AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Brave: odwaga wykluczonych

12. Brave Festival, Wrocław, 1-16 lipca 2016
Let’s Talk about Dis, Candoco Dance Company
z Wielkiej Brytanii  

Tytuł tegorocznej, dwunastej już edycji festiwalu Brave, Outcasts/ Wykluczeni, jak żaden z poprzednich korespondował z funkcjonującym od początku istnienia tego wydarzenia podtytułem, czyli Przeciw wypędzeniom z kultury. Angielskie słowo outcast jest niezwykle pojemne. Po polsku jako rzeczownik oznacza wygnańca lub wyrzutka, a jako przymiotnik kogoś, kto został odrzucony, wyrzucony, wygnany. Jednym słowem: wykluczony.

Brave wyrósł przez ten tuzin lat na jeden z dwóch najważniejszych letnich festiwali Wrocławia (obok filmowych Nowych Horyzontów). Coraz dalej sięgają przede wszystkim jego dwa bardzo prężne ramiona: Brave Kids i Brave Cinema. Tym razem chyba nawet przerosły festiwal-matkę. Brave Kids to już nie tylko międzynarodowa, ale globalna w swoim zasięgu akcja. Dawniej tylko do Wrocławia, a teraz również do kilku polskich miast, a także jednego słowackiego i jednego… gruzińskiego zapraszane są dzieci z całego świata. Przez dwa tygodnie mieszkają u lokalnych rodzin. Przez kolejne dwa wszystkie razem uczestniczą w artystycznym zgrupowaniu pod Wrocławiem, gdzie pod okiem koordynatorów przygotowują wspólny spektakl. To znaczy jeszcze kilka lat temu był to taneczno-śpiewano-grany czy performowany show. Dziś to prawdziwe megawidowisko, którego publiczność zapełnia wrocławską Halę Stulecia. Kto na finale „Kidsów” był choć raz, ten zawsze wraca, ciągnąc ze sobą grono znajomych.

Nurt filmowy, niezwykle interesujący, ale dość niszowy, zwykle prezentował ciekawe dokumenty dotyczące kultur, obrzędów i performansów związanych z aktualną edycją. W tym roku, pod prężną koordynacją Adama Kruka i Lecha Molińskiego, filmowy Brave zaprezentował aż cztery nurty, dołączył do przeglądu konkurs z nagrodami i aż zadziwił wrocławskich (i nie tylko) kinomanów, którzy wzdychali ze szczęścia na tak niespodziewaną filmową ucztę. Prologiem do całego festiwalu była konferencja naukowa na Uniwersytecie Wrocławskim.

Piękne to wszystko i chwalebne wielce. I nie dziwne, bo w końcu jest to rok wyjątkowy, z przytupem i dopalaniem godnym Europejskiej Stolicy Kultury. Tymczasem z głównego nurtu edycji Brave, poświęconej nomen omen wykluczonym, faktycznie wykluczone zostały grupy gości, które miały przyjechać z dalekiego świata i o swoim wykluczeniu artystycznie poświadczać. I nie stało się tak bynajmniej z winy Festiwalu. Po prostu zabrakło wcześniej obiecanych pieniędzy. Nie wiem, czy dlatego, by ratować sytuację, czy też zgodnie z wcześniejszym planem, dyrektor festiwalu, a zarazem dyrektor (i współzałożyciel wraz z Anną Zubrzycki) Teatru Pieśń Kozła zadecydował, że integralną częścią Brave’u będą też obchody jubileuszu Teatru, który w tym roku święci swoje dwudziestolecie. Dla wielu fanów Teatru, do którego małej salki bardzo trudno dostać bilety (przy nieregularności i małej częstotliwości grania spektakli) była to wspaniała wiadomość. W końcu można było nadrobić zaległości, zobaczyć wszystko, co Pieśń Kozła ma aktualnie w swoim repertuarze. Cały festiwal z wielką pompą otwierał zresztą spektakl Crazy God, premiera tegoż teatru, bardzo nietypowa, bo zamierzona na wielka scenę i obsadę (polecam na portalu recenzję Mirosława Kocura Brexit Brala).

Jednak nurt performatywny festiwalu został praktycznie zawężony do wykluczonych z powodu różnych niepełnosprawności. Wyjątkiem była grupa Bakri Ki Mashak, czyli Cyganie ze Wschodniego Radżastanu, do niedawna jeszcze całkowicie wykluczeni z kastowego społeczeństwa Indii, pozbawieni praw obywatelskich. Dziś już oficjalnie „istnieją”, ich pozycja plasuje się jednak poniżej kasty nietykalnych. Pięciu uroczych panów zagrało na swoich etnicznych, przeciekawych instrumentach, zaśpiewało od ucha ku chwale okrutnego boga Bhairavy, wykonało (ponoć) tantryczny rytuał, ostro okładając się ciężkimi, skręconymi z materiału pejczami. Było to radosne, ciekawe i porywające. Szkoda ogromna, że jak to często na Brave bywa, nie mogliśmy bardziej świadomie uczestniczyć w tym, co na scenie prezentowano, bo widownia była całkowicie wykluczona z rozumienia śpiewanych hymnów. A sądząc z mowy ciała i mimiki performerów, działo się w tych pieśniach całkiem ostro i z pewnością ciekawie…

Grupa „Deaf Beat” to perfekcyjni, niesłyszący bębniarze z Kuala Lumpur, stolicy Malezji. Ich precyzja w grze, dodatkowo okraszona ciekawą choreografią, wyparła niepełnosprawność na daleki drugi plan. Radości oglądania ich występu nie przesłaniało mi myślenie „jak oni to robią”, czy trzymanie kciuków, by się nie pomylili. Zupełnie o ich głuchocie zapomniałam. Wykluczenie zostało pokonane.

Obecność na tej edycji festiwalu muzyków z Palestyny mieszkających na zachodnim brzegu Jordanu, którzy spotkali się w projekcie Musicians without Borders, bardziej była chyba legitymizowana pobudkami szlachetnymi niż artystycznymi. Artyści prowadzą w obozach dla uchodźców warsztaty muzyczne z dziećmi i młodzieżą. Jak czytamy w programie, „ich sztuka to forma pracy społecznej na rzecz pokoju i zrozumienia”… Dwaj młodzi ludzie dołączyli do swojego duetu, który gra „tradycyjne dźwięki”, wesołego rapera (i już było trio), a następnie zaprosili niesłyszącą Halimeh, która w unikalny sposób przekładała śpiewane przez nich teksty na język migowy. Tylko dla tego delikatnego, niemal onirycznego tańca jej rąk i jakby nieśmiałych ruchów ciała warto było na ten koncert iść. Jeśli na widowni byli niesłyszący, tekstów pieśni raczej i tak nie rozumieli, bo język migowy nie jest, jak wiadomo, uniwersalny.

O legendarnym warszawskim Teatrze 21, skupiającym aktorów z zespołem Downa, można przeczytać dziesiątki stron recenzji i opracowań. Na Brave gościli już po raz kolejny, tym razem przywożąc dwa spektakle: Upadki i Klauni, czyli o rodzinie. Jak zawsze byli cudowni, mądrzy i prawdziwi. Ich radość podczas niekończących się oklasków widowni to gwarantowany osobny performans, wspaniała i niepowtarzalna terapia dla publiczności.

Dla wszystkich karnetowych widzów, z którymi rozmawiałam, niekwestionowanym i w sumie jedynym wydarzeniem wielkiego formatu był występ słynnego zespołu Candoco Dance Company z Wielkiej Brytanii. Siedzibę mają w Londynie, skupiają performerów wielu narodowości. Są wśród nich osoby o różnym stopniu niepełnosprawności, a także zupełnie sprawne. Zapraszają do współpracy największych współczesnych choreografów. To, co wypracowali przez dwadzieścia pięć lat swego istnienia, radykalnie i absolutnie odwraca pojmowanie niepoprawnego już dziś politycznie słowa „kalectwo”. Pokazali we Wrocławiu dwa osobne, bardzo różne spektakle, w każdym z nich od nowa definiując to, co pojmujemy jako pełne, zdrowe, sprawne. W Let’s Talk about Dis performerzy stają twarzą w twarz z widownią. Przedstawiają się po imieniu. Nie są już Obcy. Bez najmniejszego dys-komfortu rozmawiają z nami o „dis” czyli polskim „dys”. Dys jak: dysfunkcja, dyslekcja, dyskwalifikacja, dyskopatia, dyspareunia… „Jestem tu traktowana niesprawiedliwie” – skarży się w pewnym momencie Megan. „Nie mam żadnego „dys” i dlatego nie dostaję solówek. Żeby u nas załapać się na dużą rolę, trzeba nie mieć nogi!” Wysoki, tyczkowaty Toke obdarzony jest darem komicznym godnym najlepszych stand-upów i perwersyjnym urokiem doktora House’a. Wymachując kikutem ręki, rozstawia wszystkich po kątach i doprowadza publiczność do głośnych wybuchów śmiechu. Wierzyć się nie chce, gdy w drugim spektaklu zmienia się w genialnego, lirycznego i delikatnego, to znów pełnego upartej, wielkiej siły tancerza.

Druga propozycja Candoco, zatytułowana Notturino, to taneczne szaleństwo do samej tylko ścieżki dźwiękowej filmu dokumentalnego, nakręconego w domu opieki dla emerytowanych śpiewaków operowych we Włoszech. Genialna choreografia Thomasa Hauerta sprawia, że zespół Candoco „tańczy głos”, równocześnie tańcząc starość, kruchość, minioną wielkość, słynne operowe role i arie, ale też zwykłą codzienność, bezradność. Najważniejsze jest jednak to, że niepełnosprawność tancerzy staje się ich atutem, unikalnym środkiem wyrazu. Nie jest brakiem, lecz przewagą. Tancerka bez nogi potrafi wykreować ruch zupełnie nieosiągalny dla osoby pełnosprawnej. Performer na wózku inwalidzkim jest o ten wózek bogatszy, sprawniejszy. Wybitny zespół, który naprawdę warto zobaczyć, gdyby tylko ktoś miał okazję. Na pewno powinien zagościć znów w Polsce!

Ogromny problem mam z uczciwym napisaniem o dojmującym doświadczeniu, jakim było obserwowanie występu Blind Ballet Company z Brazylii. Twórczyni tego „jedynego na świecie zawodowego baletu niewidomych”, Fernanda Bianchini, przedstawiana jest jako tancerka, psychoterapeutka, autorka pionierskiej metody nauki tańca dla osób niewidomych. To wszystko z całą pewnością prawda. Kobieta poświęciła tej misji swoje zawodowe życie, zrobiła na ten temat doktorat. Pani Fernanda osobiście przywiozła swoich tancerzy, przed występem opowiadała o historii swojej pracy, pokazała nawet, na czym polega jej unikalna metoda, w której niewidomi tancerze uczą się delikatności i lekkości ruchu w ten sposób, że pani Fernanda podsuwa im pod dłonie palmowe liście. Pomiędzy kolejnymi tanecznymi numerami zza kulis zapowiadała solistów, wymieniała choreografów, całość okraszając sentencjami o tym, że pasja i wytrwałość potrafią pokonać wszelkie bariery, że należy podążać za swoim marzeniem, że jeśli czegoś bardzo się pragnie całym sercem, nie ma rzeczy niemożliwych. Potem na scenie pojawiały się niewidome tancerki, zwykle w towarzystwie widzących partnerów. Niektóre były naprawdę zadziwiająco sprawne, inne dzielnie walczyły. I to chyba słowo klucz: walka. Nie ma bowiem innego rodzaju ruchu, bardziej wymagającego widzenia peryferyjnego do utrzymania równowagi, niż balet. Ten klasyczny, bezlitosny, sztucznie wymyślony, tańczony na pointach, wyginający ciało w nienaturalny sposób, niszczący stawy i układ kostny. Czasem na pięknych twarzach niewidomych baletnic widać było zagubienie, zawsze napięcie, a czasem wręcz przerażenie… Nie sposób było śledzić tych artystów, nie wyobrażając sobie, że stoi się na palcach w chwiejnej pozycji, pośrodku obcej ciemności. Nasze neurony lustrzane bezlitośnie odtwarzają to, co przed nami. Zaciśnięte gardło śpiewaka często powoduje dyskomfort u słuchacza. Po występie Blind Ballet Company czułam drżenie napiętych mięśni, słyszałam popłakiwania co bardziej emocjonalnych nastolatek na widowni, a w głowie kołatało mi pytanie: dlaczego? Dlaczego pani Bianchini postanowiła koniecznie przełożyć na niewidomych uczniów szkoły dla osób z niepełnosprawnościami swoje osobiste marzenia o byciu baletnicą? Dlaczego nie chciała zobaczyć prawdziwych możliwości swoich podopiecznych? Ich absolutna wrażliwość na muzykę, na rytm, mogłaby zaowocować zupełnie nieprawdopodobnymi ruchowymi autorskimi kreacjami… Nie byłby to jednak balet klasyczny. Z drugiej strony schodzące po występie między publiczność tancerki, asekurowane delikatnie przez swoich partnerów, były naprawdę szczęśliwe. Ich marzenie się spełniło, bariery zostały pokonane. Jakie mam więc prawo do myśli, że jest to „szlachetne nadużycie”? Z całą pewnością jednak tego występu do końca życia nie zapomnę…

Podobnie ambiwalentne odczucia ani przez ułamek sekundy z pewnością nie przebiegły przez myśl nikomu, kto obserwował występ słynnej, wyjątkowej performerki z Izraela. Głuchoniewidoma Bat Sheva Revensari, reprezentująca Malaga’at Theater, opierała swoja sztukę na emocji, dotyku i wymianie energii z widownią.

Każde z tych spotkań nieuchronnie kazało na nowo spoglądać na siebie i własne błogosławieństwa, jakimi są: możliwość słyszenia muzyki, rozmowy z bliskimi, widzenia świata. To, że festiwal chcąc nie chcąc ograniczył swój nurt performatywny do wykluczenia z powodu niepełnosprawności, z jednej strony go zubożyło, z drugiej jednak wzbogaciło i zintensyfikowało.

Finał tegorocznego festiwalu Brave dał widzom możliwość oglądania dużej klasy europejskiego tancerza i choreografa, który nie został zaproszony z powodu wykluczenia, ale dlatego, że, jak zapowiedział dyrektor festiwalu,„jest rewelacyjny, będzie pracował z aktorami teatru Pieśń Kozła nad kolejnym spektaklem szekspirowskim, no a teraz pokaże nam, jak to się robi w Europie”. Iván Pérez, bo o nim mowa, wraz z dwójką tancerzy rzeczywiście pokazał ciekawy, nowoczesny spektakl teatru ruchu, zatytułowany Exhausting Space. Trójka tancerzy dosłownie wycisnęła siódme poty z dwuznaczności tego tytułu. Przestrzeń, którą sobie na scenie wyznaczyli, była wyczerpująca i została całkowicie wyczerpana. W trzech częściach, opartych jakby na treningu aktorskim Grotowskiego, na tai-chi, może też na krav madze i innych sztukach walki, performerzy wyczerpywali wszystkie możliwości relacji w ruchu ze sobą samym, ze sobą nawzajem, a nawet z podłogą. Iván Pérez, przez wiele lat współpracujący z legendarnym Nederlands Dans Theater, to tancerz wielkiej klasy, który z ciałem potrafi zrobić chyba wszystko. Z pewnością praca z nim będzie dla aktorów Pieśni Kozła niezłym wyzwaniem.

Smutnym końcowym akcentem festiwalu było ogłoszenie, że niestety Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie wyraziło zgody, by cała kwota ze sprzedaży biletów została przekazana na osierocone dzieci w Tybecie za pośrednictwem organizacji Rokpa International. A tak było co roku, od dwunastu lat. Podobno festiwal jeszcze próbuje przekonać władze, by tej pięknej tradycji nie niszczyły. By nie wykluczały wykluczonych…

10-08-2016

galeria zdjęć 12. Brave Festival we Wrocławiu 12. Brave Festival we Wrocławiu 12. Brave Festival we Wrocławiu 12. Brave Festival we Wrocławiu ZOBACZ WIĘCEJ
 

12. Brave Festival, Wrocław, 1-16 lipca 2016

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: