AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Romanse i kolejnictwo

Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, dziennikarz. Absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST. Autor książek: Teatry Warszawy 1939, Teatr Qui Pro Quo. Kochana stara buda, Teatry Warszawy 1944-45. Współpracował z czasopismami „Po prostu” i „Życiem”. Recenzent teatralny „Dziennika” i „Odry”. Współpracuje z Polskim Radiem, prowadząc audycje poświęcone współczesnemu życiu teatralnemu. Artysta fotografik.
A A A
Fot. Marian Strudziński  

Jeśliby wyszło się z Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego w Radomiu po pierwszej części Anny Kareniny w reż. Grigorija Lifanova, a nawet w jej trakcie, można by było odnieść wrażenie, że to wieczór, który powinien mieć raczej tytuł Romans z romansami.

Widzom zaprawionym w teatralnych bojach znana jest stara zasada, którą określam od lat jako „reguła pierwszego kwadransa”. Sprowadza się ona do prostego działania:  jeśli zainteresujesz widza pierwszymi piętnastoma minutami przedstawienia, to na ogół masz go już dla siebie do samego końca. Zazwyczaj bowiem w tak krótkim czasie w spektaklu widać wszystko: to, co chcieli nam przekazać jego twórcy, a nade wszystko jednak, jak chcieli to zrobić. Reguła zazwyczaj działa bezbłędnie. Radomska Anna Karenina pokazuje, że i od tej reguły bywają wyjątki.

Jeśliby bowiem wyszło się z Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego po pierwszej części przedstawienia Grigorija Lifanova, a nawet w jej trakcie, można by było odnieść wrażenie, że to wieczór, który powinien mieć raczej tytuł Romans z romansami.

Jasną jest rzeczą, że trudno w nieco mniej niż trzy godziny pokazać na scenie całą powieść Lwa Tołstoja z jej bogactwem realiów, a nade wszystko – psychologiczną komplikacją niemożliwego związku bohaterki i jej kochanka, uwikłanych w społeczne zależności, związku od początku skazanego na tragiczny finał. Dobrą praktyką jest zazwyczaj skoncentrowanie się na jednym elemencie, a więc sztuka wyboru. Często bowiem ten jeden element niczym soczewka skupia w sobie cały kosmos. Lifanov poszedł – powiadam: w pierwszej części – inną drogą. Wykroił z Tołstoja „rezjume”, czyli po naszemu streszczenie, ozdabiając je chwytliwymi gadżetami: scenami zbiorowymi, ładnie zatańczonym walcem, przeplatającymi sceny romansami (świetnie zresztą  śpiewanymi przez radomskich aktorów). Takie przerywniki mają zresztą bardzo często jeden cel: ukryć „szwy” w przedstawieniu. Teatralna „fastryga” zazwyczaj jednak zamiast ukryć słabsze miejsca spektaklu, paradoksalnie jeszcze je podkreśla.

Wyszedłszy przedwcześnie, można by więc odnieść wrażenie, że ta Anna Karenina to swoisty teatralny bryk, według dzisiejszej mody ułatwione i uatrakcyjnione streszczenie arcydzieła literatury światowej. Jednak druga część przedstawienia jeśli nie niweluje tego odczucia, to zdecydowanie je zmienia. W przedstawieniu Lifanova wątpliwości budzą też sceny zbiorowe, te chóralne recytacje niektórych kwestii, mające wyrażać zdziwienie, potępienie, szyderstwo, te przesadzone głosy, co nieodmiennie nasuwa podejrzenie, że chciano wystawić Damę od Maxima i tylko przez przypadek posłużono się tym, co akurat wpadło w ręce, czyli Anną Kareniną. „Takich pytań sto” – jak drzewiej śpiewano w Kabarecie Starszych Panów. Czemu np. przez niemal całe przedstawienie, nieważne czy to salon, czy południe Włoch, na umieszczonym w prospekcie sceny ekranie fruwają białe kropki, co zapewne miało być  surową, rosyjską zimą, a co na pierwszy rzut oka wygląda jak taniec nietrzeźwych świetlików w noc świętojańską. Miał to być zapewne śnieg. Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle… Multimedialne projekcje stają się już przekleństwem naszych teatrów. O dziwo zamiast poszerzyć możliwości twórcze, stają się przez niesłychaną łatwość użycia wrogami artystycznej inwencji. Są często jedną z opisywanych tu teatralnych fastryg, przez które jeszcze bardziej widać artystyczne niedomagania.

Niejasna jest też sprawa fundamentalna: gdzie właściwie rozgrywa się ta Anna Karenina? Czy to stacja kolejowa, czy salon, czy słoneczna Italia? W dźwiękowym tle przedstawienia Lifanova słychać nader często odgłosy przetaczania wagonów, ryk syreny (ni to kolejowej, ni to z potężnego frachtowca…) i sapanie lokomotywy. W intencji realizatorów przedstawienia ma to zapewne być ponury omen losu bohaterki, jednak w scenicznym efekcie daje wrażenie, że akcja dzieje się na ruchliwej górce rozrządowej.

Wyszedłszy przedwcześnie, można by więc odnieść wrażenie, że ta Anna Karenina to swoisty teatralny bryk, według dzisiejszej mody ułatwione i uatrakcyjnione streszczenie arcydzieła literatury światowej. Jednak druga część przedstawienia jeśli nie niweluje tego odczucia, to zdecydowanie je zmienia. O ile w pierwszej partii cała Tołstojowska, psychologiczna komplikacja wśród romansów i choreografii została zepchnięta na drugi plan, o tyle w drugiej pojawia się coś prawdziwego i rzeczywiście dotykającego. Głównie dzięki Katarzynie Dorosińskiej w tytułowej roli. Mimo obecności Anny na scenie w pierwszej części spektaklu jakby jej nie ma, niemniej w kilku scenach po antrakcie młoda aktorka pokazuje kilka razy prawdziwy talent. Rzadko dziś spotykana w jej pokoleniu gracja scenicznego ruchu, żadnych kanciastych gestów, umiejętność noszenia sukni z nieodzowną w XIX wieku turniurą, a nade wszystko sceniczna prawda. Żadnej przesady, to, co najbardziej raniące, Dorosińska mówi niesłychanie zwyczajnie. To niemal „zdania oznajmujące”, bez zbędnej afektacji, prawda człowieka doprowadzonego do ostateczności, a w takiej sytuacji mówi się zazwyczaj bardzo spokojnie, ascetycznie. Jeszcze tylko umalować usta szminką i twarz Kareniny tężeje w maskę spokojnego bólu. Jeszcze tylko wstać i pójść na spotkanie tego, co nieuchronne. „Es muss sein”. Dobra rola, warta pamiętania.

Generalnie aktorstwo żeńskiej obsady jest silną stroną tego przedstawienia. Szkoda tylko, że męska część zespołu jest jedynie (irytującym czasem) tłem dla pań. Nadekspresja wyrażająca się pustym krzykiem i w kilku przypadkach brak świadomości stylu (petersburskie towarzystwo nie może zachowywać się tak, jakby grało Żołnierza królowej Madagaskaru! Na Jowisza! Nie ta sfera społeczna!) każą sądzić, że wykonawcom przydałyby się korepetycje z historii obyczaju. Wystarczyłoby choćby przyjrzeć się dobrym ekranizacjom literatury tamtej epoki.

Jak zatem oglądać tę Annę Kareninę? Wypadałoby kupować zniżkowy bilet i zajmować teatralny fotel w przerwie, bacznie przyglądając się drugiej części. Jednak teatr to nie kino, więc trzeba, zamknąwszy oczy, przeczekać pierwszą godzinę z okładem. Zawszeć pomogą w tym śpiewane ze sceny romanse. A do odgłosów ruchu kolejowego można przywyknąć. Choć się ich nie polubi.

7-10-2013

galeria zdjęć Anna Karenina, reż. G. Lifanov, fot. Marian Strudziński Anna Karenina, reż. G. Lifanov, fot. Marian Strudziński Anna Karenina, reż. G. Lifanov, fot. Marian Strudziński Anna Karenina, reż. G. Lifanov, fot. Marian Strudziński ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu
Lew Tołstoj
Anna Karenina
adaptacja i reżyseria: Grigorij Lifanov
scenografia: Wojciech Stefaniak
kostiumy: Zofia de Ines-Lewczuk
obsada: Katarzyna Dorosińska, Marek Braun, Jarosław Rabenda, Danuta Dolecka, Maria Gudejko, Karolina Łękawa, Iwona Pieniążek, Magdalena Placek, Izabela Brejtkop, Joanna Jędrejek, Klaudia Kuchtyk, Adam Majewski, Wojciech Wachuda, Łukasz Mazurek, Wojciech Ługowski, Kamil Woźniak, Łukasz Węgrzynowski, Michał Górski oraz tancerze i dzieci
premiera: 27.09.2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Viola
    Viola 2022-05-11   15:33:23
    Cytuj

    jak zwykle bardzo przemyślana recenzja