AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Nieuchwytna, niezdefiniowana, bez wieku… O Krystynie Łubieńskiej

Absolwent Wydziału Teatrologii, Filmografii i Historii Starożytnej Uniwersytetu Ruhry w Bochum. Reżyser związany głównie z Teatrem Wybrzeże, gdzie zrealizował Blaszany bębenek wg Grassa, Kamień Mayenburga, Nie-Boską komedię Krasińskiego, Czarownice z Salem Millera. W Narodowym Starym Teatrze w Krakowie wyreżyserował Chłopców Grochowiaka. Jeden z liderów sopockiej Fundacji Teatru BOTO.
A A A
Fot. Dominik Werner  

Kiedy angażowałem Krystynę Łubieńską do roli Roswity Laguny w prapremierowej inscenizacji Blaszanego bębenka, jako partnerkę Ryszarda Ronczewskiego – Bebry, miałem w zamyśle stworzenie pary protagonistów, którzy byliby cytatem greckich deum ex machina – personifikacją ponadczasowości, posągowości, niezmienności; istotami odpowiedzialnymi za kondycję świata, inicjującymi jako „mistrzowie ceremonii” ten nasz mały teatrzyk ludzkich ułomności, w którym odgrywają dla zabawy swoje role, ale przede wszystkim przyglądają się z dziecinną naiwnością i brutalnością skutkom własnych wybryków stwórczych.

Bo jak inaczej przedstawić Bebrę i Roswitę, którzy u Grassa są, podobnie jak Oskar Matzerath, karłami? Jak pokazać to, co ich odróżnia od „normalnych” ludzi, czyni wyjątkowymi, dając im poczucie bycia kimś lepszym, kimś „nad”, może nawet „nadludźmi”, którzy objeżdżają z własną trupą kulę ziemską, żeby popatrzyć sobie, pośmiać się i swoją obecnością na wynos uświetnić, zauroczyć, uszczęśliwić?

W gdańskiej inscenizacji Roswita Krystyny Łubieńskiej nie ma w sobie niczego prawdziwego. Utrzymuje, że jest Włoszką, ale jej zasób włoskich słów wystarczyłby jedynie do tego, by w najbliższej kawiarni zamówić tiramisu; jej występ to hiszpańska – a nie włoska – piosenka, do tego zaśpiewana z nie najlepszym akcentem i wcale nie po mistrzowsku; jej karnacja i blond włosy to raczej przywołanie Skandynawii, nie Południa. Ekscytuje się Krzywą Wieżą w Wenecji i placem San Marco w Rzymie, czyli o Włoszech nie ma zielonego pojęcia. A potem nagle przepoczwarza się w Marilyn Monroe i śpiewa dla Grassa Happy Birthday, by zaraz stać się Meduzą uwodzącą młodziutkiego Oskarka, a na końcu zginąć od kul jako Żydówka i zniknąć wraz z innymi Oskarowymi „zmorami” i „wyrzutami sumienia” w otchłaniach Hadesu. Nie wierzę tej Roswicie ani na milimetr. Nie wierzę w nic, co próbuje mi pokazać. I przede wszystkim nie wierzę, że pozostanie w tym Hadesie na zawsze. Roswita Łubieńskiej chciała się tak naprawdę tylko pobawić, poczuć, wdać się w jakąś rolę, dobrnąć w niej do końca, żeby potem bezkarnie wygramolić się z tych podziemi i przybrać dla własnego kaprysu w innym miejscu, na innym polu bitwy swoje następne wcielenie-mimikrę. Nie wierzę Roswicie. Ale tym bardziej wierzę Łubieńskiej.

Każda z ról Krystyny Łubieńskiej emanuje samą Krystyną Łubieńską. Bo Krystyna Łubieńska w życiu jest tak samo nieuchwytna, niezdefiniowana i enigmatyczna. Podobnie jest w Nie-Boskiej Komedii. Krystyna Łubieńska jest częścią tysiącgłowego chóru – znowu cytat z antycznej tragedii – przedstawicielką polis, czyli społeczeństwa, czyli nas, reprezentantką „starego pokolenia”. Ale w scenie wiecu Pankracego, w jego wielkim political show, zakłada nagle ciemne okulary niczym Tejrezjasz, udając niewidomą, po czym po „uzdrowicielskim” pocałunku arcykapłana ogłasza światu cud i nadejście nowego Mesjasza. I mimo że Pankracy uśmierca ją krótko potem na ołtarzu swej religii, pokazując nowym wyznawcom, jak trzeba niszczyć wszystko, co stare, zmurszałe i tradycyjne, to po odejściu widzów tego zdarzenia, kiedy apostołowie nowej wiary wyruszyli misjonować świat, jej postać wstaje jakby nigdy nic, opuszcza wraz z Pankracym i Leonardem scenę wyjściem dla technicznych i udaje się prawdopodobnie na następny wiec, by i tam powtórzyć szopkę cudownego uzdrowienia. Banda oszustów i naciągaczy – Pankracy jako Pinocchio wraz z kotem i lisem.

A w Czarownicach z Salem to już całkowicie jazda bez trzymanki. Krystyna Łubieńska wciela się w – nieobecną fizycznie w oryginale – postać Ruth Putnam, czternastoletnią dziewczynkę, córkę najbogatszej i najbardziej wpływowej rodziny, która przekonana jest o swojej wyższości, powtarzając na prawo i lewo, że to właśnie z ich nasienia zrodziło się całe Salem. A Ruth Putnam jest tego dobitnym zaprzeczeniem, bo to ich jedyne dziecko (reszta zmarła przy porodzie). Jest najdziwniejszym tworem tej społeczności – zagubionym, autystycznym, pogwałconym przez intrygi rodziców i za wszelką cenę szukającym kontaktu z rówieśniczkami i możliwości wydostania się z izolacji . Zresztą kiedy w przerwach między aktami Ruth-Krystyna czyta „na biało” tekst Millera, to nie wiadomo, czy to nie przypadkiem ona jest prowodyrką całego zamieszania; czy to wszystko nie jest połamaną fantazją dziwacznego dziecka czytającego pod kołdrą zabronione lektury lub – inna wersja – nawet krzywym wspomnieniem z dzieciństwa starszej kobiety…

Tak naprawdę nie mógłbym sobie teraz wyobrazić Krystyny Łubieńskiej w konkretnej roli. To byłoby za proste, za papierowe, za dosłowne, nie byłoby w tym żadnej tajemnicy. Każde jej nowe wcielenie broni się przecież przed jakąkolwiek definicją. Każdy jej występ pozostawia po sobie znaki zapytania, przesuwa parametry, konsekwentnie zmienia kontekst sytuacji. Jej kreacje mają w sobie coś z Pirandellowego Tak jest, jak się państwu zdaje – wprowadzają w sceniczne opowieści nowy wymiar, często negują to, co dotychczas zostało powiedziane, otwierają nowe możliwości interpretacji. Przede wszystkim jednak każda z ról Krystyny Łubieńskiej emanuje samą Krystyną Łubieńską. Bo Krystyna Łubieńska w życiu jest tak samo nieuchwytna, niezdefiniowana i enigmatyczna. I prywatnie tak samo odgrywa jakąś tam rolę, bo w końcu cały świat i całe Trójmiasto jest jej wielką sceną. Znam ją od sześciu lat, poznałem ją przy trzech wspólnych produkcjach, ale za każdym razem zaskakuje mnie czymś nieoczekiwanym, nietuzinkowym, nieznanym. Aktorka bez wieku. Mówi, że jest tak stara jak Wieża Mariacka, ale swoim małym autkiem potrafi przebyć z Sopotu do Gdańska w kwadrans (zawsze zapinam pasy!). A jeżeli włączyłyby się kamery, Krystyna przepłynęłaby kraulem z Sopotu na Hel i od razu z powrotem, by sprawdzić, jak wypadła na zdjęciach…

Ale ponad wszystko Krystyna Łubieńska to aktorka bez zahamowań. Wychowana w trochę innym teatrze, za każdym razem najpierw sceptycznie przygląda się moim pomysłom z obawy, czy nie wypadnie śmiesznie jako kochanka młodocianego Oskarka w Blaszanym bębenku, czy nadąży za chórem w Nie-Boskiej, czy nie zrobi z siebie kretynki jako czternastolatka w Czarownicach. Ale w pewnym momencie jej oczy zaczynają się świecić i wtedy zrzuca swoje koturny, zakłada superszybkie trampki i nic już nie jest w stanie powstrzymać jej żywiołu. Nie zapomnę widoku jej sinych kolan po próbach Czarownic, kiedy wraz z młodymi koleżankami padała i czołgała się po podłodze, dając z siebie wszystko. Nie zapomnę, że w Nie-Boskiej była pierwszą, która chciała zjechać na linie z pierwszej galerii. No i nie zapomnę naszych wiecznych kłótni. Legendarnych. Czasami rzucam w nią tekstem (ale tak, żeby nie trafić), ona rzuca rolą (ale tak, żeby jej nie rzucić), a potem za każdym razem padamy sobie w objęcia, bo wiemy, że kłóciliśmy się o to samo – o nasz wspólny teatr, który nie pozwala na kompromisy.

Kilka dni temu Krystyna Łubieńska opowiedziała mi, że po raz drugi oglądała Amadeusza Miloša Formana. Bo miała jeden wieczór wolny, który w towarzystwie swoich ukochanych psów mogła spędzić w domu przed telewizorem. W ten dzień w Trójmieście widocznie nie odbyła się żadna premiera, nie było żadnego kulturalnego eventu, żadnego wernisażu, na którym musiałaby się pokazać. Podziwiam ją za tę jej niezmordowaną energię, bo kiedy ja, jednak kilka lat młodszy, z wiekiem coraz częściej staję się domatorem i rezygnuję z wielu oficjalnych wyjść, ona nie daruje sobie żadnego. Wiem, jaka to jest olbrzymia praca – żeby nie wypaść z obiegu, nie zostać zapomnianym; żeby nie zardzewieć w fotelu, nie zwolnić tempa; żeby zawsze być na topie… Krystyna Łubieńska potrzebuje publiczności i teatru, żeby żyć. A my potrzebujemy jej, żeby dalej wszędzie było jej pełno, wszędzie głośno, wszędzie młodo. Żeby swoją obecnością, trochę na wynos, za każdym razem mogła uświetnić, zauroczyć, uszczęśliwić.

8-11-2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: