AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Dyplomy krakowskiej szkoły teatralnej w sezonie 2013 / 2014 (Część 1). Koło ratunkowe

Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska  

1.
Od kilku lat na krakowskiej PWST w spektaklach dyplomowych wydziału aktorskiego obowiązuje nowy styl. Zaczęło się chyba od Babel II Mai Kleczewskiej, potem było Ferdydurke Magdaleny Miklasz i Healter Skleter Pawła Świątka, Jak wam się podoba Pawła Miśkiewicza…

Nawet UFO. Kontakt Wyrypajewa miał sporo wspólnego z tym nurtem. Co łączyło wszystkie te realizacje? I czemu wydawało mi się, że zostały zrobione według jednego wzorca? Nie chodzi o zbieżność estetyk tych przedstawień, bo o niej raczej nie ma mowy, tylko o ich świadomie powtarzaną fragmentaryczną, odpryskową strukturę. I zmianę myślenia Szkoły w kwestii, czym powinien być i komu służyć spektakl z udziałem młodych aktorów. Są oczywiście w repertuarze Teatru Studentów PWST dyplomy bardziej tradycyjne i bardziej eksperymentalne (Pływalnia Lupy, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem Globisza) od tych wymienionych, ale widać już z całą ostrością, że czas, w którym finałem czteroletniej nauki aktorstwa było wystawienie klasycznej sztuki, należy już do przeszłości. Nie dlatego, że klasyka jest zła i przebrzmiała, tylko z tego powodu, że niedemokratyczna. Regularne dramaty mają najczęściej to do siebie, że są w nich role główne i epizodyczne. W efekcie na możliwość warsztatowego popisu może liczyć tylko kilku absolwentów, reszta musi zadowolić się perspektywą popremierowej opinii – „błysnął w epizodzie”. W nowych dyplomach charakterystyczne jest poszukiwanie równorzędnych ról i zadań scenicznych dla całej grupy. Dlatego wypełniają je właściwie monologi w podobnym rozmiarze wygłaszane przez równoważne postaci. Podoba mi się ta demokratyczna, równościowa tendencja. Każdy student dostaje teraz taką samą szansę na zaprezentowanie swoich umiejętności. Są i minusy takiej strategii – dyplom zmienia się czasem w zbiór monodramów, rozpada na solowe, izolowane występy, nie uczy dialogowania, budowania relacji, odpowiedzialności za całość. Owszem, na scenie jest zbiorowość, tyle że samotna. Ale nikt już nie powie, że wybór obsady był aktem niesprawiedliwości.

Widać z całą ostrością, że czas, w którym finałem czteroletniej nauki aktorstwa było wystawienie klasycznej sztuki, należy już do przeszłości. Druga rzecz, w sytuacji, w której pokolenie mistrzów, czyli Lupy i Grabowskiego coraz rzadziej przygotowuje dyplomy ze studentami, a liderów nowego teatru – Warlikowskiego, Klatę, Jarzynę (Strzępka i Kleczewska są tu chwalebnym wyjątkiem!) – teatr szkolny nie interesuje, ważne, że odpowiedzialność za młodych aktorów przejmują ich rówieśnicy. Lub prawie rówieśnicy. W każdym razie reżyserzy będący niemal na początku kariery. Dla takich twórców dyplom zrealizowany na Wydziale Aktorskim jest etapem formułowania swego scenicznego języka, poszukiwaniem równoległym do ćwiczeń studentów. Praca nad spektaklem może wtedy stać się nie tyle uczeniem młodych przez młodych, co zaproszeniem do współtworzenia… Aktor ze Szkoły staje się partnerem w kreacji. A udany i dojrzały dyplom może później – zamiast być tylko paletą talentów, giełdą nazwisk i ciał – funkcjonować samodzielnie bez studenckiego i egzaminacyjnego kontekstu. Słowem, może rywalizować w innej lidze.

Piszę o tym tak obszernie w kontekście Koła kwintowego Aleksandry Popławskiej, bo spełnia ono wszystkie powyższe warunki w kategorii „dyplom nowego stylu”. Jest w nim miejsce dla jedenastu równorzędnych ról i autorską wypowiedź młodej reżyserki. A poza wszystkim to po prostu świetne przedstawienie…

2.
Szukając bazy literackiej do przedstawienia, Popławska znalazła książkę Szymona Bogacza, jego pochodzący z 2009 roku prozatorski debiut. Składało się na niego 26 krótkich opowiadań, każde opowiadało, a raczej oddawało głos innemu z bohaterów, którym autor przydzielił numer i nazwę kolejnej gamy wedle porządku ich zapisywania w kole kwintowym. Bogacz dostosowywał język do cech poszczególnych tonacji. Zmieniał styl narracji, jej nastrój, naczelną emocję. Chciał zapisać muzykę słowami, a nie nutami. I dlatego chyba Koło kwintowe jest bardziej muzyką niż literaturą. To ważny trop dla czytania twórczości Bogacza. Sam przecież przez lata grał na trąbce w orkiestrze symfonicznej; w jednym z jego wczesnych dramatów Allegro Moderato bohaterka jest muzykiem (jej instrument to obój), a Zakład doświadczalny „Solidarność”, bodaj najlepszy dramat w dorobku autora, oparty jest na pomyśle, że ponad pięćdziesiąt osób, tworzących jakiś symboliczny polski chór Prywatnej Historii Społecznej, relacjonuje głos za głosem dziesięć lat życia szeregowej działaczki związku zawodowego od pamiętnego Sierpnia po pamiętny Czerwiec. Więc jak można wystawić w teatrze Koło kwintowe? Szukać abstrakcyjnej formy czy iść za anegdotą? Co to oznacza, że bohaterowie / narratorzy mają muzyczne kryptonimy zamiast nazwisk – oprócz  podpowiedzi emocjonalnej, rytmicznej, dykcyjnej dla aktora? Że nie są jedyni i wyjątkowi? Że istnieją inni ludzie i inne opowieści w tej samej tonacji? Że słowa, które wypowiadają, historie, które się im przydarzyły, są mniej istotne niż to, gdzie i jak o tym mówią? Muzyka to nie tylko dźwięki. Muzyka jest także w sposobie słuchania. Może najciekawsze w eksperymencie narracyjno-muzycznym Bogacza jest odpowiedź na pytanie: kto słucha? Kto słyszy spowiedzi, kłamstwa i lamenty bohaterów?

3.
Spektakl zaczyna się od przemówienia dyrektora szkoły (Michał Nowak – D-dur). Jesteśmy w sali gimnastycznej w prowincjonalnej szkole podstawowej wyremontowanej ze środków europejskich, tak samo pewnie jak droga biegnąca przez wieś. Jest 23 grudnia, dzień przed Wigilią. Na oblodzonej drodze krajowej nr osiem przewrócił się TIR, dolinkę, w której leży wieś, porządnie zasypało. Nikt z pasażerów uwięzionych aut już się stąd nie wydostanie. W sali gimnastycznej przygotowano dla nich prowizoryczną noclegownię. Nie wiadomo, ile potrwa odśnieżanie drogi i podnoszenie TIR-a. Może kilka godzin, może całą noc. My, widzowie jesteśmy w sytuacji podróżnych-zakładników pogody. Grupa aktorów także. To dlatego do nas i do nich zwraca się elegancki i przystojny dyrektor.

Koło kwintowe jest bardziej muzyką niż literaturą. W roli sali gimnastycznej występuje legendarna sala nr 210. Jej prawdziwe okna udają te szkolne, ze szronem. Na podłodze rozłożone karimaty, barierki gimnastyczne przypięte do ścian. Po prawej atrapa umywalki. Stół z sałatkami, które przynieśli mieszkańcy. Popławska wyświetla na tylnej ścianie kilka obrazów z zasypanej śniegiem wsi. Z głośnika leci Lao Che. „Zima, zimaaa, stuleciaaa!!!” – drze się Spięty na tle podskakujących nutek z klawiszy. Powolutku poznajemy bohaterów. Dzielą się na miejscowych i przyjezdnych. Wychudzony i wyciszony H-moll (Maciej Charyton) nosi czarną czapeczkę na ogolonej głowie, twierdzi, że jest chory na raka, jedzie do domu na swoje ostatnie święta. Próbuje zaprzyjaźnić się z Cis-moll (Lena Schimscheiner), krzykliwie ubraną, raczej pustą młodą mężatką, która lubi i chce gadać i flirtować z obcymi, byle tylko nie spać obok chamskiego męża. Okradziono ją kiedyś w pociągu, a teraz złodziej, ten sam chłopak jest tu w sali (E-dur Kosma Szyman). Z jego monologu dowiadujemy się, że często zaprzyjaźniał się ze swoimi ofiarami, wzbudzał ufność, rozkochiwał je w sobie. Akt kradzieży był dla niego aktem zemsty za łatwość emocji i bezgraniczną ufność wobec innych ludzi. Znikając z łupem, niszczył nadzieję, palił mosty. Ostrzegał i ranił jednocześnie. G-moll (Mikołaj Jodliński) miota się nerwowo po legowisku, układa swoje rzeczy, poprawia wszystko. To niestacjonarny przedstawiciel handlowy, podrzędny sprzedawca „wiecznie w drodze”, hołdujący iluzję perfekcyjnie zaplanowanego życia. A jednak żona od niego odeszła i zabrała córeczkę. E-moll (Kamil Mróz) kipi złością, tłumi w sobie agresję, jest kierowcą przewróconego TIR-a. Wielki chłop, który nie ma nic poza swoją szoferką. Po zdradzie żony TIR to jego jedyny i prawdziwy dom. I jest jeszcze w tej grupie A-moll (Alicja Karluk), zapadnięta w sobie, właściwie niewidzialna młoda zakonnica z wątpliwościami. Pragnie, by ktoś dotykał ją słowem i dotykał naprawdę. Oraz Es-moll (Anna Paruszyńska), zła i samotna matka, która wyjawia, że porzuciła w samochodzie niechciane dziecko. Z premedytacją zostawiła je, by zamarzło. A potem o tym zapomniała. Uwięzieni w sali pasażerowie wchodzą ze sobą w interakcje, zmuszają współtowarzyszy do wysłuchania ich historii, nękają ich swoimi natręctwami, szukają pocieszenia lub tylko niemej obecności. Sen nie przychodzi. Po szkole kręci się druga grupa postaci, mieszkańców wsi i gospodarzy obiektu, zwabiona nieszczęściem innych, próbująca pomóc – ale tak naprawdę chyba tylko sobie. Miejscowi mają większe problemy niż przyjezdni. D-moll (Damian Strzała), ksiądz z pobliskiej parafii, a pewnie i szkolny katecheta, częstuje bez przerwy wódką, pije i opowiada jakieś bzdety o boskich planach, błogosławionym kataklizmie, który każe ludziom ze sobą rozmawiać, i o swojej tęsknocie za takimi chwilami. Biedny, samotny, mało inteligentny kapłan-alkoholik jest parodią duchowego powiernika. Bo co to za spowiednik, który cały czas mówi tylko o sobie? Zapija swój strach i swoje nieudane życie. Fis-moll (Ewa Porębska), czyli żona dyrektora i nauczycielka, tylko się uśmiecha i patrzy, z niechęcią reaguje na gesty czułości męża, jest w niej rana niespełnionego macierzyństwa. I bardziej nienawiść niż poczucie winy. Wreszcie ostatni z gospodarzy. As-dur (Marek Grabiniok) palacz na plebanii i w szkole. Pijak i Quasimodo przebrany za Świętego Mikołaja. Łazi bez celu, wychyla kieliszki i opowiada o koleżance ze szkoły, której rękę znalazł na szkolnym boisku i przez wiele dni próbował spalić w kotłowni. Ale zapach pozostał.

Historie bohaterów Popławskiej i Bogacza zaplatają się ze sobą, uczestniczymy cały czas w jakimś dziwnym balecie działań i opowieści. W sali gimnastycznej stale coś się dzieje – sen przeplata się z czuwaniem, coś jest tylko majakiem, coś innego staje się jednak naprawdę. Jedni chcą stąd wyjechać jak najszybciej, inni nie mają dokąd.

4.
Aleksandra Popławska zbudowała swoją pozycję w teatralnym świecie właściwie tylko kilkoma rolami – zwłaszcza tymi w spektaklach Grzegorza Jarzyny. Ma na koncie dużo współreżyserii: z Adamem Sajnukiem, Markiem Kalitą, a pewnie i Tyszkiewiczem w Sprzedawcach gumek. Koło kwintowe to po Klarze z warszawskiego Teatru Powszechnego i Generale z Imki dopiero trzecia, podpisana przez nią autorska praca reżyserska (wiem, wiem, że Generał jest sygnowany inaczej, ale upierałbym się, że on już jest bardziej jej niż Kality). Te trzy przedstawienia mają charakterystyczny wspólny temat. Pokazują bohaterów w pułapce, stanie oblężenia. Życie zapędziło ich w ślepy zaułek, z którego nie ma wyjścia. W każdej z tych realizacji Popławska wprowadza, a raczej odnajduje postać kobiety, która patrzy na to, co robią inni bohaterowie. Patrzy na ich miotanie się i widzi słowa, którymi je przykrywają. To będzie zdradzana żona w Klarze, córka w Generale czy żona dyrektora szkoły w Kole kwintowym. Zawsze jest to niby postać poboczna, a jednak to na nią zostaje przesunięty zaskakująco punkt ciężkości. I to ją opowiadane u Popławskiej historie dotykają najmocniej. To znamienne ukierunkowanie sprawia, że widz szuka przyczyn takiego ustawienia napięć, chce wiedzieć, dlaczego oprócz niego, który patrzy i słucha, jest w scenicznym świecie jeszcze ktoś, kto ma prawo do takiego nadpatrzenia i nadsłuchania.

Popławska zamyka swoich bohaterów w przestrzeni tymczasowej. Takiej, która wypełni się ludźmi tylko na chwilę. Takie miejsca sprzyjają obserwacji i wydobywają z ludzi to, co zwykle skrywane. Lupa też lubi podobne miejsca – jego wrocławska Poczekalnia rozgrywała się na opuszczonym dworcu kolejowym, na którym przez pomyłkę wysiadła grupa pasażerów; szkolną Pływalnią był suchy i zdewastowany basen, który za siedzibę obrali sobie narkomani, bezdomni i neurotycy. Maja Kleczewska wprowadziła aktorów do podziemnego garażu w świecie, w którym zdarzyła się Apokalipsa, skończyło się coś, co już znamy (Bracia i siostry). W takich przestrzeniach łatwo dowieść, że ludzkie konfiguracje zależą od ciśnienia miejsca, że każde spotkanie jest eksperymentem, a każdy monolog kłamstwem. W przypadku Koła kwintowego warto przywołać jeszcze jeden tytuł, tym razem kluczowy dla interpretacji prozy Bogacza. Film Per una formalita Giuseppe Tornatore. Czysta formalność. Opowieść o przesłuchaniu pewnego pisarza na podrzędnym, zagubionym gdzieś w górach posterunku policji. Każda rozmowa śledczego z podejrzanym służy tu zdobywaniu świadomości przez bohatera, dojrzewaniu do wiedzy, że się umarło. I nie jest w niebie, ale w jakimś świecie pomiędzy…

Popławska zamyka swoich bohaterów w przestrzeni tymczasowej. Takiej, która wypełni się ludźmi tylko na chwilę.Tak samo jest z postaciami z Koła. Dyrektorka zabiła dyrektora, co odsłania się w krótkiej rozświetlonej nagle scenie odegranej w teatralnej reżyserce. Zła matka naprawdę porzuciła dziecko w zimnym samochodzie, kierowca TIR-a zginął w wypadku. Złodziej popełnił samobójstwo. Innych może spalił albo zaczadził ten dziwny Charon-grabarz, upośledzony Święty Mikołaj ze szkolnej kotłowni. Mogą tu, w tej prowizorycznej noclegowni zostać tak długo, póki nie zrozumieją, dlaczego i czym zawinili. To miejsce „pomiędzy”, przejście między światami służy do tego, by mówić, by lamentować nad tym, co nieodwracalne. Podróżny, ktoś, kto tu trafił, orientuje się, że innej kary poza tą, którą wymierzamy sobie sami – nie będzie. Każde miejsce może być zaświatami, furtką uchyloną na tamtą stronę. To jest okrutny, ale nie beznadziejnie pusty świat. Bo jest tu z tymi zbłąkanymi, uwięzionymi w wiecznym rozpamiętywaniu, niecierpliwości i tymczasowości, ktoś jeszcze. W jednej z finałowych scen chłopak chory na raka zwisa rozpięty na drabince gimnastycznej jak Chrystus na krzyżu. Skóra opina się na żebrach, usta otwarte w niemym krzyku. Nie wiem, czy w wizji Popławskiej on cierpi razem z bohaterami czy ich w ten sposób zbawia. I nie wiem, czy na drabince wisi trup czy Bóg.

10-1-2014

 


Teatr Studentów PWST w Krakowie
Na podstawie powieści Szymona Bogacza Koło kwintowe
Koło kwintowe – fragmenty
reżyseria: Aleksandra Popławska
scenografia: Paula Grocholska
kostiumy: Adam Kasjaniuk
muzyka: Maria Janicka
obsada: Alicja Karluk, Anna Paruszyńska, Ewa Porębska, Lena Schimscheiner, Maciej Charyton, Marek Grabiniok, Mikołaj Jodliński, Kamil Mróz, Michał Nowak, Damian Strzała, Kosma Szyman
premiera: 11.10.2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany Polonistka (czepialska)
    Polonistka (czepialska) 2014-01-11   18:05:36
    Cytuj

    "Czepiam się", co prawda, po raz pierwszy, ale za to na raty. Nie skrytykowałam tekstu, tylko brak (auto)korekty. Pisząc o błędzie gramatycznym, miałam na myśli sformułowanie "miejsce dla jedenaście ról" - jeśli to jest, Pana zdaniem, poprawna forma, to trudno mi z tym przekonaniem dyskutować. A błędy merytoryczne pojawiły się w artykule o Boskiej Komedii - odsyłam do komentarzy, bo nie tylko mnie razi niechlujność autora. Cenię Łukasza Drewniaka jako krytyka, ale właśnie dlatego oczekuję od niego więcej. Pozdrawiam, bez odsyłania dokądkolwiek.

  • 2014-01-10   22:32:21
    Cytuj

    Szanowna Polonistko, no i co z tego, że dwa błędy? Czepiasz się i to zdaje się nie po raz pierwszy. Z wielkim zainteresowaniem czytałem poprzedni tekst Drewniaka i błędów tam nie widziałem. Te również napisany bardzo solidnie. A, no i co z Ciebie za polonistka, skoro "zbór monodramów" uważasz za błąd gramatyczny? Odsyłam do szkoły, ale do ławki, a nie na katedrę.

  • Użytkownik niezalogowany Polonistka
    Polonistka 2014-01-10   19:02:24
    Cytuj

    "Zbór monodramów", "miejsce dla jedenaście ról"... Jak nie błędy merytorczyne (w poprzednim tekście tego autora), to gramatyczne. Korekta?