AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Henio

Absolwentka polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego i Studium Literacko-Teatralnego przy PWST w Warszawie. Krytyk teatralny, od 1990 pracuje w miesięczniku „Twórczość”. Autorka monografii: Kazimierza Kutza, Erwina Axera, Anny Dymnej i Janusza Gajosa oraz dwóch zbiorów szkiców o polskim teatrze.
A A A
Henryk Baranowski  

Debiutując z początkiem lat siedemdziesiątych, Henio Baranowski zdobył markę niepoprawnego eksperymentatora, kilka jego przedstawień nie doszło do skutku z powodu konfliktu z dyrektorami nieskłonnymi do zaakceptowania jego nowatorskich pomysłów.

Zawsze w biegu, zawsze zaaferowany robieniem teatru i zawsze z piękną kobietą albo w drodze do niej. Jeszcze nie wszedł, już wychodzi. Jedzie, wraca, stale z kimś umówiony. Wiecznie w ruchu, gdyż pomysły na życie, na sztukę, przyjaźnie, kontakty z ludźmi, potem na pokonanie wieloletniej choroby przychodziły mu licznie i łatwo. Bardzo przystojny i bardzo kolorowy, nie tylko dlatego że pracował w wielu krajach i lubił podróże. Głównie lubił ludzi od Omska po Los Angeles, potrafił się po ludzku porozumieć i zachwycić; w wydanej ostatnio jego książce Spowiedź bez konfesjonału znaleźć można wiele dowodów uważnej obserwacji życia, jakie czynił pod każdą szerokością geograficzną. Aktorów, z którymi pracował po świecie, sprowadzał do Polski albo Berlina, choć nie znali języka, dawał im role, bo wnosili koloryt, jakiego w danej chwili potrzebował. Potrafił być serdeczny i bezinteresowny, kilkoma osobami opiekował się i wspierał w potrzebie, użyczał mieszkań i pieniędzy. Był człowiekiem zamożnym i hojnym.

Wszystko to nie przekładało się na uznanie dla niego jako artysty. Przynajmniej w Polsce, gdzie wyzywano go w recenzjach od hochsztaplerów. Niesłusznie, niesprawiedliwie. Wszystko to nie przekładało się na uznanie dla niego jako artysty. Przynajmniej w Polsce, gdzie wyzywano go w recenzjach od hochsztaplerów. Niesłusznie, niesprawiedliwie. Debiutując z początkiem lat siedemdziesiątych, Henio Baranowski zdobył markę niepoprawnego eksperymentatora, kilka jego przedstawień nie doszło do skutku z powodu konfliktu z dyrektorami nieskłonnymi do zaakceptowania jego nowatorskich pomysłów. Mimo to walczył o własne widzenie teatru pięknego plastycznie, pozbawionego psychologizmu i opisowego realizmu na rzecz poezji i metafizyki.

W 1976 roku został laureatem toruńskiego festiwalu za realizację Zamku  Kafki w Olsztynie, ale już rok później na tymże samym festiwalu jury potępiło jego „antyrosyjskie” Dziady również z Olsztyna „za – jak głosił werdykt – przekroczenie uprawnień do interpretacji, szczególnie niepokojące w przypadku najwybitniejszego dzieła klasyki narodowej”. To orzeczenie jury stało się wilczym biletem. Po paru latach bezrobocia Henio wyjechał w 1980 roku do Berlina Zachodniego.

Nowe życie rozpoczął od założenia grupy teatralnej, a później na berlińskim Kreuzbergu – Transformtheater. Wystawiał tam, na własne ryzyko, także finansowe: Starą kobietę Różewicza, Zamek i Proces Kafki, Pokojówki Geneta, Króla Dawida Kajzara, Peep-show Taboriego, Operetkę Gombrowicza. Zapraszał do udziału w tych przedstawieniach, oprócz niemieckich, także polskich aktorów: Jerzego Radziwiłowicza, Andrzeja Blumenfelda i Tadeusza Łomnickiego, który nie tylko zagrał Fiora w Operetce, ale prowadził seminarium ze studentami i wyreżyserował Kartotekę Różewicza.

Oprócz teatru Henryk Baranowski zorganizował w Künstlerhaus na Kreuzbergu Bethanien Studio, czyli seminaria dla reżyserów, aktorów, scenarzystów i operatorów. Zajęcia prowadzili wybitni polscy twórcy: Erwin Axer, Andrzej Wajda, Krzysztof Kieślowski, Wojciech Marczewski, Edward Żebrowski, Agnieszka Holland, Laco Adamik czy Jan Kott oraz zagraniczni: Andriej Tarkowski, Ariane Mnouchkine, Luc Bondy czy Jurij Lubimow, by wymienić największe nazwiska. Zarówno berliński Transformtheater, jak i Studio stały się sukcesem reżysera, służąc przy okazji dobrze sprawie polskiej kultury. Henryk zaczął reżyserować w Wiedniu, Chicago, Omsku oraz w teatrach przy kilku amerykańskich uniwersytetach, gdzie jego spektakle spotykały się z uznaniem i były nagradzane; jakże trudno być prorokiem we własnym kraju.

Najwybitniejszym, dojrzałym, o wysmakowanej estetyce i chyba najlepszym przedstawieniem Henryka (nie widziałam zagranicznych) było …Tak chcę tak na motywach Ulissesa Joyce’a. Anegdota stała się tu ledwie pretekstem, tworzenie sensów przez szczególny rodzaj wzajemnych relacji aktorstwa, plastyki, zmieniającej się przestrzeni – celem. Podobnie jak prowadzenie równoległych i kontrapunktycznych wątków czy odtworzenie wielogłosowości pierwowzoru. Przekształcona przez Joyce’a przestrzeń Dublina w mityczne miasto miast, tworzące formy współczesnego życia, staje się przestrzenią, gdzie wszystko: i ludzie, i rzeczy znajdują się w ciągłym ruchu. Zmieniają się nie tylko wydarzenia, ale w zależności od tego, kto w nich uczestniczy, a kto je tylko ogląda, zmienia się ich sens i stosunek do nich.

Przedstawienie Henryka, podobnie jak powieść Joyce’a, stało się rehabilitacją codzienności, ukazywało materię życia w pospolitych sytuacjach poprzez sposób, w jaki bohaterowie doznają świata, jak przeżywają rzeczywistość. Zasada nieustannego ruchu ludzi i rzeczy została tu zachowana, wydarzenia działy się w zmieniającej się i inaczej widzianej przestrzeni miasta, zajmującego całe wnętrze budynku łącznie z widownią, holem i balkonami. Miasta otoczonego wodą; w miejscu rzędów widowni umieszczono basen.

W każdej z czterech części przedstawienia widzowie siedzieli w innym miejscu, oglądali inny fragment miasta i wydarzeń rejestrujących jeden dzień z życia poety Stefana Dedalusa i akwizytora Leopolda Blooma. Pamiętam przepiękny fragment spektaklu, XI epizod powieści nazwany Syreny. Pod balkonami, na wprost widzów siedzących po przeciwnej stronie, prostopadle do sceny znajdował się Ormond Bar, dokąd po południu dnia 4 czerwca 1906 roku zachodzi Bloom, gdzie uwodzą go barmanki. Sztuka zalotów, zmysłowość tego epizodu wyrażona była za pomocą dźwięków nakładających się na siebie jak tematy muzycznej fugi. Wodne nimfy, syreny-barmanki kuszą klientów odgłosami potrącanych szklanek, przelewanych napojów, gulgotaniem, szuraniem, zestrojonych ze śpiewnym brzmieniem muzycznych instrumentów.

Kulminacją przedziwnej fugi rozpisanej na puzon, fortepian oraz odgłosy baru jest schadzka miłosna Molly, żony Blooma, śpiewaczki skądinąd, z jej agentem koncertowym a zarazem kochankiem, Boylanem, grana na scenie. Ubierając się na spotkanie, nuci ona arię z Don Giovanniego Mozarta, by za chwilę zjawiający się Boylan prawiąc w kontrapunkcie tego śpiewu komplementy, rozebrał ją w takt menueta. Akompaniamentem ich miłosnego aktu stała się melorecytacja Blooma przebijająca się z trudem przez dźwięki z baru. Obie sceny działy się symultanicznie, nad kakofonią dźwięków górował głęboki ton puzonu barmana, kontrapunktujący „nieprzyzwoitymi” plaśnięciami lirycznie graną przez Molly i Boylana scenę miłosną.

Nie wiem, czy to przez jego porywczość, może brak konsekwencji, niecierpliwość w działaniu nie stał się w Polsce reżyserem uznanym. To w Rosji i Ameryce przede wszystkim odbierał nagrody za spektakle. W ostatniej części spektaklu, oglądanej spod balkonu, stojące w wodzie łóżko Molly stało się centralnym miejscem akcji, skąd słynny monolog wewnętrzny, strumień skojarzeń dotyczących przede wszystkim jej życia erotycznego, mógł być powiedziany. Źródła jego tkwią bowiem w biologii, w żywiole życia, który, jak wszechogarniająca woda, pozostaje niezbywalnym składnikiem ludzkiej egzystencji.

Bardzo to było piękne przedstawienie, pozbawione dosłowności, poetyckie i drastyczne zarazem, ze znakomitymi rolami Moniki Niemczyk jako Molly i Andrzeja Blumenfelda jako Blooma. Henryk Baranowski pokazał nim, że jest artystą dojrzałym, o oryginalnej wrażliwości i własnym języku teatralnym. Nie wiem, czy to przez jego porywczość, może brak konsekwencji, niecierpliwość w działaniu nie stał się w Polsce reżyserem uznanym. To w Rosji i Ameryce przede wszystkim odbierał nagrody za spektakle. Spektakle, których u nas nie pokazywano, nie mówiono o nich, bo też mało kto poza współpracownikami je widział. Szkoda. Być może startując w zawodzie dziesięć, piętnaście lat później, nie dostałby wilczego biletu, który przesądził o jego życiowych i artystycznych losach. Jego eksperymenty to nic w porównaniu z tym, co dziś jest chwalone przez kolesiów krytyków jako główny nurt teatru, choć wyobraźnią artystyczną nie przytłacza. Oj nie. 

07-10-2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany Małgorzata
    Małgorzata 2014-06-12   21:12:11
    Cytuj

    Nie moge wyobrazić sobie artysty słuchającego radia o tak nikczemnej proweniencji, radia, które posługuje się, posilkuje głosem nienawiści, ksenofobii, czarnogrodu. niech pani sobie da spokoj ze studiami na wydzialach, które pani wymieniła, nic i tak z pani nie będzie. mentalnośc panią - zatłucze. tu nie chodzi o religijność. Wszak ogromna ilośc twórców religijna. Tu chodzi o szefa i całe to bractwo moherowe, to kołtuństwo, filisterstwo i zwykla podłość. Mohery - nie moga byc artystami. Coś tam dłubią przy sztalugach czy - czymkolwiek. I nic nigdy z tego nie wyniknie.

  • Użytkownik niezalogowany Iza Rostworowska
    Iza Rostworowska 2014-04-04   22:35:18
    Cytuj

    Właśnie przeczytałam na stronach Więzi w Pani artykule "Nie taki Kraków zacofany'' takie zdanie; '' O moherowych widzach właściwie nie można więc mówić z prostego powodu: ci ludzie, mieszkający przeważnie z dala od dużych miast i nie chodzą do żadnego teatru. '' Bardzo proszę unikać takich uproszczeń na przyszłość, bo podważa to wartość Pani recenzji;- Mieszkam w Krakowie, jestem absolwentką ASP- wydz. architektura wnętrz i studia podyplomowe scenografii, bywam w teatrze (moja siostra jest aktorką) i do tego mam się za ''mohera''- słucham często Radia Maryja, dodatkową wiedzę czerpię z internetu. Mnóstwo znajomych artystów to też mohery. Dodam, że żadne radio na świecie nie ma tylu profesorów-kierowników katedr jako stałych felietonistów. Pozdrawiam- Iza Rostworowska. PS. Byłam na 'Akropolis' w Teatrze Starym i wyszłam z hukiem w pierwszym akcie.

  • Użytkownik niezalogowany
    2013-11-04   16:58:00
    Cytuj

    Dziękuje za te ciepłe wspomnienia. Stefania Baranowska