K/149: Czarna flaga, biała flaga
9 maja 2017 roku ministerialny konkurs na dyrektora naczelnego i artystycznego Narodowego Starego Teatru wygrali startujący w duecie Marek Mikos i Michał Gieleta.
SMS-a nieco podobnego w treści – cytuję: „Mikos?!” – odebrałem na festiwalu w Opolu nieco po godzinie 18 i równo w chwili, gdy umilkły brawa po spektaklu …w środku słońca gromadzi się popiół w reżyserii Agaty Kucińskiej. Komórka wypadła mi z dłoni. Zanim ją poskładałem, byłem już spokojny i zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak się stało i co to oznacza dla sceny przy Jagiellońskiej. Czy Polska, Europa i cały zamieszkany kosmos będą jeszcze po tym zdarzeniu takie same?
1.
Jan Klata
Zrobił, co mógł. Wykonał wszystkie niezbędne gesty, które w innych okolicznościach, przy mniej pamiętliwej władzy pozwoliłyby mu ocaleć na stanowisku. Zszedł z pierwszej linii, unikał otwartej krytyki partii rządzącej, dał sobie spokój z wywiadami pełnymi wojowniczych, prowokacyjnych wypowiedzi. Z jego felietonów w „Tygodniku Powszechnym” zniknęły zaczepki wobec polityków obozu narodowego. Wyciągnął rękę do dawnych adwersarzy z branży (Paweł Miśkiewicz), posprzątał resztki po szalonych pomysłach obyczajowo-piarowo-nazewniczych swego byłego zastępcy, Sebastiana Majewskiego. Przypuszczam, że chciał odczepić od siebie nalepkę z napisem „rebeliant-kontestator”, przekonać prawicowych publicystów i konserwatywną widownię, że nie jest z nimi na wojnie kulturowej, że tak naprawdę to sobie nie wadzą. Wydaje mi się, że celowo nie zapraszał do Starego artystów, którzy mogliby przeprowadzić jakikolwiek kontrowersyjny projekt teatralny. Złagodnieli przy nim Strzępka i Demirski, Garbaczewski dojrzał, Janiczak z Rubinem wylecieli poza orbitę jego inwestycji w ludzi. Klata publicznie drwił z Frljicia przed i po Klątwie, akcentował, że to on pierwszy poznał się na prowokatorze i wylał z hukiem z roboty. Odmieniony Jan Klata nie chciał mieć na scenie doraźnych komentarzy i interwencji i najprawdopodobniej liczył, że zostanie to dostrzeżone. W porównaniu z Warszawą i Wrocławiem w Krakowie miał z punktu widzenia MKiDN panować spokój. Przynajmniej dyrektor myślał, że takie jest oczekiwanie tamtej strony po pamiętnym grudniu 2015 roku i wizycie ministra Glińskiego w Starym Teatrze. Klacie zależało na drugiej kadencji, bo niby dlaczego miało mu nie zależeć? Starał się, zacierał złe wrażenie, nie dawał już więcej powodów do ataków i kontrowersji. W Krakowie mówiło się nawet o próbie uzyskania wsparcia biskupów dla jego kandydatury za pośrednictwem Anny Dymnej. W orbicie teatru zaczął krążyć były pisowski szef TVP Kultura, Krzysztof Koehler. Aby nie utrącono jego kandydatury jakimś detalem związanym z wykształceniem, Jan Klata obronił pracę magisterską na PWST. Dbał o finanse narodowej sceny, zdobył młodych widzów i powoli zaczęła u niego bywać tak zwana klasa średnia. Kraków przywykł do Klaty, polubił jego Stary Teatr. Rzecz jasna nie cały Kraków, ale ten bardziej tolerancyjny, mobilny, otwarty. I chyba dlatego, że to zespół aktorski i zaproszeni do pracy reżyserzy byli przez ostatnie dwa sezony dużo ważniejsi niż on-dyrektor, sam o sobie mówiący ironicznie „żaden ze mnie przyjemniaczek”.
Po burzach, protestach i awanturach z początku dyrekcji finał rządów Jana Klaty oceniam bardzo wysoko. Tak zresztą bywa z niektórymi dyrekcjami. Zaczynają się źle, bo teren nierozpoznany, ruchy niepewne, założenia chybione. Klasa dyrektorska polega jednak na spektakularnym wyjściu z kłopotów. Klata wyszedł. Ostatni okres jego działalności w Starym był dowodem, że potrafi dostosować się do okoliczności, zweryfikować postawę, ukorzyć się, bo akurat trzeba, bo mus, bo wszyscy wiedzieliśmy, co i kto przy tym politycznym rozdaniu może przyjść po Klacie (nie chodzi o nazwisko, tylko o strefę cienia, z której wyskakują dyrektorzy-desantowcy). Wydawało mi się, że ta swoista Canossa Klaty nie dzieje się tylko po to, by samemu artyście było lepiej, by zachował zawodowy status quo. Dyrektor kneblował się najwyraźniej dla dobra teatru. Pozycjonował go wobec współczesnych ideowych zawieruch i w kontrze do teatru politycznego. Jeśli Stary będzie poza sporem – ocalejemy wszyscy, zakładał reżyser Wroga ludu. Nie sądzę, żebym tu akurat się mylił, w tym odczytywaniu intencji Klaty.
Miałem nawet taką wizję, że tuż przed egzaminem komisji konkursowej na Starym Teatrze zamiast hasła „To jeszcze nie koniec!” zawisł inny baner reklamujący dyrektora: „Jan Klata: człowiek – trudny, reżyser – świetny, zarządca – świadomy sił, środków i celów”.
9 maja 2017 roku okazało się jednak, że to wszystko na nic. Klata nie wygrał konkursu, zabrali mu teatr i został z tą magisterką jak Himilsbach z angielskim. A jednak – choć jego strategia nie odniosła sukcesu – Klata nie stracił twarzy, nie zapamiętamy go jako „cwaniaczka wykiwanego przez jeszcze cwańszego cwaniaka”. Jego demonstracyjne akty pokory udowodniły raczej, że znów przyszedł czas, w którym artysta nie ma żadnych szans w starciu z politykami, czegokolwiek by nie zrobił dla nich lub przeciwko nim. Program artystyczny, dorobek zawodowy i tak zwana postawa nie są żadnymi atutami w tej grze. Przebiły je, jak zwykle, triumfująca ideologia i płaskie resentymenty. Przypadek Klaty pokazuje, że jedyną bronią artysty w czasie marnym jest tak zwany pragmatyzm. O co mi dokładnie chodzi wyjaśnię poniżej.
2.
Ministerstwo
Wolałbym, żeby, ogłaszając w grudniu 2015 roku, że Klata zostaje do końca kadencji, bo pacta sunt servanda, jasno i wyraźnie powiedziano, że drugiej nie będzie. „Ministerstwo ma własne plany wobec teatru, chce w przyszłości odmiennie kształtować politykę repertuarową polskich teatrów” – i już – posprzątane, z czym tu polemizować? Mają prawo do takich przemeblowań. Tak mówi ustawa. Co innego dobry obyczaj, ciągłość tradycji, słuchanie głosu załogi i opinii środowiska – ale przecież kto by się nim przejmował? Nie wiem, czy decyzja, co do losów Klaty została już wtedy podjęta, może jeszcze nie, może to prawda, że Wanda Zwinogrodzka hamletyzowała tyle czasu. Na moje oko wygląda jednak, że najpóźniej około grudnia 2016 roku, może podczas Boskiej Komedii, w czasie bytności pani minister w Krakowie zapadły najważniejsze ustalenia. To tylko hipoteza, ale jakże kusząca.
Programu zakładającego udział rozchwytywanego artysty zagranicznego nie pisze się przecież w trzy dni. Parę rzeczy trzeba przegadać, ustalić reguły gry, podzielić się obowiązkami, zaufać sobie. Artyści tacy, jak reżyser Michał Gieleta, nie wyskakują w konkursach jak królik z kapelusza, reagując na ogłoszenie ministra, skoro mają pełnić rolę alibi artystycznego i zaplecza intelektualnego nowej dyrekcji. Tak może wejść do gry co najwyżej teatralny działacz polonijny, reemigrant, twórca niespełniony w kraju i za granicą. Michał Gieleta jest jednak na innej półce i nie ryzykowałby udziału, gdyby nie miał pewności, że projekt Mikosa wygra. Czyli pierwszy był Gieleta, dopiero drugi Mikos. Gieletę wybrano, bo nie jest w żadnej krajowej koterii teatralnej, to zdeklarowany kosmopolita, odniósł wymierny sukces europejski, choć w Polsce pozostaje nieznany (źle to świadczy o kuratorach polskich festiwali!). Podobno robi porządny, klasyczny, wizualnie wysmakowany teatr bez wydziwiania, czyli taki, o jaki chodzi Zwinogrodzkiej i Glińskiemu. Co zarzucimy człowiekowi? że zamiast u Zeffirellego powinien się uczyć od Castorfa? że mógł wystawiać Demirskiego i Wyrypajewa, a wystawiał Stopparda? Szach-mat!
Kolega reżyser zwrócił mi uwagę na pewien szczegół: „Ty, a skąd oni się znają?”. Gdzie mogli się poznać i co łączy brytyjskiego dandysa z dyrektorem ośrodka telewizyjnego w Kielcach? Gieleta ubiera się jak Ryan Gossling, Marek preferuje tureckie swetry pod marynarką. Mikos jako krytyk teatralny nie jest czynny od 2004 roku, od festiwalu gombrowiczowskiego w Lublinie. Później chodził regularnie do Teatru Żeromskiego, publikował alfabet teatralny w kieleckich programach do przedstawień, chwilę pracował w Ludowym jako kierownik literacki, przyjaźnił się z Piotrem Szczerskim, napisał o nim książkę wspomnieniową, wydał rozmowy z Jerzym Stuhrem. Przypuszczam, że rzadko jeździł na polskie i europejskie festiwale, bo inaczej byśmy się tam spotkali, był odklejony od współczesnego teatru co najmniej od debiutu Klaty. Gdyby widział spektakle Gielety w Rzymie, Londynie, Johannesburgu najpewniej by o nich zaraz napisał. Taka natura recenzenta – widzi coś nieznanego, polskiego a dobrego za granicą, zaraz musi powiadomić o tym rodaków. Marek Mikos jednak milczał, nie publikował tekstów o przedstawieniach Gielety. Gdzie zatem mogli się spotkać? Jaka chwila ich połączyła? Skąd Mikos wiedział, że to dobry reżyser? I dlaczego Gieleta zaufał anonimowemu nawet w polskich realiach menedżerowi i byłemu dziennikarzowi? Czy korespondowali ze sobą długie miesiące? Jeśli Mikos zwyczajnie go wygooglował, to co napisał w liście do Gielety? „Jest/będzie konkurs, startuj Pan ze mną, może się uda, mam świetny plan na Stary Teatr?” Może pośredniczył Jarosław Mikołajewski, może Pawłowi Potoroczynowi się coś przypadkiem wymsknęło, a Mikos zwietrzył łatwy łup i ruszył na łowy drugiej połówki do reżyserskiego tandemu? Jeśli to byłoby tak łatwe, to czemu nie wpadli na to samo rozwiązanie Jacek Zembrzuski czy Dariusz Zawiślak? Czemu nie wyhaczył Gielety do Dramatycznego oglądający wszystkie realizacje Naszej Klasy na świecie Tadeusz Słobodzianek? Czyżby każdy mógł napisać do Gielety i omamić go wizją dyrekcji Starego? Nie wierzę. Wieloletnia przyjaźń? Nie wierzę. Co innego relacja Zwinogrodzka – Mikos, oni chyba znają się z „Gazety Wyborczej” z lat dziewięćdziesiątych. Być może wtedy, w grudniu 2016 roku, dogadano się w sprawie kandydowania Mikosa i podsunięto mu pomysł z Michałem Gieletą. Tak podejrzewam, dowodów nie mam. Spekuluję, dla czystej radości spekulacji.
Zwinogrodzka to nie Nowogrodzka. Najprawdopodobniej ma świadomość, że kadry teatralne PiS-u są wątłe, trzeba było szukać na obrzeżach, wśród niepraktykujących, półsympatyków. Mikos bardzo cenił Piotra Szczerskiego, nie kryjącego swych prawicowych poglądów, a jednocześnie robiącego dobry i nowoczesny teatr w Kielcach. Uznał, że to się nie wyklucza także w jego wypadku. Być może założył, że da się robić wielka sztukę z namaszczenia prawicy. No i któż z jego pokolenia nie marzył o jakiejkolwiek pracy w Starym? Każdy marzył. Nawet Grzegorz Niziołek. Mikos był chwilowo bez zatrudnienia, a tu taki kop w górę! Pewnych propozycji się nie odrzuca. Teatr kochał zawsze. Skoro kochał, pisał. Skoro pisał, miał pewność, że jest w stanie go poprowadzić i ewentualnie uzdrowić. Do PiS-u za zwolnienie z kieleckiego ośrodka nie czuł żalu, bo o ile pamiętam w 2005 roku pojawił się tam pierwszy raz już z ich rozdania. Mikosa wszyscy lubią, niewielu ceni jego dawne pisanie, nikt się go nie boi. To idealny kandydat na sympatycznego szefa. Ergo – Gieletę wymyślono w ministerstwie, Mikosa też. Wystarczyło potem Markowi napisać wniosek tak, by spodobał się konserwatywnej frakcji komisji konkursowej, którą dobrano tak, by Klata nie miał szans.
Nic w tym dziwnego, że ministerstwo szukało swoich, powolnych kandydatów, ale po co w takim razie ta szopka z konkursem, skoro faworyci już byli? Jestem wrogiem dawania komukolwiek złudnej nadziei, tworzenia parawanów obiektywności, powoływania udawanych konkursów równych szans. Ministerstwo zabrało czas Pawłowi Miśkiewiczowi, Janowi Polewce, kosztowało sporo zdrowia Jacka Zembrzuskiego i innych kandydatów. Oszukano Klatę. Witek Mrozek stawiał pieniądze w zakładzie, pewny ocalenia dyrektora Starego z braku poważnego kontrkandydata, i teraz pewnie nie starczy mu do pierwszego. A tymczasem było tak, jak od początku tłumaczył celnie Zembrzuski – konkurs rozpisali i to jest votum nieufności – gdyby nie chcieli odwołać Klaty, po co by rozpisywali?
Mam więc pretensję do ministerstwa o styl tej zmiany kadrowej. Gdyby nie było tych ministerialnych zasłon dymnych, od półtora roku do objęcia dyrekcji przygotowywałby się dzisiejszy zwycięski team Marek Mikos-Michał Gieleta. Członkowie zespołu Narodowego Starego Teatru mieliby dużo czasu na podjęcie decyzji, czy zostają, czy odchodzą i co dalej z ich karierami. Nie chodzi mi o to, że ministerstwo od razu powinno podać nazwisko następcy (na przykład: „Point de reverie, messieurs! Do Starego przyjdzie Wojciech Tomczyk!”. Nawet jeśliby wymieniono potem Tomczyka na Mikosa, nie bylibyśmy tak zaskoczeni) – co to, to nie, takich luksusów to my nie dożyjemy. Myślę raczej o jasnej deklaracji, że będzie zmiana kierunku. Oczywiście, że tak się jednak w końcu stanie, można było wydedukować z posunięć tego rządu na innych polach, ale wierzyliśmy, ja – najmniej!, że może Klata coś ugra. Sam Klata wierzył, że trwa oto konkurs na uległość. A tymczasem chodziło o to, żeby niepokornego dotąd twórcę przeczołgać. Klata sądził, że wystarczy sama pokora, ministerstwo zdecydowało się na upokorzenie. Niby różnica niewielka, a jednak.
3.
Zespół
Aktorzy Starego są zdezorientowani i oburzeni. Mówią, że nie wiedzą, kto będzie ich dyrektorem, nie znają obu kandydatów. Czują, że zlekceważono ich głos, że Starego, jaki znają, już nie będzie. Mogą słusznie podejrzewać, że rozwój wielu z nich zostanie przerwany lub co najwyżej skierowany na inne tory. No i zastanawiają się pewnie, co dalej. Protest przeciwko ministerstwu? Bojkot nowej dyrekcji? Ostra konfrontacja od 1 września, a może strajk włoski? Zaklejanie ust? Barykady na Jagiellońskiej? Na premierze Wesela Klaty w zeszły piątek odczytano oświadczenie zespołu, wywieszono czarną flagę na budynku, studenci w ramach fejsbukowej akcji przynieśli kwiaty i wieńce pod teatr. Aktorzy poprosili o audiencję u premiera Glińskiego i zaproszono ich na 18 maja. Z grubsza wiemy, co powie minister. „Dostaliście najlepszego kandydata. Potrzebujemy bardziej klasycznej wizji Narodowego Starego Teatru. Sypniemy pieniędzmi. Będą z wami pracować wielcy reżyserzy z zagranicy.” Aktorzy posłuchają, wyrażą swoje zdanie i wrócą do Krakowa z poczuciem bezsilności. Bo nie przyjęto ich argumentów. Czy jednak grozi nam widmo Wrocławia? Nie sądzę.
Nie mamy w Krakowie wrocławskiej publiczności i chyba tak zdeterminowanego zespołu. Zresztą dwa równoległe strajki teatralne w dwóch miastach byłyby trudne do wybaczenia i zrozumienia przez opinie publiczną. Aktorzy z bydgoskiego Teatru Polskiego właśnie rozsądnie skapitulowali i zgodzili się na Łukasza Gajdzisa, bo prezydent pogroził im palcem, strasząc teatrem impresaryjnym. Lojalność wobec poprzedniej dyrekcji lojalnością, ale o pracę coraz trudniej, rynek nie jest z gumy, można się dogadać z nowym szefem, skoro wygrał, skoro jego przyjście jest nieuniknione. Radykalizm protestu wrocławskiego wynika ze słusznego gniewu, ale wybrane środki oporu, pewnie jedyne możliwe i skuteczne, usztywniły drugą stronę, zmusiły Morawskiego do posunięć gwałtownych i haniebnych. Obie strony wpadły w spiralę odwetu i wykoleiły teatr. Aktorów tłumaczy to, że mieli rację po swojej stronie, ale fakt jest faktem – Teatr Polski we Wrocławiu nie działa. Zgliszcza stoją i dymią. Gdyby choć przez chwilę, na początku września ubiegłego roku, uznano Morawskiego za partnera, założono na chwilę, że ma dobre intencje, „rozpiż” wrocławski nie byłby tak totalny.
Obserwujący uważnie ten konflikt aktorzy krakowscy muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, czy warto zrobić z Mikosa Morawskiego? Serce pewnie podpowiada, że tak, ale może się nie udać, jak we Wrocławiu. W Polskim aktorzy odnieśli właśnie moralne zwycięstwo, marszałek wycofał się z nominacji, teraz trzeba tylko wypchnąć Morawskiego z teatru, przechytrzyć sądownie współorganizatora, czyli ministerstwo, zapłacić odszkodowanie, skrzyknąć na powrót rozproszonych po Polsce aktorów, zwolnić pro-Morawski pion techniczny i administracyjny, znaleźć godnego dyrektora artystycznego, być może zlikwidować i powołać jeszcze raz instytucję. Bagatelka. Rok-dwa lata czyszczenia. Czy Kraków ma siłę na powtórkę z rozrywki? Naprawdę wierzymy, że minister Gliński się cofnie? Ja nie wierzę. Bywają bunty słuszne, ale z góry skazane na przegraną. Tak. Klata robiłby lepszy teatr. Miśkiewicz też. Strzępka – jeszcze lepszy. Problem w tym, że ministerstwo chce Mikosa i Gieletę. I choćby nie wiem co, to oni będą kierować Starym przez najbliższe lata.
Przykład wrocławski nie jest dobry, bo peowcy z natury mięksi są niż pisowcy. Można było liczyć na rozłam na linii Przybylski- Samborski, grę na podział: dobry Urząd Marszałkowski, złe ministerstwo. W Krakowie ewentualny protest przeciwko Mikosowi i Gielecie skończy się najpewniej tym, że odejdą twarze dyrekcji Klaty i będą to tylko te osoby, które mają gdzie pójść. Bo na tym polega nasz c.k pragmatyzm. Zastanówmy się przez chwilę. Mikos i Gieleta, jeśli zostaną powołani, skończą pięcioletnią kadencję w 2022 roku. Odwołać może ich ewentualnie nowy minister kultury po wyborach w 2019. Będzie nowy, jeśli opozycja te wybory wygra. Nie jest to pewne, bo nic nie jest pewne w tym kraju. Nawet jeśli wygra PO lub ktoś zbliżony do jej programu, nie oznacza to automatycznie, że Klata wróci. Będzie już gdzie indziej. Zresztą skoro pisowcy nie skrócili swego czasu kadencji Klaty, potencjalny nowy rząd też pewnie tego nie zrobi z Mikosem dla przyzwoitości, chyba że będzie w teatrze pożar, strajk, zgliszcza – jak teraz we Wrocławiu. Więc krakowscy aktorzy muszą rozważyć następujące warianty: albo dwa lata walki totalnej przy równoczesnym trzymaniu kciuków za opozycję i wtedy dopiero pojawi się cień szansy na zmianę i ocalenie tego, co da się wówczas jeszcze ocalić albo przeczekanie tej dyrekcji do 2022, zbieranie użytecznych haków, sarkanie na program i poziom teatru, rozważne szykowanie alternatywy. Tertium non datur.
Niewesołe to perspektywy. W obu przypadkach teatr zdycha. Osobiście radziłbym zespołowi dogadać się z nowymi dyrektorami. Nie uprzedzajmy się do ludzi tylko dlatego, że za chwilę namaści ich Gliński. Zawsze może – mógł – przyjść ktoś naprawdę z półki Morawskiego. Nie marnowałbym też czasu na analizę programu Mikosa, jak robi to krakowski dodatek „Gazety Wyborczej”. Różne głupoty tam się wpisuje. Dobre programy tworzą zwykle ci, którzy potem nie mają szans w konkursie. Przypominam, że program Klaty i Majewskiego o pięciu mistrzowskich sezonach w Starym, poświęconych reinterpretacji przedstawień Swinarskiego, Wajdy, Jarockiego, Lupy i Kantora stał się makulaturą po półtora roku. Projekt Mikosa prawdopodobnie był makulaturą już w chwili pisania. Prawdziwy Stary tej dyrekcji wyjdzie w praniu. I zależeć będzie od kredytu zaufania ze strony zespołu.
Dlatego zamiast prowadzić protest i bojkot Mikosa lepiej zaktywizować się przy wyborach samorządowych i później parlamentarnych. Jeździć z teatrem po prowincji i przekonywać do liberalnych wartości propisowską Polskę południową. Więcej byłoby z tego pożytku niż z symbolicznego spalenia Starego, rozwalenia go od środka, dania pretekstu do zwolnień grupowych. Czarna flaga powiewająca nad Narodowym Starym Teatrem jest w pewnym sensie białą flagą. Sięgnięcie zespołu po środki radykalne będzie tylko przyznaniem się do słabości i desperacji. Oni, ci z Ministerstwa, mogą naprawdę zrobić z teatrem, co zechcą. Wylać 90 procent zespołu artystycznego, przyjąć na ich miejsce dwudziestu aktorów zaraz po szkole i nazwać to Młodym Starym Teatrem. Nie wierzę, że odpowiedzialni artyści coś takiego zaryzykują. Każda eskalacja doprowadzi do końca Starego, jaki znaliśmy.
4.
Środowisko
Protesty i pokonkursowe głosy oburzenia przedstawicieli środowiska teatralnego wywołują nieco ponure wrażenie. Ktoś niewtajemniczony mógłby powiedzieć, że pohukuje zamknięta na wszystko kasta. Jeśli nie jesteś z naszego kręgu, nie wolno ci startować w żadnym konkursie ani obejmować jakiegokolwiek teatru, który uznajemy za nasz. Na zawsze odbity. Nie wolno odbierać nam chleba, przestrzeni samorealizacji, idei i możliwości. Nie ważne czy jesteś Gajdzis, Zaczykiewicz czy Mikos. Trzymaj się z dala. Nie pretenduj. Obrażasz nas tym pretendowaniem. Bo my i nasi przyjaciele jesteśmy najlepsi, najmądrzejsi, najbardziej kompetentni. Tak brzmiał przekaz wielu listów otwartych i publicznych wypowiedzi firmowanych przez twórców teatru krytycznego przy okazji konkursów w Bydgoszczy, Kaliszu, zawirowań w łódzkim Jaraczu. Czytam w „Wyborczej” drwiny doktor Weroniki Szczawińskiej z programu Mikosa i widzę, że reżyserka – była dyrektor artystyczna Teatru Bogusławskiego, czyni to bez zająknięcia, że właśnie wywalono ją z Kalisza, bo jej program był z sufitu, nie spełniał lokalnych oczekiwań, swą hermetycznością wystraszył widzów i, co najważniejsze, na sam koniec nie popierał jej zespół.
Jan Klata, Monika Strzępka i Krystian Lupa już deklarują, że pracować w Starym Teatrze nie będą, choć Mikos z Gieletą tego nie wykluczali. Klatę rozumiem, to raczej nie jest przyjęte, by były dyrektor zostawał zwykłym reżyserem pod nową władzą. Z przykrością stwierdzam, że przestałem jednak rozumieć oświadczenia i decyzje Krystiana Lupy. Mówi Lupa: „Importowanie do Starego Teatru reliktu angielskiej teatralnej konserwy – w kraju, który wykształcił liczącą się na mapie światowego teatru awangardę – to kuriozum, ale przecież typowy gest pisowskiej wyobraźni: kultura jako gloria narodowo-katolickiego bohatera w hollywoodzkim wydaniu. To zagłada żyjącej progresywnej sztuki i zamiana jej w propagandowy kicz. (…) Chcę przy okazji uciąć spekulacje o moim ewentualnym «powrocie do Krakowa» po nowym rozdaniu. Nie widzę swojego miejsca w tym teatrze po tak rozstrzygniętym konkursie, i z takim programowym profilem, jaki zapowiada nowy szef artystyczny”. Przepraszam, panie Krystianie, to można aktualnie robić spektakl za chińskie pieniądze w totalitarnym kraju, który chyba dalej nazywa się Chińska Republika Ludowa, a protestuje się przeciwko możliwości powrotu do Krakowa na zaproszenie pary nominatów wybranych wprawdzie przez przedstawicieli złego rządu, ale raczej nie kojarzonych dotąd z pisowską machiną propagandową? Lupa przez lata krytykował dyrekcję Klaty. Chciał jego odejścia. I kiedy Klata odchodzi, Lupa kręci nosem, że to nie takie odejście, jak miało być. A jakie miało być? Ciężarówką mieli go wywieźć? Gdyby nie wykluczył współpracy z nowym dyrektorem, Lupa miałby choć cień szansy na uratowanie resztki swojego zespołu, mógłby zostawić w repertuarze Starego spektakl-mementum, ale u reżysera-nestora wygrywa myślenie: „Nie wygrał mój kandydat, to niech się nawet moi aktorzy bujają”.
Nie umiem również wejść w meandry Strzępkowej logiki. Klata albo nikt? Klata albo śmierć? To można puścić własny serial w telewizji Kurskiego, argumentując, że nie wolno marnować pracy wielu ludzi, a nie można pracować u Mikosa i marnować genialny zespół od Triumfu woli? Można głosować swego czasu na PiS i dziwić się temu, co się dzieje teraz? Można deklarować poparcie dla prezydenta Dudy a nie da się zostać w Starym w jakiejkolwiek formie, by pracującym tu aktorom było lżej, by mieli szansę na kolejny dobry spektakl? Nikt z nas nie miał wpływu na obsadę stanowiska w Starym, więc nikt nie zdradził Klaty. Ministerstwo wyłączyło sugestie zespołu, dało tylko parawan, iluzję wolnego wyboru. W sytuacji bez dobrego wyjścia, w opresji zewnętrznego dyktatu dobrym obyczajem jest zachowanie substancji zagrożonej instytucji, czyli ludzi, czyli zespołu. Zostanie z nimi na dobre i złe a nie zabieranie własnych zabawek z piaskownicy. Hipotetyczne deklaracje Strzępki i Lupy, że nie popierają wprawdzie nowych w Starym, ale byliby skłonni pomóc aktorom w ocaleniu tego, co udało się dotąd wypracować w teatrze, dałoby zespołowi komfort myślenia, że nie zostali porzuceni, że kto może, to zostaje i walczy z nimi.
Nie wiem, co teraz będzie w Starym. Wolałbym, żeby zwyciężył rozsądek. Układanie się stron. Życie ze sobą choćby tylko z konieczności. Powolna ewolucja sceny w pożądanym przez ministerstwo kierunku z jednej strony, a z drugiej zaciekłe ocalanie tego, co się da z dotychczasowego dorobku Starego Teatru. Liczę na rozsądek Mikosa i Gielety i drobny kredyt zaufania ze strony zespołu wobec nowej dyrekcji. Nie mam pojęcia, czy jedni i drudzy rozumieją, że droga wrocławska jest ślepym zaułkiem. Dla wszystkich.
Wywieście białą flagę na obu barykadach.
15-05-2017
[ Sprostowanie Zespołu Teatru Polskiego w Bydgoszczy: http://teatralny.pl/nadeslane/sprostowanie-zespolu-artystycznego-teatru-polskiego-w-bydgoszczy,1980.html ]