AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/304: Nierealne

W oczy mi patrz - Recital Samanty, Teatr V  

To chyba już wystartował. Nie Robert Kubica, tylko nowy sezon teatralny.

***
Nowy sezon teatralny warto rozpocząć od offu i teatrów amatorskich. Choćby dlatego, że nikt z krytyków głównego nurtu nie zagląda w tę otchłań. Wyobrażacie sobie dziewczyny i chłopaków z „Dwutygodnika” albo z „Didaskaliów” przyjeżdżających na taki przegląd? Ja sobie nie wyobrażam. Nie widziałem, nie spotkałem. A tymczasem trzeba trzymać z amatorami i alternatywą, bo tylko wtedy teatr jest cały, pełny, zrównoważony. Był czas, kiedy tak zwany „głębszy off” mógł parę frapujących rzeczy mainstreamowi podpowiedzieć. I dziś też się tak czasem dzieje, choć chyba ciekawszy jest kierunek przeciwny: wpływ repertuaru głównego nurtu na to, co robią amatorzy, młodzież i seniorzy.

***
Najstarszy z festiwali teatrów amatorskich, czyli jakby to powiedzieć – festiwali czwartego obiegu, zawsze odbywał się w Horyńcu Zdroju, ileś tam kilometrów za Jarosławiem, blisko granicy ukraińskiej. Tym razem przez pandemię i remont zabytkowej sali przegląd przeniesiono do Centrum Kultury w Przemyślu. Na ostatni weekend wakacji. Pojechałem tam jako juror i nestor, weteran i ciekawski George. Najbardziej jednak po to, żeby spotkać starych znajomych z ruchu, zobaczyć, co teraz wystawiają, jak przetrwali kolejne lockdowny. Przecież w ruchu amatorskim niegranie nie oznacza niezarabiania, w ruchu amatorskim brak występu, widza, prób oznacza ból egzystencjalny. Nie tylko teatr, ale nawet życie stają się przez to cholernie nierealne.

***
Teatr Fieter działa w Ozimku i chyba od 30 lat prowadzi go Robert Konowalik. Konowalika interesuje w teatrze komponowany, nadgryziony absurdem, czyli właściwie „szemrany” realizm. Wyłuskuje go precyzyjnie z brytyjskich dramatów z lat sześćdziesiątych. Miał już w repertuarze Pintera i Becketta, nie zdziwiłbym się, gdyby w końcu sięgnął po Ardena, Osborne’a i JP Delaney, ale jego ulubionym autorem jest Arnold Wesker.

Pamiętam Konowalikową Wyprzedaż sprzed kilku lat, smutny i szary portret zdradzonej, nieatrakcyjnej kobiety, która z każdym wypowiedzianym słowem znika ze sceny, rozpływa się w powietrzu, wsysa ją kolor dekoracji, zasłaniają obiekty. Tym razem Fieter opowiada o jeszcze starszej bohaterce, emerytce uwięzionej w swoim mieszkaniu, gadającej niekończące się monologi w kuchni. Postać, w którą wciela się jedna z najdłużej pracujących z Konowalikiem aktorek, Hanna Spólna, próbuje zagadać swoją samotność, pustkę mieszkania, odcięcie od innych ludzi. Spektakl powstał w pandemii, ale jej izolacja ma zupełnie inne przyczyny. Wesker napisał jednoaktówkę Co się właściwie stało z Betty Lemon?, Konowalik zmienia jej tytuł na N.K.R., czyli Niepełnosprawna Kobieta Roku.

Stara matka, która nie może dodzwonić się do córki, drepcząca w ciemności po mieszkaniu, parząca sobie co chwila kawę, dostaje nagle list z wiadomością, że wybrano ją do programu zajmującego się robieniem celebrytów z wykluczonych, niwelującego klasowe bariery. Stara kobieta z emeryckiej nory wystąpi w telewizji, będzie musiała wygłosić półgodzinny speach. Zaczyna więc trenować. Opowiada o swoim życiu, emocjach i przemyśleniach. Scena tonie w ciemnościach, choć Konowalik zabudował ją elementami wyjętymi z rzeczywistości: lodówka, zlew, stolik z elektrycznym czajnikiem, wysoka rama wieszaka przypominająca zarazem sceniczną garderobę, jak i rusztowanie szubienicy: między strojami wisi pętla. Obok sprzętów domowych stoją głośniki i wzmacniacze, jakby realność domowa stale przenikała się z marzeniem o estradzie. Stara kobieta kuli się na stołku, wygina ręce na kolanach, zmienia się w wielki, nieruchomy ludzki bemol. Mówi w podłogę, w sufit, w ciemność. Drepcze bezradnie w scenicznym mroku, jeszcze krok w lewo lub w prawo, a przewróci się, potknie, spadnie z wysokiej sceny.

Reżyser siedzi na widowni i steruje reflektorem punktowym. I to jest jedyne źródło światła na scenie. Bez niego aktorka jest ślepa, z nim – ubezwłasnowolniona, prowadzona za rękę, kierowana w konkretne miejsce. Konowalik używa spotlightu, żeby pokazać to, o czym mówi bohaterka. Jeśli dzwoni do córki ze staroświeckiego aparatu, bardziej eksponatu w muzeum niż działającego urządzenia, punktowe światło wyłuskuje go najpierw z ciemności, a potem przysuwa do niego aktorkę. Spotlight ucieka często z jej twarzy na przedmioty, zdaje się być okiem tajemniczego obserwatora, boga albo sąsiada-podglądacza. Oko reflektora patrzy tam, gdzie inni nie patrzą. Na nieopowiedzianych, wykluczonych, zapomnianych. Konowalik nie jest okrutny w tym spojrzeniu, jego światło panoszy się po przestrzeni tylko po to, by zebrać jak najwięcej okruchów ze świata Betty. Pomaga postaci, patrzy za nią. Na scenie mamy świat, gotowy, skomponowany, ale zawsze niepełny, bo ukryty w ciemności, światło wyławia go we fragmentach, dzieli i scala, przeszukuje, podpowiada połączenia znaków. Konwencja, którą proponuje reżyser, bazuje na realistycznej grze, psychologicznym wizerunku postaci. W sensie dosłownym nie opuszczamy realizmu: cały czas jesteśmy w ciemnym mieszkaniu, kuchni, pokoju, przedpokoju, w którym nie pali się światło, bo pewnie Betty nie zapłaciła za prąd. Reflektor patrzy, bo chce się dowiedzieć, jak żyją ludzie tacy jak ona. W drugiej warstwie spektaklu uczestniczymy już w występie Betty w bieda-telewizji, w takiej, jaką ona sobie wyobraża. Światło jest wtedy kamerą, kubek z kawą – mikrofonem, ruch po labiryncie scenicznych sprzętów – choreografią tanecznego show. W trzeciej warstwie wreszcie podglądamy machinę metafizyczną. Nic z tego, co robimy, nie umyka oku Boga. Tylko on na nas patrzy, on widzi wszystko.

Hanna Spólna gra cichutko i mądrze. Zmaga się z własnym ciałem, boi, że o cos potknie. Cieszy ją para z czajnika, brzęk łyżeczki o kubek, szelest rozrywanej koperty, chlupot wody. Mówi do nas, ale to złudzenie. U Betty nikogo nie ma. Nie widzi nas, w ogóle nie widzi świata. Może nawet już dawno nie żyje, a w ciemnym mieszkaniu półżyje sobie tylko jej duch. W pewnym momencie aktorka przykłada twarz do szubienicznej pętli zwisającej z ramy wieszaka. Przymierza się do tego sznurkowego oka jak do otworu wyciętego w jarmarcznym blejtramie: kiedy włoży się tam głowę, fotograf zrobi zdjęcie i byle jaka turystka stanie się częścią namalowanej sceny, damą, elegantką, celebrytką. Konowalik spolszczył realia dramatu, Betty wraca do lat osiemdziesiątych, akcentuje nasze uwikłania. Wesker boli wtedy jeszcze bardziej, straszy beznadzieją i nienawiścią. Przestajemy wierzyć, że bohaterka wymyśliła sobie swoją córkę, córka polskiej Betty istnieje, tylko nie odwiedza matki, zapomniała o niej, wyjechała do Anglii, wstydzi się starej.

Arnold Wesker, kitchen-sink drama. Wracajmy do tych tekstów, badajmy brytyjską dramaturgię zlewu kuchennego – podpowiada Robert Konowalik polskiemu teatrowi. Bo jest tam zapis rozpaczy i konwencja, która jak ulał pasuje do naszej rzeczywistości. Nie tylko po pandemii. Dziwne, nigdy nie myślałem o ozimkowym teatrze jak o scenie amatorskiej. Teatr Konowalika był dla mnie po prostu mniejszą zawodową sceną, przestrzenią dla eksperymentu z realizmem i egzystencją.   

***
Bodaj od 2010 roku co jakiś czas przypominam sobie szumne zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, że PiS załatwi mieszkańcom miasta Siedlce stały teatr. Czekam, czekam, sprawdzam program partii rządzącej, wywiady ministra kultury i nic. Mieszkańcy Siedlec też się chyba zdenerwowali złamanymi obietnicami, bo jakiś czas temu w Siedlcach wybuchnął teatr – młodzieżowy, surrealny, robiony licealnymi siłami. Nazywa się Teatr V i jego liderką jest Wiktoria Wonschik. Dostała się na londyńską uczelnię artystyczną, ale pandemia, więc zajęcia online, może siedzieć w Polsce. Tak jak i jej rówieśnicy i przyjaciele.

Mogę sobie tylko wyobrazić, ile samozaparcia i zaradności wymaga zrobienie w Siedlcach regularnego musicalu, nakręcenie filmu krótkometrażowego czy wyprodukowanie offowego spektaklu. Wonschik nie dostała żadnej pomocy ani od Jarosława Kaczyńskiego, ani od żadnego polityka, który kiedykolwiek cokolwiek obiecywał młodzieży z Siedlec. 23-letnia Wonschik zebrała w sieci tysiąc złotych, pozbierała po znajomych stare firanki i suknie ślubne, zaprojektowała kostiumy, nauczyła się szyć. I tak powstał spektakl W oczy mi patrz: recital Samanthy. Od razu powiem, że nigdy przenigdy nie widziałem w teatrze czegoś podobnego. Bo to nie jest ani spektakl, ani performance, ani balet, ani pantomima, ani wieczór piosenki włoskiej. Wiktoria Wonschik zachowuje się tak, jakby w teatrze nikogo przed nią nie było, sama musiała wymyślić jego reguły, rolę aktora, reżysera, widzów, typ narracji. Spektakl wygląda tak, jakby wyreżyserował go ktoś, kto nie ma pojęcia o reżyserii, nigdy nie widział niczego na scenie. Przypomnijcie sobie najbardziej absurdalny skecz Monty Pythona i rozpiszcie na gromadkę kilkunastu dziewcząt i jednego chłopaka. Przenieście finałowe sceny Kaczej Zupy braci Marx w plener lub na estradę domu kultury. Zmieńcie kolor Minionków na biały i udawajcie, że to uciekające panny młode lub przebudzone królewny Śnieżki. Wkurzające, rozkapryszone, nachalne.

Show z Siedlec zaczyna się od zapowiedzi występu młodej zdolnej piosenkarki. Samatha Młotek przychodzi ubrana jak Veruschka, Penelope Tree czy Twiggy ze swingującego Londynu, śpiewa włoską piosenkę, uwodzi tłum, a wtedy coś się zaczyna psuć, zewsząd złażą się romantyczne dzieweczki, wpychają na scenę, przeszkadzają widzom. Jeden spektakl zjada drugi. Nie można ogarnąć tego chaosu, dziewczyny rysują portrety Samanthy, przestawiają publiczność, lepią się do ścian, włażą na podwyższenie. Któraś turla się po scenie. Muzyka pęcznieje i pęka, zewsząd coś brzęczy, dudni, pobrzmiewa. Muzyka się rozpada, sala nie wytrzymuje obecności aktorów. Widz zostaje fundamentalnie zdezorientowany. Nie wiadomo, gdzie patrzeć, na kogo, kto jest bohaterem, która akcja ma być najważniejsza. W pierwszej chwili ma się wrażenie że to najazd clownów i mimów przebranych za pensjonarki i druhny, potem gromadka zaczyna tańczyć i wśród aktorek objawiają się trzy profesjonalne tancerki – skaczą, machają nogami jak obsada Jeziora łabędziego. Samantha krzyczy do przerażonego konferansjera, że białe Minionki ją porywają, że każą jej gotować zupę, zmuszają do absurdalnych aktywności.

Próbuję zapisać sceniczne zdarzenia, ale właściwie nie da się: za dużo dzieje się na raz, z pozoru nie ma w tym żadnego porządku, sens akcji został ukryty. Wiktoria Wonschik przyznaje zresztą, że nigdy nie wie, gdzie ją zaprowadzi scenariusz, co się stanie z jej bohaterami. Klei ze sobą różne konwencje, zasłania się chaosem. Dopiero po jakimś czasie przechodzimy wraz z bohaterką na drugą stronę, otruta przez dziewczynki wokalistka zmartwychwstaje, już przebrana na biało, z diademem i różą, zjada czarne jabłko. A więc ten show, ta jazda bez trzymanki, skojarzeń filmowych i scenicznej dezynwoltury była bajką? Smutną bajką o tym, jak zostaliśmy okradzeni z własnego życia. Pytałem pannę Wonschik, co ogląda, jaki teatr znała, zanim sama zajęła się reżyserią. Odpowiedziała z płaczem, że nie wie, ma amnezję, chorowała. Zostałem z tym pytaniem jak porażony. Przecież to nie jest spektakl terapeutyczny, to szaleństwo formy, manifestacja podprogrowej wizji, Alfred Jarry revisited. Nie wiem, co będzie z tym bardzo młodym, samowystarczalnym teatrem z Siedlec. Skończy się pandemia, Wonschik pewnie wróci do Anglii, jej aktorzy już podostawali się w te wakacje do szkól teatralnych. Może już nigdy nie będzie kolejnego przedstawienia. Szkoda. Bo przecież Siedlce, w których nie ma teatru, zrobiły teatr, jakiego nie ma ani w ruchu amatorskim, ani w offie, ani w bogatym zbiorze dzieł młodych mainstremowych reżyserów. W oczy mi patrz, owszem, mógłby zrobić kiedyś Radek Rychcik, gdyby udało mu się zjeść pół tony grzybów halucynogennych, mógłby Marcin Liber z okresu Teatru Usta Usta i trylogii Sex, drugs and rock’n’roll. Może jeszcze Ewelina Marciniak po miesiącu medytacji w Indiach… No, ale wymieniam, skąd przyszli i po co są w teatrze, wiedzieli z czego lepić teatr. Wiktoria Wonschik mówi, że wszystko zapomniała, rodzi się w teatrze na nowo, a teatr rodzi się wraz z nią.

08-09-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone