Kołonotatnik 15: Ręka 3. The Pink Revenge
1.
Jak pokazać w teatrze, że aktor ma obciętą rękę? Intuicja podpowiada, że trzeba dłoń zacisnąć w pięść, unieść nieco ramię i przesunąć łokieć do tyłu. Po naciągnięciu rękawa koszuli lub teatralnego golfa widzom wydaje się, że zamiast ręki aktor ma tylko kikut. Ręka lewa i to, co na przykład zostało po prawej, nie są już na pierwszy rzut oka tej samej długości.
Najsłynniejszy teatralny bezręki bohater to oczywiście Tytus Andronikus. Jest jeszcze Kapitan Hak. No ale on dzięki noszeniu haka przedłuża sobie kończynę, nieobecna ręka zyskuje na metalowej grozie: nie chciałbym być sparingpartnerem boksera, który zamiast pięści ma hak. W paradzie bezrękich idzie również Lawinia – bezręka dosłownie i podwójnie, bo synowie Tamory obcięli jej po gwałcie nie tylko język, ale i obie dłonie. Lawinia u Brooka trzepotała za długimi rękawami sukni. Modę na takie długie rękawy tunik przynieśli do Rzymu Goci. Wizygoccy tarczownicy i włócznicy nie używali rękawic. W razie chłodu chowali zmarznięte palce w zwoje zbyt długiego rękawa. Pomarszczone, układające się w harmonijkę na przegubach dłoni rękawy ich szat dezorientowały rzymskich legionistów: wydawało się im w starciu wręcz, że włócznie i miecze wyrastają ich barbarzyńskim przeciwnikom wprost z tunik, że Wizygot nie ma ludzkich dłoni – broń wyrasta mu z łokci jak konar z pnia. Tak samo nie było palców, którymi łucznik zwalniał cięciwę i wypuszczał strzałę. Nie było, bo kryły się schowane pod zbyt długim rękawem. Skoro to nie ludzkie palce wypuszczały pociski, do Rzymian strzelać musiał sam Bóg.
Szekspirowski Tytus Andronikus wygrał wszystkie wojny i wszystkie bitwy z Gotami. Ale w każdej bitwie tracił swoją symboliczną prawą rękę – kolejnego syna, adiutanta, legata, magistra equitum. Intuicja podpowiada mi, że wracającego w triumfie z ostatniej wojny Tytusa trzeba przedstawiać w teatrze zastygającego raz w gestach rzymskiego oratora a raz Chrystusa i świętych z prawosławnych ikon. Trzy rozpostarte palce prawej dłoni, palec serdeczny i kciuk tworzący pierścień, wzniesiona ponad głowę ręka zakończona palcem wskazującym niebo. Ręka Tytusa tańczy taniec zwycięstwa.
2.
Jest w Pakułowym i kieleckim Twardym gnacie, martwym świecie genialna improwizowana scena. Aktor Andrzej Plata przebrany w czarny garnitur i białą koszulę, uciekinier (w samych skarpetkach!) ze świata Tarantinowskich Reservoir Dogs relacjonuje okrutnie śmieszną, a zarazem nabzdyczoną fabułę czwartorzędnego horroru. Kiedy dochodzi do opowieści o dzieciństwie bohatera, zmaga się z absurdalną sceną zastrzelenia dwóch cyrkowych, agresywnych lwów przez grupę amerykańskich komandosów. I wtedy kalekie zdania z głupiej, cytowanej przez aktora książki przestają być potrzebne. Plata zmienia swoje ręce w morderczą broń. Strzela z niewidzialnych pistoletów, oddaje serię z przeźroczystego karabinu maszynowego, boksuje się z lwami z przeszłości, tnie je niewidzialnym nożem, rąbie siekierą, odpala stingera i bazukę. Dłonie aktora stoją się dłońmi karateki i mistrza kung-fu. Furkoczą w powietrzu, kotłują się nad głową, lecą niby granaty w stronę publiczności. To wszystko improwizacja. Trwa tak długo, jak długo starczy sił aktorowi, ilość i rodzaj używanej broni zależy od humorystycznej dyspozycji dnia i potrzeby chwili. Bo Plata cały czas stara się zaskoczyć siedzącego za jego plecami muzyka. Antonis Skolias, perkusista przebrany za wielkiego grzyba ukrytego na półce domowej lodówki, musi rozpoznać używaną przez aktora broń i znaleźć dla niej ekwiwalent dźwiękowy. To on, jak w dziecięcej zabawie w wojnę – gwiżdże i burczy, strzela z warg i produkuje wyrazy dźwiękonaśladowcze. Plata utrudnia mu to maksymalnie, wymyśla nowe rodzaje laserowych strzelb i pneumatycznych rewolwerów. W najbardziej ekstremalnych przypadkach młody Skolias gotuje się lub prosi Platę: „Pokaż jeszcze raz, bo nie widzę!” Nie tylko dla kieleckiej widowni ta scena mogłaby trwać w nieskończoność. W końcu jednak Plata podnosi ręce do góry i prosi utrudzony: „Dosyć, skończył mi się arsenał”. Kto wie, czy w improwizacyjnym rękodziele aktor i reżyserka Eva Rysova nie przełożyli najdoskonalej „złej, ukradzionej przez Pakułę powieści” na język teatru.
3.
Przyszedł do mnie wczoraj na adres domowy list. List taki, jak to się dawniej wysyłało, nie elektroniczny śmieć z literówkami w co drugim słowie i bez polskich znaków, ale prawdziwy, napisany odręcznie list w białej kopercie ze znaczkiem. Pachniał piołunówką pomieszaną z wczesnym Fahrenheitem. Pisał do mnie Jaromir z Olkusza. „Jaromir, Olkusz, jaki Jaromir?” – myślałem gorączkowo i w końcu przypomniała mi się pewna wyprawa rowerowa, burza stulecia, tornado, pizza na rynku, jedyny nieprzemakalny namiot rozbity na szybko w miejskim parku. Weszliśmy tam do środka w pięciu chłopa, był alkohol, być może wtedy zaplątał się tam i Jaromir, kto by tam wszystkich liczył… Przez pięć nocnych, długich godzin w rzęsistej ulewie nie wiedziałem nawet, która ręka jest moja, a która nie. Jeszcze nigdy tak wielu mężczyzn nie wytrzymało ze sobą tak długo w miejscu tak niewielkim.
A Jaromir pisał tak:
„Drogi Panie Łukaszu, bardzo sobie cenię Pana teksty, a zwłaszcza te, w których nie pisze Pan o teatrze – a o przemijaniu, miłości i kłopotach finansowych czterdziestolatków. Podczas lektury ostatniego Kołonotatnika przypominało mi się, że obiecywał Pan swego czasu na innych łamach detaliczny opis pewnego zdarzenia teatralnego, którego był Pan onegdaj świadkiem w Szkocji, podczas festiwalu w Edynburgu. Owszem, parę razy napomknął Pan o nim co nieco, ale nigdy nie ustawił go Pan w kontekście sztuki lalkarskiej. Chodziły tylko słuchy, że urozmaica Pan krakowskie wieczorki alkoholowo-taneczne solowym występem polegającym na tak zwanym suchym pokazie, podczas którego opowiada Pan tak plastycznie o tym, co zobaczył, jakby to sam Pan pokazywał. Kochany redaktorze! Pora i nam pokazać! Łączę wyrazy szacunku tudzież i inne. Jaromir ”.
Drogi Jaromirze, mógłbym cię wprawdzie odesłać do pewnego artykułu, w którym już kiedyś o tym zjawisku napisałem, ale było to pismo niszowe i zdobycie tego numeru dziś graniczy z cudem. Zatem chyba nie zaszkodzi opowiedzieć o tym jeszcze raz…
4.
Gdzieś około roku 2001, w sierpniu, w każdym razie Dwie Wieże jeszcze stały, pojechałem na festiwal do Edynburga. Przez prawie trzy tygodnie oglądałem codziennie jak wariat po sześć-siedem przedstawień: klasyka, współczesne sztuki, teatr tańca, linoskoczkowie, spektakle amerykańskich licealistów i dzieła tarantinowskich tribute bandów. Było jednak pewne widowisko, na które nijak nie mogłem się dostać. Nie przewidziano wejściówek dla dziennikarzy. A plakat obiecywał wiele: The Puppetry of The Penis. The Ancient Australian Art Of Genital Origami czyli po naszemu: „Animowanie penisa. Starożytna australijska sztuka genitalnego origami”. Zawsze wierzyłem w aktorów lalkarzy, a zwłaszcza w eksperymenty polegające na traktowaniu części ciała jako rekwizytu lub lalki. Bo wtedy aktor dzieli się jakby na dwie lub nawet trzy samoistne części, ręką z gębą gada, noga zmienia się w potwora, zza pleców wyrasta palec-robaczek. Wnioskując tylko z tytułu, Australijczycy poszli o krok dalej. Zafrapowało mnie, co to będzie za rodzaj teatru.
Puppetry of the Penis wymyślili panowie Simon Morley i David “Friendy” Friend. W 1998 roku podbili Melbourne International Comedy Festival, wydali kilka kalendarzy z tak zwanymi „prąciowymi instalacjami”, ukazał się nawet specjalny podręcznik animacji z „repertuarem gestykulacji genitalnych”. Dowiedziałem się, że przed przyjazdem do Edynburga grali całe miesiące na Broadwayu i na West Endzie, że w planach mają europejską trasę… Że istnieją już cztery niezależne zespoły-klony, występujące pod tym samym szyldem… Że narodził się nowy format sztuki lalkarskiej… Że ich fanami są już Hugh Grant, Naomi Campbell, Elton John, Bono i oczywiście Beckhamowie, a Jay Leno zaprosił ich do swojego programu, no ale tam raczej opowiadali o swojej sztuce niż pokazywali. Byłem wówczas ciekawskim krytykiem. Zachęciłem więc do wspólnego wypadu kolegę aktora, dla bezpieczeństwa oznaczmy go kryptonimem R2D2. Trafiła nam się okazja, chłopak pod teatrem odsprzedał bilety, nie chciał pójść sam, a nawaliła mu dziewczyna. Jeden kosztował 20 funtów – mogłem za to mieć dwie porcje fish and chips. Trudno – prekursorska sztuka się ceni. Na widowni cały przekrój wiekowy, ale głównie młodzież w dużych grupach. Usiedliśmy, buchnęły fajerwerki ze specjalnych rur, a z głośników hardrockowa muzyka – bodaj Motley Crue – i na scenę wjechał na sofie z kółkami grubas w laurowym wieńcu i greckiej szacie. „Ja jestem Bakchus – bóg wina i teatru i zapraszam was na antyczny show” – przemówił głosem lektorów z hollywoodzkich trailerów. Wtedy zza kurtyny wyskoczyło dwóch młodych mężczyzn w majtkach. Trochę potańczyli, podrażnili się z widownią i w końcu zdjęli majtki. Na telebimie nad ich głowami pojawił się elektroniczny napis: „Don’t try it at home”, a panowie zaczęli genitalne animacje.
Przyrodzenia australijskich aktorów okazały się tak elastyczne, że sprawne, raz po raz zanurzane w pojemniku z talkiem palce mogły z nimi zrobić dosłownie wszystko.
Numer pierwszy: „Miles Davis”. Do wtóru słynnej trąbki australijski lalkarz naciąga sobie członka oburącz do samych ust i udaje że gra: trutu-tu-tu!
Numer drugi: gniazdo z głodnym pisklęciem, w roli rozwartego dzioba rozchylony na circa about 8 cm napletek: „Pii, pii!” – dubbinguje ptaszka sceniczny partner aktora.
Numer trzeci: zegarek ręczny: penis zostaje owinięty dwukrotnie wokół nadgarstka aktora. Tik-tak, tik, tak – słychać z offu.
Numer czwarty: hamburger z cebulą. Moszna, jądra i członek zostają przez artystę spulchnione i przybierają kształt przysmaku z McDonald’s. Ktoś z widowni pyta, czy umieją zrobić Big Maca? „Very funny” – odpowiada Australijczyk. – “We really don’t have any Afroamerican performer in our team…”
Numer piąty: windsurfing. Jeden z chłopaków rozciąga mosznę do formatu A4 i staje na deskorolce, drugi włącza suszarkę, tworząc sztuczny wiatr, a wtedy ten pierwszy dzięki zaimprowizowanemu cielesnemu żaglowi przejeżdża przez całą długość sceny.
Po półgodzinie jest mi słabo. Połowa widzów ma twarze w purpurze, druga rechocze, jakby to był bawarski konkurs w sikaniu stryjowi do piwa. Kolega aktor siedzi z otwartymi ustami i ani drgnie. Australijczycy zapraszają na scenę niektórych widzów i dziwią się bardzo, czemu nikt nie chce im podać ręki na powitanie. Co komu ręki szkoda? – można by zacytować bohatera Kompleksu Portnoya. Tymczasem talkiem zasypane jest już pół sceny i pierwszy rząd widowni. Australijczycy animują. Z pomocą dzielnej dziewczyny z widowni jeden z aktorów zmienia swoje ciało w pięcioramienną gwiazdę. Podtrzymująca jego nogi ochotniczka naprawdę nie wie, gdzie patrzeć.
Kulminacyjnym momentem wieczoru był jednak numer ze znikającym siusiakiem. Otóż jeden z genitalnych magików wpychał sobie penisa do wewnątrz (Nie pytajcie, jak! W każdym razie na podbrzuszu zostawał po nim ślad jak po pępku) i zaczynała się akcja ratunkowa: zaginął penis, kto z was go gwizdnął? Poszukiwania na widowni, R2D2 szepcze mi do ucha: „Jak podejdą do nas – bijemy w pysk i chodu!”. Nie podeszli. A po pięciu minutach czarodziejskich zabiegów bez użycia rąk członek aktora-prestidigitatora wyłaził ze środka jego podbrzusza cały i zdrowy. Owacje, fanfary, mały bis i wreszcie koniec.
Wyszliśmy z kolegą o kryptonimie R2D2 oszołomieni i zmiażdżeni. Przez parę godzin po przedstawieniu nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Na drugi dzień wróciliśmy różnymi środkami lokomocji do kraju i nie spotkaliśmy się już nigdy więcej.
Nie mogę sobie do dziś darować, że ten spektakl nie przyjechał do Polski. Nie zaproszono go ani na wrocławski Dialog, ani toruński Kontakt, ani na krakowską Materię Primę. Nikt nie przeczuł tkwiącego w nim rewolucyjnego potencjału. Czym jest obrazoburstwo spektaklu Rodrigo Garcii wobec penisowej anarchii lalkarzy z Antypodów?
Teraz już jest za późno. Niestety, aktywność australijskich animatorów od kilku lat wyraźnie zmalała. Strona internetowa milczy. O zagranicznych występach – cicho. Nawet sprzedaż zapisu show na nośniku CD stanęła w miejscu.
Co robią dzielni Australijczycy 15 lat później, czy dalej ćwiczą, czy założyli własne szkoły? A może dopadło ich, by tak rzec, zmęczenie materiału?
5.
W filmowym Titusie Andronikusie australijskiej reżyserki Julii Taymor rzymski generał grany przez Anthony’ego Hopkinsa dostawał od barbarzyńskiej królowej, która była teraz cesarzową Wiecznego Miasta makabryczny prezent: pięknie zapakowaną, własną, odciętą dłoń, której uprzednio pozbawił się na jej życzenie, bo ponoć tylko tak mógł uratować życie oskarżonego o zbrodnię syna. Teraz syn już nie żyje. Ale złośliwie zwrócono mu rękę. Tytus patrzy na nią, jakby pytał: „Czego dotyka ta moja ręka? W jakim niewidzialnym świecie, na czyim gardle lub przyrodzeniu się teraz zaciska?”.
Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że weseli genitalni lalkarze australijscy zaprzestali swej sztuki po zobaczeniu właśnie tej sceny.
6-08-2014