AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Pułapki historii

Student polonistyki na Uniwersytecie Gdańskim.
A A A
 

Maksymilian Wroniszewski: Organizowany przez Program II Polskiego Radia konkurs na słuchowisko radiowe wygrywa Pan już po raz drugi. Pięć lat temu jury doceniło Depozyt, teraz zwycięski okazał się scenariusz Bitwa nad jeziorem Smęt. Rekonstrukcja. Która z tych nagród wydaje się cenniejsza?

Władysław Zawistowski: To nie ma większego znaczenia. Muszę przyznać, że właściwie we wszystkich konkursach, w których brałem udział, udało mi się dostać jakąś nagrodę czy wyróżnienie. Należy je jednak traktować przede wszystkim jako formę mecenatu. Wiąże się to z jedną z podstawowych funkcji mediów publicznych, które oferując widzom i słuchaczom tzw. programy misyjne na wysokim poziomie, działają też w drugą stronę – stymulują krajowy rynek, zamawiając u literatów czy kompozytorów utwory lub właśnie organizując konkursy.

Dobrym tego przykładem jest powojenna działalność Deutsche Rundfunk, która stała się elementem realizacji polityki kulturalnej państwa. Dzięki temu niemieccy kompozytorzy, muzycy i autorzy (łącznie z tymi największymi – Grassem, Böllem) jako młodzi ludzie żyli z radia, mogli więc spokojnie pisać, nie marnując talentu i nie rozdrabniając się na jakieś „literackie robótki”. U nas duże możliwości dawał kiedyś Teatr Telewizji…

… który dziś jest w poważnym kryzysie.

Tak. Pamiętam czasy, gdy premiera była co tydzień, a nawet częściej. Poza tym były pasma powtórkowe. Teatr Telewizji był wówczas obecny w ciągu tygodnia jakieś sześć razy, można się go było naoglądać do woli. Dziś funkcjonuje on w formie szczątkowej, mimo tego że mówi się o nim jako o sztandarowym i nowatorskim dokonaniu polskiej telewizji publicznej. Z wielką lubością podkreśla się, że jest to specyficzny polski wynalazek, co nie jest do końca prawdą. W innych krajach tego typu przedsięwzięcia realizowane były innymi technikami, np. kamerą filmową, co technicznie zbliżało je do filmu albo po prostu nosiły inną nazwę. Weźmy chociażby wielką serię BBC, która zrealizowała całego Szekspira.

Całkiem inaczej trzeba też traktować reklamowane jako powrót do korzeni transmisje na żywo, bo z formą Teatru Telewizji, który grany był premierowo, nie mają nic wspólnego. Transmituje się spektakle, które często grane są od trzech sezonów, z tą tylko różnicą, że poczynania aktorów śledzi kamera.

Dramaturgia radiowa ma się chyba jeszcze gorzej?

Dziś już nawet nie można mówić o osobnym środowisku radiowym. Jest co prawda w Warszawie Teatr Polskiego Radia zatrudniający kilka osób na etacie, ale w ośrodkach wojewódzkich słuchowisk się praktycznie nie robi. Wiąże się to z niewielkimi pieniędzmi, dlatego ani ośrodki, ani autorzy nie są nimi zbytnio zainteresowani.

Inspiracją do napisania Bitwy była lipcowa rekonstrukcja Rzezi Wołyńskiej. Pamięta Pan swoją reakcję na wieść o tym wydarzeniu?

Nie oglądałem całości tej rekonstrukcji, nie chcę nawet dokładnie wiedzieć, co z tym tematem zrobiono. Pamiętam, że w lipcu zobaczyłem urywek Wiadomości na ten temat. Wstrząsnął mną widok płonącej chaty i wypędzanych ludzi. Pomyślałem wtedy, że to już za dużo. Czym innym są rekonstrukcje na zamku w Gniewie, w których sięgamy do czasów rycerskich, niemalże bajkowych inspiracji, a czym innym widok Ukraińców strzelających do Polaków. Chodzi tu zarówno o konsekwencje polityczne, bo jest to zwyczajna prowokacja wobec naszych sąsiadów, jak i o przekroczenie granicy pewnej, nazwijmy to, estetyki publicznej czy patriotycznej. Nie wszystko przecież warto pokazywać dzieciom.

Kiedy ogląda się nagrania tej rekonstrukcji, to kojarzy się ona z pewną formą misterium. Ta zbrodnia zostaje pokazana tak, jakby była kolejną stacją Drogi Krzyżowej Narodu Polskiego. Z ideą Drogi Krzyżowej łączy się jednak przeświadczenie, że po chwilach upokorzenia i śmierci nastąpi zmartwychwstanie i chwała. Myśląc w ten sposób, bardzo łatwo nadaje się sens śmierci poległych. Być może stosowniej, choć na pewno nie wygodniej, byłoby mówić o przypadkowości losu ofiar, a ich śmierć widzieć nie jako rzecz wzniosłą, lecz na wskroś tragiczną?

Absolutnie się z Panem zgadzam. To jest właśnie ta prawda, którą jeden z bohaterów przywozi z wojny w Afganistanie, prawda, która w efekcie przyprawia go o szaleństwo. Mówiąc o ofierze, należy zwrócić uwagę na istotne rozróżnienie. Bez wątpienia wyraźnie dostrzec można sens militarnego wysiłku XVII-wiecznego żołnierza, którego walka była bardzo dosłowna – im lepiej władał on szablą, tym skuteczniej bronił ziemi, domu, rodziny. Zupełnie z czym innym mieliśmy do czynienia w wieku XX, w którym los setek tysięcy młodych ludzi spoczywał w rękach dowódców rzucających ich pod lufy armat. Nie dostrzegam najmniejszego sensu takiej zbiorowej, bezpodstawnej ofiary.

Wracając do rekonstrukcji, pamiętajmy, że nie wszystkie z nich mają patriotyczno-martyrologiczne podłoże. Ostatnio słyszałem np. o rekonstrukcji pacyfikacji getta łódzkiego.

Znów wracamy do pytania o to, co wolno, a czego nie wolno nam pokazywać. Idąc tym tropem, możemy przecież wyobrazić sobie rekonstrukcję Holocaustu usprawiedliwioną jakimś hasłem w stylu: „By pamięć nie minęła”.

Oczywiście. W końcu dojdzie do tego, że spalimy stodołę w Jedwabnem. Problem tylko w tym, kto będzie w tej stodole. Krótko mówiąc, uważam, że podobne rekonstrukcje to bardzo niebezpieczne zabawy, które rozbudzają emocje o naturze ksenofobicznej, nacjonalistycznej, antysemickiej i tym podobnej.

Drugą, związaną z tymi praktykami i bardzo niepokojącą mnie sprawą, jest kwestia ujednolicenia historycznej narracji. W języku publicznym następuje narzucenie dominującej wersji opowieści dotyczącej np. współczesnej historii przez jedną opcję polityczną czy jeden określony punkt widzenia. Jeśli będziemy w kółko powtarzać, że Okrągły Stół był zdradą, to w końcu większość ludzi w to uwierzy. Podobnie, jeśli mówić będziemy, że Brygada Świętokrzyska to byli więksi patrioci niż żołnierze Berlinga. Jeśli IPN orzeknie, że Iksiński był ubekiem, to po prostu był i koniec, ale jeśli powiemy, że rotmistrz Pilecki sypał, to nie będzie miało znaczenia, bo to bohater narodowy.

Metody budowania historycznej narracji czyni Pan tematem słuchowiska. Przyznać trzeba, że dzięki temu staje się ono ważnym świadectwem dla mojego pokolenia. Pokolenia specyficznego, bo urodzonego po roku 1989, któremu dzieje wojenne opowiadane są przez ludzi, którzy sami ich nie pamiętają. Jednocześnie zaś wśród tego pokolenia zaobserwować można ostatnimi czasy tendencję do określania tożsamości w odniesieniu do kategorii narodu czy polskości. Zdaje się ona przebiegać dwutorowo i oba kierunki wydają się chybione i niebezpieczne. Mamy z jednej strony światopogląd lewicowy, który, niestety, coraz częściej wyrasta nie z krytycznego spojrzenia na historię, lecz z jej bezrefleksyjnego odrzucenia. Z drugiej natomiast na sile przybiera szalenie uproszczona, łącząca w jedną całość rozproszone szczątki narodowych mitów narracja prawicowa.

Na szczęście środowisko lewicowe, które znam, to ludzie dobrze wykształceni. Ale w kontekście tego, o czym Pan mówi, przyjrzyjmy się środowiskom kibolskim. Niegdyś występowały one przeciwko policji, władzy zorganizowanej, nakazom, regułom. Teraz wywieszają na stadionach hasła typu: „litewski chamie klęknij przed polskim panem” albo rozwieszają transparenty z wizerunkiem wiszącego na szubienicy Michnika. Dobitnie świadczy to o tym, że ta uproszczona narracja – w tym drugim przypadku dotycząca „zdrady Okrągłego Stołu” – zaczyna dominować.

Dobrym przykładem takiego uproszczenia jest mit Powstania Warszawskiego. Niedawno do mojego syna przyszła pewna ubiegająca się o pracę dziewczyna. Mówiła o tym, że interesuje się historią, dużo na ten temat czyta i że ostatnio była w Muzeum Powstania Warszawskiego. W jej opowieści o tej wizycie coś jednak nie grało. Syn zapytał w końcu o to, kto wygrał Powstanie. Jak to kto? Polacy! – odpowiedziała.

Żywy jest w Polsce ciągle mit czynu zbrojnego, mówi się o daninie krwi złożonej przez polskiego żołnierza. Nie wspomina się natomiast o ogromnej liczbie ofiar cywilnych. Ten temat, gdyby nie Białoszewski i jego Pamiętnik z Powstania Warszawskiego, w ogóle nie przedostałby się do publicznej narracji. Jeśli spojrzymy na statystyki, to okaże się, że rzeczywiście Polska jest na drugim miejscu jeśli chodzi o liczbę ofiar w stosunku do liczby ludności, lecz kiedy przyjrzymy się statystyce poległych żołnierzy, to wcale nie będzie ona w czołówce. Tak naprawdę ginął kto inny, bezbronni cywile.

Legenda czynu zbrojnego sprawiła, że do tej pory bitwę o Monte Cassino czy bitwę pod Lenino uznajemy za jedne z najważniejszych walk II wojny światowej. Tymczasem pod Monte Cassino zginęło ok. tysiąc polskich żołnierzy. W Powstaniu Warszawskim w ciągu kilku zaledwie dni hitlerowcy wymordowali w okrutny sposób 65 tysięcy mieszkańców Woli. Jak o tym mówić? Jak nadać sens tej wielkiej zbiorowej męczarni?

Niechętnie przyznawaliśmy się przez dziesięciolecia w dyskursie publicznym, a tym bardziej w języku literatury, filmu i szeroko pojętej kultury, że wojna to przede wszystkim czas niewyobrażalnego zwierzęcego upokorzenia. Upokorzenia narodu, społeczeństwa i przerażającej liczby jednostek. A mówić należy o tym bardzo wyraźnie. Wydaje mi się, że jeśli zbiorowość ma jakieś rany na duszy albo wyrzuty sumienia, to należy je rozdrapywać, choć oczywiście nie jest to łatwe. Jakoś poradzili sobie z tym Niemcy. Wielu niemieckich intelektualistów potrafiło tę lekcję przejść. Prawie zupełnie natomiast nie radzą sobie z nią Rosjanie. Dla wielu z nich próba dyskusji o tym, że Stalin był zbrodniarzem, kończy się stwierdzeniem, że wygrał wojnę, jakby miało to cokolwiek wyjaśnić.

Rzeź Wołyńska to karta historii powszechnie znana, zatem budowanie na jej kanwie narodowego mitu uznać można w pewnym sensie za zrozumiałe. W Bitwie pokazuje Pan jednak pewien znamienny mechanizm. Podstawą do przeprowadzenia rekonstrukcji staje się w niej „jedno zdanie z pracy kanadyjskiego historyka”. Wydaje się, że im wątlejszy fundament przyszłej legendy, tym mocniejszy zyskuje on ideologiczno-patriotyczny sztafaż.

Takie lokalne mity są w Polsce bardzo liczne i wiele z nich ciągle pozostaje niezbadanych. Kiedy pracowałem nad sztuką Rozstrzelana warta honorowa, studiowałem dzieje Korpusu Ochrony Pogranicza. W legendzie KOP-u przetrwała pamięć bitwy pod Wizną, nazywanej czasem polskimi Termopilami, sławionej w jednej z piosenek szwedzkiego zespołu Sabaton. Zacząłem o niej czytać, szukać źródeł i jakieś dwa lata temu natrafiłem na obszerny esej historyka z Białegostoku, który jako pierwszy na serio zajął się historią tej bitwy. Cóż się okazało? Temu historykowi wyszło, że… tej bitwy w ogóle nie było. Jedyną podstawą, do której sprowadzają się wszystkie źródła, jest relacja jednego żołnierza, który brał udział w działaniach zbrojnych, wycofał się z nich, po czym napisał relację niezwykle podkręcającą bohaterstwo obrońców. Inne świadectwa są znacznie bardziej oszczędne, nie ma natomiast żadnych innych dowodów, że w tym miejscu odbyła się jakakolwiek bitwa. Nie ma np. ciał rzekomo poległych setek Niemców ani dokumentów, które zachowałyby się w archiwach Wehrmachtu. Najprawdopodobniej całe starcie ograniczyło się właściwie do jednej salwy, a żołnierzy zginęło nie kilkuset, lecz kilku.

Jeśli mówimy o micie i podporządkowanej mu narracji, to rażąca jest również kwestia wypowiadania już właściwie nie głupot, ale jawnych kłamstw w imię jakichś wartości. Jan Ołdakowski – poseł, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego – staje przed kamerami telewizyjnymi i skarży się, że za komuny nie można było mówić o Powstaniu. Przecież to są bzdury. Mam całą półkę książek o Powstaniu Warszawskim wydanych za komuny. Oczywiście istniały przeszkody cenzuralne dotyczące oceny Powstania, ale pod względem faktograficznym tym publikacjom nie można było niczego zarzucić.

Jednym z węzłowych punktów współczesnego obrazu Polski jest także kwestia religii. Przedstawia ją Pan w dwóch całkowicie odmiennych aspektach. Z jednej strony to wypływająca z głębokiej duchowej potrzeby religijność księdza Szwichtenberga, z drugiej – jej zinstytucjonalizowana i zideologizowana, chciałoby się rzec paranoiczna, wersja trwająca w symbiozie ze środowiskami prawicowymi.

Można powiedzieć, że właściwie jedynym sprawiedliwym okazuje się być ksiądz Szwichtenberg. Obawiam się jednak, że jest to jedynie postać literacka, takich księży nie ma zbyt wielu. Z racji zajmowanego stanowiska [Dyrektora Departamentu Kultury w Urzędzie Marszałkowskim – przyp. red.] miałem możliwość odwiedzenia wielu parafii i proszę mi wierzyć, że gdy przyjeżdża się do trzydziestej z rzędu, wyraźnie dostrzega się pewien schemat. Niczym w Chłopach Reymonta plebania stanowi enklawę w szarej przestrzeni wsi. Wszystkie z nich są ogromne, znakomicie umeblowane i wyposażone. Wszystkie mają jadalnie na co najmniej piętnaście osób i bardzo często siedzi przy nich piętnaście osób, a dookoła krzątają się ze trzy obsługujące gości kobiety. Poznałem w życiu wielu księży, z niektórymi się przyjaźnię i widzę, że cechuje ich silne poczucie przynależności do pewnej struktury, której wcale nie chcą opuszczać. Brakuje nam księży otwartych, którzy nie boją się wypowiadać opinii kontrowersyjnych w imię społecznej sprawiedliwości.

Na koniec wróćmy jeszcze do samej formy sztuki. Kiedy będziemy mogli wysłuchać jej w radiu i czy możliwe jest przeniesienie jej np. na ekran kinowy? Ułatwiłoby to szerszy jej odbiór zwłaszcza wśród młodego pokolenia, dla którego słuchowisko radiowe jest medium zupełnie obcym.

Trzeba pamiętać, że forma radiowa siłą rzeczy jest jedynie szkicem, wprowadzeniem do pełniejszej formy dramaturgicznej. Pewne wątki fabularne, chociażby historię powracającego z Afganistanu żołnierza, należy zdecydowanie rozwinąć.

Słuchowisko wyemituje w styczniu Program II Polskiego Radia. Co do możliwych adaptacji, to przyznaję, że nie widzę tego w teatrze. Film rzeczywiście byłby tu medium odpowiednim, lecz w przeciwieństwie do słuchowiska jego realizacja ma jedną podstawową wadę – trwa długo, a zważywszy, że sztuka mówi o czasach współczesnych, kilkuletnia realizacja może okazać się pewną próbą dla scenariusza. Ale może też być dokładnie odwrotnie.

27-12-2013

Władysław Zawistowski – dramaturg, poeta, twórca słuchowisk i audycji radiowych, tłumacz pisarzy epoki elżbietańskiej. W latach 1977-1991 kierownik literacki Teatru Wybrzeże oraz współzałożyciel Fundacji Theatrum Gedanense. Obecnie dyrektor Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany JERZY BINKOWSKI
    JERZY BINKOWSKI 2014-01-23   22:33:30
    Cytuj

    Poprawka: (...)Zawsze miałem świadomość, że słowo patriotyzm i postawa patriotyczna NIE JEST rzeczywistością łatwą (...)

  • Użytkownik niezalogowany JERZY BINKOWSKI
    JERZY BINKOWSKI 2014-01-23   22:30:59
    Cytuj

    Rozmowę czytałem z wielkim zainteresowaniem. Pan Zawistowski inspiruje do uwzględnienia wielości spojrzeń i interpretacji zdarzeń. Podkreślić pragnę zaciekawienie. Kilka spostrzeżeń i ostrzeżeń jest uzasadnionych. Źle się jednak czułem, jako osoba umieszczająca się po konserwatywnej, prawej stronie, gdy czytałem, że jedynie ta "prawa" strona prymitywizuje i tak bardzo upraszcza w swoich sądach i działaniach skomplikowaną rzeczywistość. Zawsze miałem świadomość, że słowo patriotyzm i postawa patriotyczna jest rzeczywistością łatwą. Śmiem przypuszczać, że to nie strony (prawa - lewa) są wyznacznikiem prymitywizmu. Ta surowa ocena dotyczy każdego człowieka. Redukowanie problemów jest cechą człowieka, który i tak nie jest w stanie wszystkiego zrozumieć w naturalnej dla życia różnorodności. Jestem pewnie mniej pewny swoich interpretacji i może dlatego spostrzegam komentarze Pana Zawistowskiego jako ważne i interesujące? Lubię czytać Pana Andrzeja Nowaka (historyk). Jego interpretacje i jego żarliwość poruszają we mnie coś na kształt radości z tego, że jestem cząstką TAKIEGO KRAJU.