AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

I znów reżyser ma pomysły

Faust, reż. Wojciech Faruga, Teatr Narodowy.
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, dziennikarz. Absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST. Autor książek: Teatry Warszawy 1939, Teatr Qui Pro Quo. Kochana stara buda, Teatry Warszawy 1944-45. Współpracował z czasopismami „Po prostu” i „Życiem”. Recenzent teatralny „Dziennika” i „Odry”. Współpracuje z Polskim Radiem, prowadząc audycje poświęcone współczesnemu życiu teatralnemu. Artysta fotografik.
A A A
fot. Marta Ankiersztejn  

„Istnieją przedsięwzięcia wyjątkowo fatalne. Niepowodzenie towarzyszy powstaniu takiej imprezy i nie opuszcza jej do końca. Pomysł wystawienia Fausta w Teatrze Narodowym był złym pomysłem. Odrzucenie całego ciężaru i powagi uczyniło z wielkiego dzieła nieskładną i mętną historię, fałszywiej przedstawiającą Fausta niż libretto operowe. Widz, który nie zna arcydzieła Goethego, mógł na podstawie tego widowiska, po wyjściu z teatru, pogwizdując i wywijając laseczką, puszyć się i wynosić ponad romantyzm niemiecki”.

Te słowa napisano 98 lat temu, ich autorem jest Antoni Słonimski, który skwitował nimi inscenizację Kazimierza Kamińskiego, przez współczesnych i historyków teatru uważaną za jedną z najdotkliwszych porażek Teatru Narodowego. Właściwie, gdyby podać je tu bez cudzysłowu i pominąć beztroskie wywijanie laseczką (któż dziś ją nosi?...) – innymi słowy popełnić paskudny plagiat – łacno można by nimi podsumować przedstawienie Fausta A.D. 2024, wystawione w tym samym miejscu.

Nie ma Warszawa szczęścia do Fausta, a może Faust nie ma szczęścia do Warszawy i jej reprezentacyjnych scen. W 1880 roku przedstawienie Jana Kazimierza Tatarkiewicza w Rozmaitościach zrazu wciąż odwoływano, a gdy już się na scenie ukazało – przyjęto bez specjalnego entuzjazmu. 46 lat później na tej samej scenie, noszącej już nazwę Teatru Narodowego, wystawił Fausta Kamiński – z rezultatem jak wyżej. A za następne 45 lat, w roku 1971 za Fausta z Bronisławem Pawlikiem w tytułowej roli wziął się Józef Szajna, a było to na scenie Teatru Polskiego. Została z tej premiery legenda o zaciętej kurtynie, która na premierze odmawiała pójścia w górę i… recenzja Konstantego Puzyny, który z przedstawienia Szajny – posłużmy się tu językiem naszej epoki – skręcił sobie bekę, w jakiś sposób unieśmiertelniając to przedstawienie, które wedle pozostawionej przez niego relacji sensu nie miało żadnego. Pomijamy w tym fatalnym zestawieniu wystawioną w 1971 w Teatrze Narodowym parafrazę Jerzego St. Sity, zapomnianą tak gruntownie, że nawet najwięksi erudyci bez specjalnego wstydu przyznają się do jej nieznajomości.

Mijały dekady, podejmowano w Warszawie pomniejsze próby mierzenia się z arcytragedią Goethego – przechodziły bez echa. Na taśmach pozostały jedynie realizacje Teatru Polskiego Radia. Po 144 latach od Tatarkiewicza, po blisko wieku od przedstawienia Kamińskiego, po ponad półwieczu od premiery Szajny – znów na scenie Teatru Narodowego Faust. To jakaś prawidłowość: natyka się nań, a może potyka oń, co trzecie pokolenie stołecznych widzów.

W programie do najnowszego Fausta w dramaturgii Julii Holewińskiej i inscenizacji oraz reżyserii Wojciecha Farugi przypomniano, że słynna realizacja Petera Steina trwała 22 godziny. Można sobie wyobrazić warszawskie przedstawienie naszych realizatorów biorących sobie do serca Steinowską rzetelność w potraktowaniu tekstu Goethego. Chyżość dzieła duetu Holewińska/Faruga, przywodząca na myśl dokonania Krzysztofa Warlikowskiego z czasów, gdy był jeszcze „młodszym zdolniejszym” (a więc ćwierć wieku temu, co mówi wiele o nowoczesności tej inscenizacji), sprawiłaby, że do teatru wchodziłyby nadobne dziewczyny i dziarscy młodzieńcy, by opuścić go jako pochylone wiekiem staruszki i przygnieceni artystycznym doświadczeniem starcy z siwymi brodami do pasa. Tu jednak sprawę potraktowano ekspresowo, dając jedynie 3 godziny i 45 minut – z jedną przerwą, o której za chwilę.

To nie jedyna reminiscencja z historii polskiego teatru. Przedstawienie Fausta każe bowiem przypomnieć anegdotyczny telegram wystosowany ponoć przez zatroskanych pracowników pewnego teatru do chwilowo nieobecnego dyrektora: „Przyjeżdżać natychmiast. Reżyser ma pomysły” – wykorzystany przez nieodżałowaną Martę Fik jako tytuł słynnego zbioru jej recenzji. Czegóż tu bowiem nie ma! Już na początku mamy schodzącego z widowni na scenę papieża. Lekko utyka, co niewątpliwie jest aluzją do ortopedycznych problemów Franciszka. Trzęsąca się ręka, objaw choroby Parkinsona nieodmiennie kieruje zaś nasze myśli w stronę JPII, a więc mamy tu swoiste „dwa w jednym”, będące zapewne diagnozą fatalnego stanu papiestwa. Dużo się przed premierą mówiło o Mefistofelesie rozmnożonym, granym przez piątkę aktorów. Byłaby to ciekawa reżyserska koncepcja – wszak szatan przybiera na się różne postaci pod którymi może ukazywać się różnym ludziom, ale ich dobór zmusza do zastanowienia. Czemu Andy Warhol… a czemu Adolf Hitler odziany w kostium przywodzący natychmiast na myśl uniformy SS? O führerze da się powiedzieć wiele przykrych rzeczy, ale imputowanie mu paradowania w esesmańskim mundurze to jednak gruba przesada (preferował stonowane szare). Dlaczego Charlie Chaplin? Ten był zaciętym przeciwnikiem Adolfa H., zjadliwie sportretował go w swoim Dyktatorze, równanie go z Hitlerem jest zatem posunięciem dość brawurowym. Z innych sławnych postaci w warszawskim Fauście można zobaczyć jak żywego Lecha Wałęsę oraz Stephena Hawkinga wjeżdżającego na wypasionym inwalidzkim wózku, który inscenizatorom zdaje się sprawiać dużo radości. Gadżet sam jeździ, błyska światłami, obraca się w miejscu. Prawdziwa sceniczna atrakcja. Nie ma za to Pudla, w którego przeistacza się szatan. Żeby jakoś wynagrodzić jego brak, dramaturżka (albo – by znów być na czasie: „osoba dramaturżąca” – ponoć taką funkcję umieszcza się już na niektórych afiszach co bardziej progresywnych polskich scen!) do spółki z reżyserem ucznia Fausta, lizusa i kanalię Wagnera, przemienili w małpę. Prywatnie przyznam się do niedosytu: szkoda, że to był orangutan, nie zaś przemiły bonobo, bowiem opisywane często, swobodne obyczaje tego stworzenia bardzo urozmaiciłyby te cztery godziny.

I tak trwa sobie to przedstawienie – od atrakcji do atrakcji, z wyświetlanymi nad sceną numerami walizek oraz ich zawartością (wzięto rzecz podobno z Greenawaya…), których usunięcie ani na jotę nie zaciemniłoby celu tej ogromnej inscenizacji, z nocą Walpurgi inscenizowaną jako synchroniczny balet grupy esesmanów, których wyciemnione sylwetki na tle rozświetlonego na żółto horyzontu robią krok wprzód, krok w tył, półobrót i tak da capo al finem. Wspomniany już Słonimski wytrząsał się niemal wiek temu nad choreografią Edwarda Kuryły w tej właśnie zawsze widowiskowej scenie. Niech żałuje, że nie mógł obejrzeć nocy Walpurgi w wykonaniu oddziału SS…

Oglądanie przedstawienia uprzyjemnia program, a w nim – świetny zresztą – esej o Goethem pióra kierownika literackiego teatru. Wypada tylko żałować, że pisanie go musiało być tak absorbujące, że nie wystarczyło już czasu i sił na przyjrzenie się przedstawieniu, by przemycić na scenę choćby jedną z zawartych w tym eseju pięknych myśli.

Przedstawienie spółki Holewińska/Faruga zmusza także do poszukiwań. Często bowiem  z niejaką trudnością lokalizujemy na scenie mówiącego właśnie aktora. Słuch, odfiltrowujący swoisty muzak (muzyka leje się tu bowiem często i równie często bez funkcjonalnego związku ze scenicznym działaniem), podpowiada, że jest z tyłu, a w rzeczywistości przebywa gdzieś z boku, przemawiając do nas przez mikroport. Moda na te cudeńka współczesnej techniki całkowicie niweczy jedną z cech teatru – a jest nią jego naturalna stereofonia, a nawet kwadrofonia. Sztuczne nagłośnienie aktorów idzie najczęściej tzw. torem monofonicznym, a więc słyszymy każdego z nich w tym samym miejscu – z tyłu sceny, bez względu na to, w którym właśnie się znajdują. Dano te mikrofony z antenką zapewne w przeświadczeniu, że wspomogą artykulację i klarowność mowy (co powinno być kamieniem obrazy dla aktorów narodowej sceny – posługują się bowiem bardzo dobrze swoimi głosami, bez konieczności wspomagania się takimi protezami) – a wyszło na odwrót. Mikrofon nie jest przyjacielem aktora, lecz jego najgorszym wrogiem. Bezlitośnie wydobywa wszystkie usterki dykcyjne i fałsze: intencji, emocji i intonacji. Niemal pół wieku temu trafnie opisał to Erwin Axer, który – jak zapewne wielu jeszcze pamięta – na teatrze znał się raczej dobrze. No tak, ale umarł i widocznie zwolniło to twórców młodszych generacji z brania sobie do serca jego mądrości.

Celowo nie wymieniam wykonawców tego Fausta. Grają tu bowiem artyści wybitni, świetni, bardzo dobrzy, a także ci, którzy znakomicie rokują. Widywaliśmy ich w innych przedstawieniach, podziwiając ich kunszt, dziękując im za dawane nam przeżycia i wzruszenia. Tym razem postawiono ich w położeniu, które należy określić jako kłopotliwe.

Co na to wszystko widownia? I tu wracamy do przerwy ogłoszonej po dwóch pierwszych godzinach. Po powrocie do sali okazało się, że widownia zapadła na znaną teatralną przypadłość, czyli łysienie plackowate. Zapełnione do niedawna rzędy dziwnie się przerzedziły. A było to dopiero pierwsze przedstawienie po premierze.

I można by wrócić do domu po tych niemal 4 godzinach spędzonych na oglądaniu dzieła, którego celowość powołania do istnienia wydaje się wątpliwa – gdyby nie pewna ważka rzecz. Państwo Holewińska i Faruga od 1 listopada objęli dyrekcję warszawskiego Teatru Dramatycznego, całkowicie dziś rozbitego, zdezorganizowanego przez rok dyrekcji Moniki Strzępki (przed którą na Teatralnym.pl przestrzegałem ponad dwa lata temu, a która otrzymała tę dyrekcję, wygrywając konkurs prowadzony na bardzo dziwnych zasadach). Objęli tę dyrekcję „bez żadnego trybu”, na mocy decyzji władz miasta (te podjęły ostatnio dwie następne budzące  spore wątpliwości). Jeśli potraktować tego Fausta z Teatru Narodowego jako zapowiedź rzeczy, które dane będzie nam w Dramatycznym oglądać – to należy się tej dyrekcji przypatrywać uważnie i z dużą troską. Może się bowiem okazać, że terapia bolączek Teatru Dramatycznego przypomina do złudzenia metody, którymi przed wiekami leczono pewne dyskretne a uporczywe choroby – delikwenta wsadzano do beczki wypełnionej merkuriuszem, czyli po naszemu rtęcią. Skutek był znany, opisywany w stosownych podręcznikach.

Oby się nie stało tak, że tweet wysoko postawionej miejskiej urzędniczki: „Mamy to!”, wypisany dwa lata temu po zmianach w Teatrze Dramatycznym zabrzmi nie jak tryumf – tylko jak diagnoza  dalszego ciągu tej choroby.

06-11-2024

Teatr Narodowy, Warszawa
Johann Wolfgang Goethe
Faust
przekład: Adam Pomorski
dramaturgia: Julia Holewińska
reżyseria: Wojciech Faruga
scenografia, kostiumy, światło: Katarzyna Borkowska
muzyka: Teonike Rożynek
choreografia: Bartłomiej Gąsior
obsada: Sławomira Łozińska, Aleksandra Justa, Hanna Wojtóściszyn, Anna Grycewicz, Małgorzata Kożuchowska, Cezary Kosiński, Damian Kwiatkowski, Paweł Brzeszcz, Wiesław Cichy, Henryk Simon, Natalia Kawałek, Adam Szczyszczaj, Paulina Kothals, Piotr Piksa
premiera 26.10.2024

galeria zdjęć Faust, reż. Wojciech Faruga, Teatr Narodowy. Faust, reż. Wojciech Faruga, Teatr Narodowy. Faust, reż. Wojciech Faruga, Teatr Narodowy. Faust, reż. Wojciech Faruga, Teatr Narodowy. ZOBACZ WIĘCEJ
 

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: