AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Rok jubileuszowy

Fot. Karol Budrewicz  

*
Z okazji 50-lecia słynnego Odin Teatret wrocławski Instytut Grotowskiego zorganizował w dniach 2–8 września Odin Festival – tygodniowe spotkanie z zespołem Eugenia Barby, na które złożyły się prezentacje ośmiu przedstawień, projekcje filmowe, wystawy, dyskusje oraz pokazy pracy aktorów i warsztaty.

Odin Teatret nie trzeba przedstawiać – chciałbym tak napisać. Ale krótki pobyt na Odin Festival uświadomił mi, że niestety powinienem poświęcić trochę miejsca na impresyjną choćby prezentację zjawiska.

Pierwszy raz zetknąłem się z Odinem w odległym roku 1973 na wrocławskim Międzynarodowym Festiwalu Teatru Otwartego. Z teatrem Ósmego Dnia graliśmy tam wówczas Wizję lokalną, przedstawienie, które było pierwszym poważnym doświadczeniem odnowionej grupy. Eugenio Barba prezentował natomiast – dziś legendarny – Dom ojca na motywach Dostojewskiego. Spektakl poruszył mnie mocno, choć miałem już za sobą podstawowe oszołomienie Teatrem Laboratorium; parę scen z  przedstawienia zespołu Barby noszę w sobie do dzisiaj w zestawie doświadczeń podstawowych… Potem zdarzało mi się spotykać zespół Odin Teatret, poszczególnych aktorów, Eugenia Barbę wielokrotnie. Widziałem i przeżywałem kolejne przedstawienia, obserwowałem ewolucję grupy, brałem udział w ich sympozjach, dokonaliśmy „barteru” między Odinem a Teatrem Ósmego Dnia  pokazując sobie nawzajem procesy aktorskich improwizacji, czytywałem prace o antropologii teatru i technikach aktorskich powstałe w kręgach Odinu, z którym od lat współpracują światowej klasy teatrolodzy i kulturoznawcy, i książki Eugenia Barby. Spotykałem uczniów – współtowarzyszy wypraw do pozaeuropejskich kultur i artystycznych poszukiwań Odinu: zespoły włoskie, francuskie, niemieckie, południowoamerykańskie, dziesiątki grup teatralnych (zwane niegdyś ruchem „trzeciego teatru”) zafascynowanych odkrywaniem nowych środków ekspresji aktorskiej, treningiem psychofizycznym aktora, badaniem niestereotypowych metod kontaktu z widownią. Także kilka polskich zespołów teatralnych współpracowało z Odinem: należy wymienić  przede wszystkim Grotowskiego i Teatr Laboratorium, a dalej Akademię Ruchu, Teatr Ósmego Dnia (o którym już wspomniałem), Scenę Plastyczną Leszka Mądzika, Gardzienice, Biuro Podróży, Zar…

Wystarczy.

Przy okazji jubileuszowego spotkania we Wrocławiu Ośrodek Grotowskiego wydał książkę o związkach Odin Teatret z Polską (Tysiąc i jedna noc. Wstęp i redakcja Zofia Dworakowska, opracowanie Monika Blige), w której na 470 stronach Eugenio Barba i trzydzieścioro polskich autorów (a wśród nich Flaszen, Osiński, Kolankiewicz, Degler, Kosiński, Mądzik, Dworakowska, Wysińska, Konic) opowiadają o związanych z naszym krajem doświadczeniach artystycznych i poszukiwaniach teoretycznych Odinu.

O Odin Festival w przeddzień w kilku esencjonalnych notatkach doniosła wrocławska prasa; na imprezach obecności dziennikarzy, etatowych krytyków, sprawozdawców, mikrofonów i kamer nie odnotowano. Nie zauważono też zresztą ani jednego aktora teatrów dramatycznych. Uderzyło mnie przy tym pokoleniowe rozwarstwienie uczestników imprezy: dominowały dwie grupy: pokolenie młodych i ludzie w wieku poważnym, którzy zdążyli w odległej młodości zafascynować się Teatrem Laboratorium i wrocławskimi festiwalami Teatru Otwartego, a wśród nich profesorowie kilku uniwersytetów, autorzy i redaktorzy kilkudziesięciu książek podstawowych dla polskiej teatrologii.

Książek tych zresztą zapewne nie czytali i nie zamierzają – podejrzewam – czytać dzisiejsi luminarze polskiej gazetowo-medialnej krytyki teatralnej. Zresztą nie dziwmy się. Na cóż problematyka antropologii teatru wielbicielom nowej, uwspółcześnionej wersji Chaty wuja Toma, granej w jednym z poznańskich teatrów pod tytułem Dziady? I w jaki sposób mogą wgłębić się w metodologie „laboratoriów teatralnych” ci sami krytycy, których bez reszty uwiodła opowieść o pracy enerdowskich genetyków w laboratoriach na brzegach Gopła, zagrana parę razy (mimo biernego oporu widzów) pod tytułem Balladyna w innym poznańskim teatrze? Pokolenie środka, które dziś decyduje o opisie, obrazie, a więc interpretacji i percepcji polskiego teatru fascynowało i ekscytowało się w dniach Odin Festival widowiskiem (?), słuchowiskiem (?), dziwowiskiem (?) zwanym „sprawą Mieszkowskiego”. (Bóg jeden wie, która to już „sprawa Mieszkowskiego” w ciągu ostatnich lat? Ile będzie jeszcze w najbliższej przyszłości „spraw Mieszkowskiego”, nie zgadnie nawet prorok z bezpośrednim łączem na Pana nad Wiekami)! Należy tu jednak odnotować, że w toku ostatniej „sprawy” nastąpiła niespodziewana i emocjonująca zmiana w rankingu artystów bezkompromisowych. Oto reżyserka Monika S. brawurową wiązanką zepchnęła z najwyższego stopnia podium aktorkę-dyrektorkę Ewę W. Przy okazji zaprzeczając konformizmowi ludowego porzekadła, że „wyżej chuja nie skoczysz”.

Tak więc nieobecność krytyki na Odin Festival nie dziwi. Analizy procesu twórczego i pokazy pracy aktora nie mogą się równać z atrakcjami cyrku, w którym artyści, w rolach bezbronnych chrześcijan, pożerają lwy wicemarszałka Mołonia.Ponieważ jednak za takie zwycięstwo płaci się ciężką niestrawnością z wszystkimi konsekwencjami, gladiatorzy sztuki z lwami biurokracji uzgodnili ostatecznie remis.

**
W następnym tygodniu – między 12 a 14 września – jubileusz 20-lecia dyrektorowania Teatrowi Modrzejewskiej w Legnicy świętował Jacek Głomb. W tłumie gości dostrzegłem przynajmniej dwóch znanych krytyków, więc o legnickim teatrze (który kocham), o spektaklach i Jubilacie nie muszę nic pisać. Zresztą pośpieszny szkic do portretu Głomba z zarysem miasta w tle zamieściłem w ostatnim numerze pisma „Nietak!t”. Nie mogę jednak nie wspomnieć z rozrzewnieniem o urokach etnicznego bankietu (z napitkami pędzonymi w stodole!) po premierze Mojej Bośni w Bolesławcu!

Następnego dnia na wieczorze hagiograficznym na cześć Jacka, na którym Jubilat ze wzruszeniem i dumą pobłyskiwał Glorią Artis przypiętą do jego sztruksowej koszuli przez Zenona Budkiewicza w imieniu Pani Minister, dopadło mnie całkowicie niestosowne, natrętne wspomnienie.

Parę lat temu mój jedyny garnitur ozdobił Glorią Artis minister Zdrojewski. Fakt ten został nagłośniony, może ponad miarę, przez poznańską prasę, lokalne radia i telewizje. Zapewne z powodu chwilowej medialnej popularności zaczepił mnie na ulicy człowiek o wyglądzie włóczęgi, mimo upału odziany w dwie nadszarpnięte przez czas marynarki. Przełożył do lewej ręki zestaw sfatygowanych toreb plastikowych, zawierających zapewne zapasy jedzenia i ruchomy dobytek, wyciągnął do mnie prawicę i powiedział:
- Gratuluję, panie Leszku, mam nadzieję, że order chlebowy.
Wytłumaczyłem, że nie ma już odznaczeń przynoszących dodatki finansowe do emerytury, które w poprzednim ustroju nazywano „chlebowymi”.
Mój rozmówca zmartwił się.
- Mimo wszystko należał się panu chlebowy!
A gdy zacząłem coś mówić o chwale i honorze, włóczęga skrzywił się i powiedział ze smutkiem i nutą politowania:
- Dał się pan zrobić w chuja, panie Leszku.
I odszedł, nie podając na pożegnanie ręki.

Bal trwa, ale koniak przestał mi smakować. Widok znanego krakowskiego krytyka w dziwnej pozycji pod stołem szukającego zgubionych przez kogoś drobnych monet uświadamia mi, że pora udać się na spoczynek. Leje. Trzeba zamówić taksówkę pod katedrę.

***
Kolejny koniec tygodnia – 20 września – i kolejny jubileusz! Także 20-lecie obchodzi Rozbrat, najdłużej nieprzerwanie działający w Polsce skłot anarchistów.

Grupa związana z Rozbratem i Federacją Anarchistów znana jest także z ogólnopolskiej prasy – ostatnio przede wszystkim z demonstracji w obronie lokatorów „czyszczonych” w Poznaniu kamienic, notorycznie wygrywanych z policją procesów o organizowanie demonstracji i działań w obronie oszukanych sprzątaczek Uniwersytetu i Sądu.

Równo dwadzieścia lat temu w opuszczonych, popadających w ruinę budynkach (murowanych barakach) na bliskich obrzeżach ścisłego centrum miasta młodzi buntownicy stworzyli sobie miejsce, w którym można było żyć i organizować opór przeciw systemowi, który dla mnie był wtedy źródłem nadziei, a im jawił się od początku jako obcy, opresyjny, wrogi. Z czasem zaczęli organizować tam koncerty muzyki alternatywnej, otwarte dyskusje na temat polityki, religii i sztuki, projekcje filmów, wystawy ocenzurowanych artystów, prezentacje poetów, spotkania anarchistów z różnych krajów, gotowanie potraw wegańskich w ramach akcji „Jedzenie zamiast bomb” i… warsztat samopomocy w naprawianiu rowerów.

Równocześnie powstawała biblioteka i archiwum ruchów alternatywnych oraz wydawnictwo Bractwo Trojka, które od zinów przez reprinty klasyki politycznej przeszło do profesjonalnego wydawania kilku czasopism i poważnych książek.

Na Rozbracie odbywają się od początku zebrania Federacji Anarchistycznej i tam ma siedzibę już jedyny prawdziwie niezależny związek zawodowy – Inicjatywa Pracownicza.

Wszystko to – ręczę, choć moje słowo nie może być wiarygodne dla zwolenników tezy o „strukturalnym niedofinansowaniu” działalności Krzysztofa Mieszkowskiego sumą 10 dużych baniek – bez grosza dotacji!

Z Rozbratu wychodzą kolejne inicjatywy „skłotingu”, czasem udane, czasem policyjnie udaremniane. Do udanych (przynajmniej na dziś) należy Odzysk, tuż przy poznańskim Starym Rynku, i klubokawiarnia „Zemsta” przy ulicy Fredry, na linii łączącej Teatr Nowy, Operę, Zamek, Teatr Polski i Ósmego Dnia. Właśnie w „Zemście” opowiedział mi Sanczo, jeden z historycznych inicjatorów Rozbratu, jak przed paru dniami wyszedł do starcia z uzbrojonymi w bejsbole narodowcami.
- No, nie mów mi Sanczo, że wyszedłeś z gołymi rękami. – powiedziałem z niedowierzaniem, patrząc na rozmówcę wagi… koguciej… no… najwyżej lekkopółśredniej. Uśmiechnął się. Zza bibliotecznych półek wyjął kij golfowy.
- Lubię powalczyć tym.
Zawsze czułem, że anarchizm uwodzi jak Don Juan: jest bliski poezji i… arystokracji.
Więc…

Wracam do tematu.
Mój przyjaciel Sanczo zaprosił mnie na 20-lecie Rozbratu.
Oczywiście musiałem pójść.
Teren skłotu porastają drzewa – 20 lat temu był to gąszcz wątłych samosiejek. Pod drzewami zaimprowizowano kilka prowizorycznych zadaszeń  – są to stoiska barowe. Obok płoną ogniska, oświetlając grupy uczestników imprezy. Nieco z boku na stosie drewna opałowego ulokowała się wątła dziewczyna – jest sędzią i sprawozdawcą wyścigu rowerowego na nieskończoną ilość 30-metrowych okrążeń. Dziewczyna niepokojąco wielkim głosem przeklina zachwycająco: gdyby uwzględnić ją w rankingu niepokornych artystów, i Ewa W., i Monika S. byłyby bez szans. Nagle robi się niebezpiecznie – zostaję chyba rozpoznany i zdemaskowany. Jacyś młodzi ludzie, którzy mówią do mnie „panie dyrektorze”, koniecznie chcą się ze mną napić. Poczułem się nieswojo: jak hrabia Henryk w obozowisku Pankracego, wśród oblegających Okopy Św. Trójcy. Chronię się więc w głównym baraku.

Jest tam sala koncertowa zdolna pomieścić kilkaset osób. Obok salki wystawowe, pokoje kawiarniane, dwa bary, pokój zebrań i ciasne biuro wydawnictwa. Właśnie kończy się jeden z serii dzisiejszych koncertów. Na estradzie czwórka muzyków, zgięta w pół, wpatrzona w podłogę, rytmicznie rozkołysana, wyrywa ze strun ostatnie chrypliwe oddechy. Ich miejsce zajmuje chór: koncert pieśni rewolucyjnych zacznie Warszawianką Proletaryatu, a zakończy Międzynarodówką. Patrzę na młodych słuchaczy: niektórzy dołączają do chóru, wznosząc w górę pięści, inni sprawiają wrażenie, jakby pierwszy raz w życiu słyszeli te melodie. Przychodzi mi do głowy myśl przerażająca, że dla tych ostatnich inscenizacja nieśmiertelnej powieści Harriet Beecher Stowe może być treściową rewelacją. Ale pojawiają się Same Suki. Świetne. Znakomicie zaaranżowana i zagrana muzyka, parę porażających pieśni – jak lament z zaświata Dziadów. W Okopach Św. Trójcy mówią o tym repertuarze z pogardą „folkowe porno”. Powinni powtarzać, że „prawda wyzwoli”.

Przygasają ogniska, bo zaczyna straszliwie lać deszcz. Trudno – zmoknę. I tak mój okop zbyt blisko, by wzywać taksówkę.

****
„…Za wodą Jimi Hendrix śpiewa, chociaż umarł…” (Konstanty Puzyna, Kamyki)

Warszawa, Teatr Ateneum, 22 września. 25-lecie, ale nie jubileusz. Spotkanie starych znajomych w 25-tą rocznicę śmierci Konstantego Puzyny, zwanego Ketem. Bigos i jajka wg przepisów Keta, wino, wódeczka, nalewka Ewy Ł. Towarzystwo jak z łódzkich lub wrocławskich festiwali teatrów studenckich w połowie lat 70. No, trochę przetrzebione przez zbyt wojowniczy i zabójczy czas, wyłysiałe, posiwiałe, brzuchate. Ket krążący na slajdach wyświetlanych na ekranie wydaje się tu najmłodszy. Nie bez racji: zmarł w wieku 60 lat; my, obecni tu, w większości przekroczyliśmy 70. Ale atmosfera pełna optymizmu i wiary: doprowadzimy do wydania Pism zebranych Puzyny! Pieniądze? Adam, ty, pan Agora, znajdziesz! Choć widziałem w życiu upadek wielu pięknych idei, wierzę, że ta inicjatywa starych, bardzo starych przyjaciół zaowocuje. A do mnie wróci w ten sposób Burzliwa pogoda, którą dawny kolega zrabował mi ze trzydzieści lat temu znaną metodą „pożycz na dwa dni”!

W nocnym pociągu do Poznania czytam tomik wierszy Keta – nowe wydanie. My, uczestnicy starczego konwentyklu w piwnicy Ateneum, wylosowaliśmy z worka dostarczonego przez dyrekcję PIW-u po egzemplarzu limitowanej edycji (mój ma nr 071). W 1978 roku Puzyna pisał:

Gdzie nie liczą się długo zbrodnie ni awanse
gdzie osiągnięcia jutro przelicytowane
gdzie zmarła filozofia skasowano piekło
a filmy i powieści to rzecz przemysłowa
gdzie krytyka jest kurwą malarstwo oślepło…

Przerywam lekturę i usiłuję sobie wyobrazić krytyka teatralnego w średnim wieku, który mimo inwektywy o krytyce-kurwie czuje się oczywiście spadkobiercą i następcą Konstantego Puzyny i bierze do ręki właśnie wydane Pisma zebrane. Krytyk czujnie obwąchuje gruby tom, ostrożnie zagląda do środka, czyta, dobija do krańca własnych mocy poznawczych i bezczelnie i jasno rozumie, że idee autora Syntezy za trzy grosze zrealizowali w 25 lat po jego śmierci Strzępka z Demirskim i autorzy przecudnych inscenizacji Chaty wuja Toma i opowieści o enerdowskich genetykach rzuconych przez los na brzegi Gopła…

Pociąg powtarza monotonnie, że teatru nie będzie, teatru nie będzie… nie będzie… 
Wracam do Puzyny:
…wiersz może on jedyny ma szansę.

*****
Zanim zapowiem kolejne rocznicowe obchody, wypadnie się cofnąć na początek ROKU JUBILEUSZOWEGO 2014. Otóż w marcu na scenach Teatru Polskiego w Warszawie i Warszawskiej Opery Kameralnej odbyły się obchody 60-lecia Teatru STS. Czyli w praktyce jubileusz ruchu teatrów studenckich, który później zwano teatrem młodej inteligencji, teatrem kontestacji, otwartym, wreszcie niezależnym lub alternatywnym, którego Studencki Teatr Satyryków był inicjatorem. Oczywiście media fakt odnotowały małymi literami, a tzw. „poważna krytyka” zajęta była w tym czasie opłakiwaniem czarnego losu bohaterów i nagradzaniem twórców Chaty wuja Toma

W roku powstawania STS-u miałem 8 lat; w dziesięć lat później dołączyłem do licznego już wtedy, prężnego, głośnego i artystycznie nowatorskiego ruchu teatrów studenckich. Jesienią 1964 roku z grupą koleżanek i kolegów z I roku polonistyki na UAM w Poznaniu założyliśmy Teatr Poezji Ósmego Dnia. Niebawem ten amatorski teatrzyk stał się dla mnie i kilkorga współpracowników podstawowym doświadczeniem intelektualnym, artystycznym, duchowym… zawodowym i życiowym. Bywałem tam aktorem (rzadko), instruktorem, scenarzystą, reżyserem (jedynym między 1968 a ‘93 rokiem), szefem (przez 26 lat), a także oświetleniowcem, autorem manifestów programowych, teoretykiem i kronikarzem. W sumie 29 lat.

Przypominam o tym dużym fragmencie mojego życiorysu, bo w kontekście materiałów i deklaracji dzisiejszych „Ósemek” moja długoletnia obecność w Teatrze Ósmego Dnia nie jest wcale oczywista.

Przed kilku dniami z prasy dowiedziałem się, że w październiku aktualny zespół organizuje obchody 50-lecia.
Beze mnie.

Zresztą ja przywiązany jestem do innej daty. Kiedyś „urodziny” zespołu zwykliśmy święcić 3 grudnia, w rocznicę pierwszej premiery. Więc na początku grudnia zamierzam dyskretnie poświętować mój własny, osobny jubileusz. Dwoma premierami. Pod warunkiem, że na jeden z zaplanowanych spektakli (polską prapremierę Misterium buffo Daria Fo) znajdę współproducenta gotowego wnieść porażającą sumę 30 tysięcy złotych. Ciągle mam nadzieję, że w roku jubileuszy takie cuda są możliwe.

******
W tradycji Kościoła katolickiego ogłaszanie Roku Jubileuszowego ma ułatwić wiernym obrachunki z niepewnymi perspektywami jakości życia wiecznego. Innymi słowy chodzi o odpust, czyli rodzaj amnestii na kilka miesięcy lub lat więzienia grzesznej duszy w czyśćcu. W roku ważnych dla mnie jubileuszy i ja życzliwie odpuszczam czyściec niepokornej polskiej krytyce teatralnej, a nawet byłym współtowarzyszom z „Ósemek”. Robię to z lekkim sercem, bo wiem, że sprawiedliwe kary piekielne są poza ludzką kompetencją.

Amen.

26.09.2014

29-09-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (2)