AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Dyplomy Krakowskiej Szkoły Teatralnej (Część 3). Tajemnica sali nr 210

Dyplom z kosmosu, fot. Bartek Cieniawa  

Wchodzę do sali numer 210 na krakowskiej PWST i od razu tracę równowagę w wąskim przejściu między prowizorycznymi rzędami na widowni. Można powiedzieć: zachwiałem się pod ciężarem wspomnień. Zdmuchnął mnie oddech przeszłości. Tak, zdecydowanie – zdzielił mnie niewidzialny taran czasoprzestrzeni.

A może po prostu straciłem orientację w terenie, bo nigdy nie wiadomo, jak zagospodarują tę salę, na którym boku rozłożą krzesła, a na którym zagrają. 20 lat temu, o ile się nie mylę i nie mieszam dwóch podobnych pomieszczeń, była tu jeszcze podniesiona scena włoska, która teraz najczęściej służy już tylko za podest widowni, a wejście, którym wszedłem przed swoim niedoszłym upadkiem, jest używane zwykle przez młodych aktorów albo pełni funkcję tak zwanych drzwi znaczących, porta regia szkolnych przedstawień. Na Dyplomie z kosmosu są na przykład wrotami w otchłań, w kosmiczną czarną dziurę; patrzę na nie siedząc na dawnej scenie, która już podczas grania Blue Room w ogóle wyłączona jest z teatralnego użytkowania: akcja spektaklu dzieje się w wąskiej, podłużnej strefie przy oknie, miejsca dla publiczności wlazły w przestrzeń gry, przydusiły aktorów do ścian i szyb. Zawirowania przestrzenne sprawiają, że nigdy nie wiem, gdzie dokładnie jestem, ja, widz z teraźniejszości, widzę siebie widza z wczoraj na obecnej, scenie, która jest równocześnie widownią z przeszłości. Migam sobie sam przed oczami, przemieszczam się, nie ruszając z krzesła. Drewniak tu, Drewniak tam. Wczoraj, dziś, wczoraj, dziś. To jeszcze gorsze uczucie od tego, którego doznajemy, kiedy scenograf w błysku perwersyjnego pragnienia podstawi publiczności prawdziwe lustro albo wyświetli nam na ekranie obraz z filmującej nas cały czas kamery. „Kurka, kosmos!” – myślę, oglądając dyplomowe przedstawienie studentów IV roku wydziału wokalno-aktorskiego, przygotowane pod opieką Ewy Kaim. Bo przecież ledwo wczoraj, dokładnie w tym punkcie, w którym teraz siedzę, Ewa Kaim śpiewała razem z Martą Bizoń w szkolnym musicalu Chicago Mieczysława Grąbki (w balecie tańczyła Magda Cielecka!). Jezu, kiedy to było? Dwie dekady temu? Patrzę na scenę, która wtedy była widownią, i wydaje mi się, że od czasu dyplomu Grąbki minęły lata świetlne.

W aktorskiej dziewiątce dominują dziewczyny. Głosowo i osobowościowo. Kaim i jej studenci zebrali w prawie dwugodzinny spektakl dwadzieścia kilka piosenek z kosmosem i galaktyczną samotnością w tle. Zaczyna się Nocą komety Eloy i Budki Suflera, a jedną z ostatnich będzie Obcy astronom Republiki. Nie, nie wszystkie zaśpiewane utwory są o patrzeniu w czarne nocne niebo; nie ma Mars napada! Kazika i nie ma Ziggiego Stardusta. Ale Kazik kojarzy się z Waitsem, więc jest Waits i No klaszcz, Bowie pojawia się z zupełnie innym numerem, z początku kariery, zanim jeszcze stał się kosmicznym pająkiem. Kosmos jest tu tylko hasłem wywoławczym; tak naprawdę kluczem muzycznego repertuaru jest inne założenie. Zamiast „The best music of Earth” słuchamy ścieżki dźwiękowej wychwyconej przez Obcych z ziemskiej kakofonii. Scenki obyczajowe, kłótnie i monologi przeplatają się z piosenkami, o których Oni sądzą, że najlepiej wyrażają ludzką alienację albo potrzebę miłości. Mogą być skargą, lękiem lub marzeniem. Jak wszystko to, co śpiewa Nina Simone, Amanda Palmer, wykonawcy piosenek z tekstami Osieckiej. W jednej ze scen grupa aktorów porusza się jak tłum pędzący przed siebie ulicami miast, zderzają się ludzkie elektrony, ciało uderza o ciało, zmienia się tor ruchu. W innej cztery pary (dziewczyna-chłopak) przybierają pozy ze słynnego rysunku wygrawerowanego na płytce wsadzonej do sondy Voyager (a może Pioneer), która pewnie opuściła już nasz Układ Słoneczny. Więc może te songi i rozmowy ze spektaklu to nasze autorskie przesłanie dla innej cywilizacji, zmienne, chaotyczne jak my sami. Zespół Dawida Suleja Rudnickiego przycupnął w kącie sali, u sufitu podwieszono neony z hasłami o kosmiczno-erotycznym podtekście: „Jestem twoją czarną dziurą”, „Leć ze mną na Księżyc”, „Posmakuj mego milky waya”. Jesteśmy w sercu metropolii, a jednocześnie w przestrzeni międzygwiezdnej. Trochę jak bohaterowie Alphaville Godarda, w którym podróż międzygalaktyczna to samochodowa przejażdżka autostradą do innego miasta, a kosmiczny pilot nosi kapelusz i prochowiec bohatera filmu noir. W Dyplomie trudno mówić o bohaterach – to raczej cienie, zlepki postaw i emocji, złożone czasem z kilku luźno przylegających do siebie warstw, ludzie złapani w niekoniecznie najlepszych momentach życia. Nie chcielibyśmy, żeby takie akta osobowe po nas zostały, ale one już są tam dziś nad nami, zapisane i wysłane jako megabity, piksele, fale i drgania. I lecą, lecą, nie wiadomo gdzie i do kogo.

W aktorskiej dziewiątce dominują dziewczyny. Głosowo i osobowościowo. Wiktoria Węgrzyn i Ewelina Przybyła mają w swoim dorobku doświadczenia wielu konkursów wokalnych, Festiwal Piosenki Studenckiej, śpiewały Zauchę i hity grupy Raz, Dwa, Trzy. Przybyła szarżuje w Tabletce i Gdy się zbliżę, zmieniając je w manifest triumfującej kobiecości, afirmację bezdyskusyjnego sex appealu, który przekracza ograniczenia ciała i jego przeróżnych wypustek i zakamarków. Jeden z poprzednich papieży powiedziałby o Przybyle, że może być dowodem na „promieniowanie ojcostwa”, bo to ona jest ojcem sukcesu przedstawienia, porywa, przyciąga uwagę i rozśmiesza publiczność. A jak pięknie bije się z kolegą na scenie, jak wali go w twarz i sama dostaje ciosy, po to tylko, by całą sekwencję para mogła zakończyć namiętnymi pocałunkami! Finał należy do Węgrzyn. Brawurowe wykonanie Feelings z równoczesnym akompaniamentem na pianinie i autokomentarzem wokalistki uruchamiającej widownię i zespół muzyczny, bawiącej się muzycznym materiałem, to prawdziwe grande finale Dyplomu, choć Beaker z Muppet Show zaśpiewał ten cover radykalniej jako Mee-Mee. Nie wiem, czy obie panie odnajdą się w teatrze dramatycznym, nie ma już chyba takich emploi na polskich scenach, nie znam reżyserów, którzy by mogli w nie porządnie zainwestować, przyszłość jest za to w widowiskach muzycznych. Jeśli powstanie to szczęsno-nieszczęsne krakowskie Variete, Przybyła i Węgrzyn powinny mieć w nim etaty.

Wszystkie postaci tworzą zamknięty krąg społeczny, wypełniony cyrkulacją płynów ustrojowych i pragnieniem miłości. Inne dziewczyny z tego roku? Aleksandra Adamska zdążyła już zagrać epizod w Z miłości Kempy, tu frapująco, chropawo śpiewa legendarną I kto tam u ciebie jest? Osieckiej. Gra zdesperowaną, potencjalną i niespełnioną gospodynię domową, porzuconą po raz kolejny przez mężczyznę, który „pieprzy rodzinę”. Kiedy Grzegorz Margas patrzy na nią, nie słychać jej głosu, usta aktorki poruszają się bezgłośnie. Depresyjna, wymizerowana, pali papierosa za papierosem i raz po raz zmienia skórę, jakby to była nowa sukienka. A potem znów popełnia te same błędy. Tańczy w zombistycznym, słaniającym się na nogach żeńskim chórze wykrzykującym „Yes, I wanna be your dog”. Najlepiej z całej ekipy rusza się Sandra Babij. Jej bohaterka to inna wariacja na temat miejskiej neurotyczki, trawionej przez głód psychotropów, nie wiadomo tylko, czy chce je zdobyć dla siebie, czy dla kogoś bliskiego, też uzależnionego. Obie jej piosenki to interpretacje z tak zwanym celowym zakłóceniem. Sandrze plączą się nogi w musicalowych podrygach, jej wokal w Nic nie może przecież wiecznie trwać został przesterowany, zabrudzony. Ta dziewczyna jest jak wirus lub uszkodzony plik mp3. Odtwarza się nie w całości, zakleszcza w podmienionych nutach i krokach tanecznych. Na twarzy zmysłowość i zmęczenie równocześnie; pasowałaby do filmów retro, amerykańskie lata trzydzieste i czterdzieste, jako gangsterska femme fatale. A może dziewczyna z paryskiego marca 1968? Z chłopaków zwróciłem uwagę na wspomnianego już Margasa (najlepszy wokalnie z panów); z powodzeniem mógłby trafić do obsady West Side Story albo Grease. Zdolny Mateusz Mirek (świetna scena z treningiem emocjonalnym na terapii grupowej) za bardzo przypomina mi Michała Wanio, innego studenta krakowskiej szkoły, który grał u Wyrypajewa i Miśkiewicza. Mirkowi będzie trudniej, bo ma niemal te same warunki co kolega, Wanio pozbiera mu wszystkie role i angaże. W celu uniknięcia kolizji interesów proponuję, by już teraz Mirek zaczął Wanio rozpijać. Albo odwrotnie. Karol Polak sprawdza się w monologu i śpiewanej do podłogi Nocy komety, ale trochę bezbarwnie wykonuje drugą piosenkę. Paweł Plewa i Paweł Wolsztyński dostali zadania: zagraj freaka (Plewa), zagraj outsidera (Wolsztyński). Wywiązali się, sprawdzają się w zespole, ale wokalnie i w ogóle cudów nie ma.

To znaczy: jeden jest. W mojej głowie przestrzeń sali 210 obraca się o 270 stopni i zaczyna się Blue Room Davida Hare’a. Znów pętla, znów opowieść o samotności über alles. Agnieszka Glińska (kiedy to zdążyła to wyreżyserować? Pracuje przecież jak szalona w Studio – a Blue Room pojawił się zaraz po Rumunach Masłowskiej, po Wiśniowym sadzie!) odkryła „oczywistą oczywistość” – Hare naśladuje konstrukcję Korowodu Schnitzlera: dwie następujące po sobie sceny łączy wybrany bohater, który przechodzi z jednej do drugiej, potem zostawiamy go i idziemy za nowym przewodnikiem. W którejś kolejnej odsłonie koło się zamyka. Wszystkie postaci tworzą zamknięty krąg społeczny, wypełniony cyrkulacją płynów ustrojowych i pragnieniem miłości. Scena jest wąska, reliefowa, przypomina pasek odcięty z jakiegoś materiału. Na podłodze materace, krzesła, w kącie aparat z wodą. Hare daje swoim bohaterom po dwie sytuacje. Mężczyźni i kobiety zdradzają lub są zdradzani. Szukają bliskości i idealnego partnera. Oglądając ich mamy wrażenie, że dostają od losu desperackie chwile prawdy i zakłamania, fałszu i fałszu, rozłożonego na dwa poziomy doświadczenia. Jak można i jak bardzo można oszukać siebie w dwóch scenach miłosnych? Glińska sygnalizuje od razu, że jej aktorzy zostają emocjonalnie i fizycznie przebrani: Mikołaj Jodliński zostaje zmieniony w dziewczynę i sceny z jego udziałem tworzą kodę spektaklu. Nie wiadomo, kim jest jego bohater/bohaterka: transwestytą szukającym potwierdzenia swej kobiecości w przygodnych związkach, czy kobietą, którą po prostu gra aktor mężczyzna. Taksówkarz Michała Nowaka miota się między erotycznym eksperymentem a wybuchem czułości, ukraińska pomoc domowa Alicji Karluk jest seksualnie wykorzystywana przez syna jej gospodarzy, a przedtem puszcza się po klubach. W klubie chce dominować, w domu gra niewinną i uwiedzioną ofiarę. Student Damiana Strzały po zaliczeniu Ukrainki ma romans z żoną polityka (Ewa Porębska), która musi wysłuchiwać obłudnych wspomnień męża (Kamil Mróz), spotykającego się na boku z nieletnią modelka i narkomanką (Małgorzata Kowalska). Łącznikiem między nią a kolejnym trójkątem miłosnym jest dramatopisarz Macieja Charytona; oprócz niego tworzą ów trójkąt aktorka Leny Schimscheiner i przegięty, wymuskany arystokrata Marka Grabinioka. Sceny partnerskich kłamstw i miłosnych zaczadzeń rozdzielają w spektaklu Glińskiej dziwne teledyski. Wszyscy aktorzy zaczynają tańczyć na scenie, tworzą korowody i czeredy, pokazują jakby ruchowo-muzyczną wariację na temat seksu. Wygląda to jak przeestetyzowana orgia, seks grupowy pozbawiony nagości, obsceniczności, zmęczenia i potu. Swingersi są ładnie ubrani, nawiązują kontakt z widownią, mówią nam „dzień dobry”. W galopadzie scen najlepsza jest ta opowiadająca o seksualnej porażce na początku randki. Strzała i Porębska grają ją surrealnie niemalże, jakby się im nigdy nie zdarzyła. Jakby była czymś niemożliwym w kosmosie. W tytułowym niebieskim pokoju studenci Glińskiej nie podpatrują życia, raczej się do niego przymierzają. Jakby testowali na sobie kłamstwa, jakie kiedyś wypowiedzą w związkach; grają w wirtualnym studiu, które dopiero zapełni się obrazkami z ich życia.

Wywiązali się, sprawdzają się w zespole, ale wokalnie i w ogóle cudów nie ma.Mróz i Schimscheiner prowadzą postaci ostrą kreską. Temperamentna, mocna Lena bywa na scenie trudna do zdominowania, to silna osobowość. Mróz nadaje się do pokazywania nadętych bubków. W Porębskiej jest ironia, w Strzale cynizm i bunt jednocześnie, Jodliński dziwi się sobie, że wyszła z niego kobieta na scenie. Nie wiem, czy genialny ukraiński akcent Karluk to rzecz wyćwiczona, czy tylko przypomniana, ale podoba mi się, jak kusi studenta podczas lektury, jak otacza się drażniąca aurą: „weź coś ze mną zrób, głąbie”! Kowalska i Nowak idą za emocjami, próbują cieniować wahnięcia nastrojów swoich bohaterów. I całkiem im wierzymy. Nie wiem, dlaczego, ale po Kole kwintowym myślałem, że Grabiniok jest gruby. A tu proszę, jaka metamorfoza! Agnieszka Glińska podpisuje spektakl cytatem z Ödöna von Horvátha: „Człowiek jest sam i zawsze będzie sam”. Pełno od jej bohaterów na scenie, a mimo to doświadczamy pustki i chłodu, ludzkie losy się zazębiają, ale żadne emocje i uczucia nie trafiają do adresata, bo nikt tak naprawdę nie chce, by trafiły. Seks jest aktem pseudomasturbacji. Można podejrzewać, że tak właśnie został stworzony Kosmos. Jak się nazywała ta teoria poczęcia wszystkiego? Panspermizm?

Drzwi sali 210 zamykają się za mną. Rozgrzani aktorzy obgadują spektakl, ubierają się, piją wodę. Już nas tu, widzów, nie trzeba. Zbiegam w dół po schodach. Tam już czasoprzestrzenna, kosmiczna pętla teatralnej przeszłości i teraźniejszości chyba nie sięga… Błąd. Potykam się i lecę głową w dół. Dokładnie jak w 1994 roku i następnych dwieście dziesięć razy…

14-03-2014

galeria zdjęć Dyplom z kosmosu, reż. E. Kaim, Teatr PWST w Krakowie Dyplom z kosmosu, reż. E. Kaim, Teatr  PWST w Krakowie Dyplom z kosmosu, reż. E. Kaim, Teatr  PWST w Krakowie Dyplom z kosmosu, reż. E. Kaim, Teatr  PWST w Krakowie ZOBACZ WIĘCEJ
 

 

galeria zdjęć Blue Room, reż. A. Glińska, Teatr PWST w Krakowie Blue Room, reż. A. Glińska, Teatr PWST w Krakowie Blue Room, reż. A. Glińska, Teatr PWST w Krakowie Blue Room, reż. A. Glińska, Teatr PWST w Krakowie ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr PWST w Krakowie
Dyplom z kosmosu
Spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego, specjalność wokalno-aktorska
opieka pedagogiczna: Ewa Kaim
opracowanie tekstu i dramaturgia: Tomasz Jękot, Patrycja Kowańska
przekład piosenek: Rafał Dziwisz, Tomasz Jękot, Patrycja Kowańska, Paweł Plewa
scenografia: Mirek Kaczmarek
kierownictwo i opracowanie muzyczne, aranżacje: Dawid Sulej Rudnicki
choreografia: Dominika Knapik
obsada: Aleksandra Adamska, Sandra Babij, Grzegorz Margas, Mateusz Mirek, Paweł Plewa, Karol Polak, Ewelina Przybyła, Wiktoria Węgrzyn, Paweł Wolsztyński
Zespół muzyczny: Dawid Sulej Rudnicki (piano, trąbka), Grzegorz Bąk (bas), Michał Peiker (perkusja), Artur Kiklica (gitara elektryczna)
premiera: 24.01.2014

Teatr PWST w Krakowie
David Hare
Blue Room
Spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego
przekład: Małgorzata Semil
reżyseria: Agnieszka Glińska
scenografia: Maja Skrzypek
opracowanie muzyki: Franek Przybylski
choreografia: Weronika Pelczyńska
obsada: Mikołaj Jodliński, Michał Nowak, Alicja Karluk, Damian Strzała, Ewa Porębska, Kamil Mróz, Małgorzata Kowalska, Maciej Charyton, Lena Schimscheiner, Marek Grabiniok
premiera: 21.02.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (3)
  •  Maciej Fortuna
    Maciej Fortuna 2015-01-15   22:14:28
    Cytuj

    Po powrocie z „Baśni o Andersenie” myślę o krakowskiej PWST. Co prawda Scena Klasyczna przy Warszawskiej, a nie sala 210, ale przypomniał mi się ten tekst. Już trzecie moja wizyta w tym roku kalendarzowym po „Niech żyje wojna!!!” oraz bytomskim „Ubu Królu”. Co do sali 210 podobne miałem skojarzenia na temat przestrzeni. I też właśnie między „Kołem kwintowym” a „The Blue Room”. Na skojarzenie z „Chicago” niestety szans nie miałem. Ale skoro jesteśmy przy krakowskich teatrach, inny przykład. Metamorfozy Sceny Miniatura Teatru Słowackiego. Np. Galgenberg i Rozmowy poufne. Trudno uwierzyć, że było się w tym samym miejscu. Czy nawet świeższy przykład – obejrzane z odstępem jednodniowym przedstawienia: Goodman i Niżyński. Zapiski z otchłani. Ale skoro rutynowo scenografię składa się do pudełka, ładuje na tira i jedzie w świat, to czemu się dziwić?

  • Użytkownik niezalogowany macio
    macio 2014-03-16   16:57:30
    Cytuj

    Pan Margas to kawał chłopa, co potrafi wykrzyczeć, wyryczeć, wyspiewać prawie wszystko. Nie jedno karaoke za czasów licealnych miałem z tym Szanownym panem wyspiewac i wypić. Propsy Margasie!

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-03-16   07:27:26
    Cytuj

    wspomnienia emeryta? Podoba mi się