być nie tylko ktoś, kto zna dzieło ze szkoły lub przeczytał o nim w Wikipedii, ale przede wszystkim krytyk lub badacz, który umie je umieścić w kontekście epoki, obecnych nurtów i generacji teatralnych, kto widział je w przynajmniej paru wersjach na scenie. Tymczasem, wnioskując z tekstów Piotra Zaremby, można przyjąć za pewnik, że dziennikarz wychowywał się na teatrze połowy i końca lat osiemdziesiątych, potem miał długą przerwę w chodzeniu na przedstawienia, dziś najwięcej wiadomości czerpie z Encyklopedii Teatru Polskiego i kuluarowych rozmów po premierze (patrz: recenzja z Ułanów Piotra Cieplaka). Żeby być godnym partnerem pozostałych jurorów, dziennikarz „Sieci Prawdy” będzie musiał naprawdę sporo przeczytać. Nadrobić zaległości. Nie wiem, czy dokształcanie Piotra Zaremby musi dokonywać się akurat pod auspicjami Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i kosztem teatrów biorących udział w konkursie. Z doświadczenia wiem, że jak się ma kogoś tak świeżego w składzie jurorskim, to trzeba mu potem jak dziecku wszystko tłumaczyć. Owszem, obrady jury mogą mieć charakter edukacyjny dla niektórych uczestników procesu decyzyjnego, pod warunkiem, że juror-uczeń nie jest krnąbrny, nie pyskuje, nie upiera się przy swojej opinii, tylko daje się przekonać tym bardziej doświadczonym. A tu z jednej strony podczas obrad będziemy mieć wiedzę uniwersytecką i doświadczenie czynnych krytyków i wykładowców, z drugiej „widzimisię” i intuicje Piotra Zaremby. Cóż, naprawdę zazdroszczę Kalinie Zalewskiej i Patrykowi Kenckiemu, że będą mieć obok siebie Piotra Zarembę. Zanosi się na prawdziwą ucztę duchową. Będąc realistą i znając otwarte serca Zalewskiej i Kenckiego, nie liczę na bojkot jurora z politycznego rozdania, mam tylko cichą nadzieję, że zrobią mu tam prawdziwą wiedzową „jesień średniowiecza”. Powinniśmy protestować przeciwko takim personalnym wrzutkom, dać wyraz swojego niesmaku jak Joanna Chojka na Facebooku, bo nominacja Zaremby to jest powód do zakwestionowania werdyktu przez uczestniczące w konkursie teatry. Mogą pojawić się podejrzenia, że jury z Zarembą szukało i nagradzało właśnie spektakle politycznie słuszne, a nie te najlepsze…
   
Nie mam pojęcia, dlaczego Wanda Zwinogrodzka i minister Piotr Gliński tak bardzo nie lubią teatrologów, że próbują ich zastępować publicystami bardzo mocno związanymi z partią rządzącą, skupiającymi się w swoich artykułach na afirmacji posunięć władzy i walce z wszelką krytyką pojęć: naród, polskość, polityka historyczna i godnościowa. Wyważenie opcji światopoglądowych w ministerialnych komisjach nie powinno polegać na zastępowaniu Witolda Mrozka Piotrem Zarembą, bo zamieniamy tylko naiwnie politykującego teatrologa na dziennikarza-polityczną tubę rządzącej partii. Ale jak widać, środowisk uniwersyteckich, badaczy literatury i dramatu polskiego, czyli naturalnego zaplecza eksperckiego konkursu Klasyka Żywa też z jakiegoś powodu ministerstwo się boi. Wandzie Zwinogrodzkiej gratulujemy wizji i dowcipu. Tak, to bardzo śmieszne uznać Piotra Zarembę za krytyka teatralnego, teatrologa, eksperta od polskiej dramaturgii. To przejaw tego samego stylu myślenia, który odpowiada za zeszłoroczną ideę, że świetnym dyrektorem Narodowego Starego Teatru byłby nieczynny krytyk Marek Mikos. Skutki właśnie obserwujemy. Wandzie Zwinogrodzkiej doradzamy cynicznie, by poszła za ciosem. Skoro Zaremba może uczestniczyć w obradach jury Klasyki Żywej, to czemu do grona selekcjonerów Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej nie dołączyć posła Dominika Tarczyńskiego? Poseł Dominik Tarczyński wypowiadał się przecież obszernie, a nawet błyskotliwie w mediach na temat Klątwy Olivera Frljicia. Nie przeszkodził mu w tych wypowiedziach nawet ów drobny i nieistotny fakt, że inkryminowanego spektaklu nie widział. Dominik Tarczyński posiada bowiem wiedzę teatrologiczną przyrodzoną, a nie nabytą. I teraz Dominik Tarczyński mógłby w miejsce – bo ja wiem – Jacka Sieradzkiego przewodniczyć pracom komisji i odważnie nie jeździć na konkursowe przedstawienia (werdykt wydałby po analizie tytułów spektakli zgłoszonych do konkursu). Ileż zaoszczędziłby budżet ministerstwa na przejazdach i hotelach! Pani Wando, niech się Pani Wando, niech się Pani nie waha ani chwili!

2.
Ks. Andrzej Draguła jest publicystą „Więzi” i jak się można zorientować z jego felietonów i prac naukowych, tak zwanym księdzem otwartym i postępowym (książka Copyright na Jezusa). Ks. Andrzej Draguła chodzi do kina (Osada), ogląda telewizję (paradokument Pamiętniki z wakacji), czyta książki (Zaślubiny Kadmosa z Harmonią), pisze jędrnym i zrozumiałym językiem. A jednak trochę mi zazgrzytał tytuł jego ostatniej recenzji z Così fan tutte Mozarta w reżyserii Jacka Papisa z Opery Szczecińskiej. Zerknijcie proszę na nagłówek: Ks. Andrzej Draguła Uwodzenie w epoce #MeToo. Tak. Tekst właściwie dobry, wartki, dający wyobrażenie o inscenizacji, ale ten tytuł… Ksiądz, uwodzenie i jeszcze #MeToo. Czyż przystoi on najbardziej nawet liberalnemu kapłanowi? Bo czytelnik jakoś tak od razu szuka w artykule fragmentów autobiograficznych i przestrzegających: jak uwodziłem przed kapłaństwem, jak mogę uwodzić słowem podczas kazania, chcę opisać proceder molestowania podczas spowiedzi świętej i pokazać, jak z tym walczyć… Tymczasem nic z tych rzeczy w tekście nie znajdziemy: ksiądz-równiacha kłuje dla zmyłki po oczach szokującym tytułem, a potem opisuje kolejne sceny opery, prowadząc czytelnika do tezy, że zamiast uwodzić i skakać z kwiatka na kwiatek, odkrywajmy nieznane strefy duszy poślubionego partnera. Ksiądz Andrzej popełnia jednak częsty błąd recenzentów przemawiających w tekście za lud, za całą publiczność zgromadzoną tego dnia w teatrze, używa form: „siedzimy”, „rozumiemy”, coś tam o uwodzeniu wiemy. Mówi „my”, mówi o „nas”, mówi, że „nam”… Sięgając po tę figurę retoryczną, kościelny recenzent zapomina, że akurat w temacie uwodzenia czytelnicy nie chcieliby mieć z nim, kapłanem, żadnej wspólnoty doświadczeń i poglądów. Bo raczej ksiądz jest po to, żeby nie uwodził, żeby się na uwodzeniu zwyczajnie nie znał. I nie dzielił się z nami przemyśleniami na ten temat.

Ks. Andrzej Draguła zamiast zacząć recenzję po bożemu: „Napiszę o figlach Mozarta, choć miłość ziemska jest mi obca, a proces uwodzenia stanowi dla mnie jedną wielką psychologiczną tajemnicę”, chce od razu pokazać, że problem rozgryzł, stąd rzuca niby od niechcenia sentencje ogólne: „Uwodząc jedną, najczęściej zdradza się jakąś inną”. Skoro opera jest o daremnym badaniu sedna niewierności kobiecej, ksiądz Draguła zgrabnie wplata w tekst aluzje do współczesnych iskrzeń i wypaczeń na linii męsko-damskiej: „Jest wszystko, co trzeba, by nas przenieść w dawne lata, gdy jeszcze flirt między mężczyzną a kobietą nie był natychmiast obciążony potencjalnym oskarżeniem o przemoc (o co zresztą upomina się Catherine Deneuve)”. Bardzo to ciekawa optyka: można obce kobiety po pupci klepać, można sekretarki po kolanku gładzić, skoro autorytet kościelny nazywa to niewinnym flirtem. Czyżby naprawdę za tym tęsknił ks. Andrzej Draguła? Taki raj dawnych lat ustanawiał? Być może jestem naprawdę starej daty lub nic nie pojmuję z polskiej myśli katolickiej, ale nieustannie dziwią mnie próby udowadniania przez rozmaitych kapłanów, że nadążają za współczesnością, są mężczyznami, rozumieją sztukę współczesną. Kapłaństwo katolickie w jakimś stopniu było dotąd wyrzeczeniem się właśnie współczesności, męskości i sztuki. Lub przynajmniej niewspominaniem, że ma się w nich jakąkolwiek orientację. A tu teraz jeden kapłan pisze o operach figlarnych, drugi inwestuje w kulturystykę, trzeci w czerwone gatki z napisem „Amor”… Kibicując redakcji „Więzi” w dalszym rozwijaniu rubryki teatralnej na jej łamach, podpowiadam usłużnie inny rewelacyjny tytuł dla nowego tekstu księdza profesora: Kupcząc i dupcząc (notatki po spektaklu „Przed sklepem jubilera”).

09-04-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone