K/116: Zdradzeni
1.
No to przekroczyli Rubikon.
2.
Dwie są jeno, zaprawdę dwie straszne wiadomości tego lata. I nie ma we mnie ani krzty wahania, żeby je teraz ze sobą zestawić. Oddanie Teatru Polskiego w dyrekcję Cezaremu Morawskiemu to gest równie nieprzemyślany, opłakany w skutkach, co pomysł sprzedaży przez Bogusława Cupiała z Tele-Foniki jego ponoć ukochanej dotąd Wisły Kraków jakiemuś szemranemu biznesmenowi z czarnymi plamami w życiorysie i majątkiem niewiadomego pochodzenia. W niecały miesiąc klub, co miał bić się o puchary, znalazł się na dnie ligi, bez sponsorów, z zerową wiarygodnością biznesową, rozbitym zespołem, trenerem w rozsypce, wściekłymi kibicami i kompletnie bez żadnej nadziei na przyszłość. Ku powszechnemu zdumieniu Cupiał odrzucił kilku poważnych inwestorów i zrobił to, co zrobił. Właścicielem Wisły na kilka tygodni został Pan Nikt. Albo po prostu szwarccharakter. Wiadomo było od lat, że Cupiał tylko szuka okazji, by pozbyć się kosztownego kłopotu, stracił serce do futbolu, ale żeby wybrać aż tak źle? Taki gracz jak Cupiał nie poznał, kto zacz? Czyżby myślał – po mnie choćby potop? Albo doszedł do wniosku, że skoro on nie może mieć Wisły, nie będzie miał jej nikt poważny?
Tyle o futbolu, teraz o teatrze.
Kiedy czytam o przebiegu i wynikach dyrektorskiego konkursu we Wrocławiu, mam wrażenie, że tamtejszy Urząd Marszałkowski zdecydował się na ruch równie samobójczy. Oddanie teatru będącego w tak zwanym gazie, z genialnym zespołem, zbilansowanym repertuarem, pomysłem na spektakle mistrzowskie, festiwalowe, eksperymenty, debiuty, dialog z polską klasyką, w ręce amatora i entuzjasty znikąd musi skończyć się klapą. Cóż z tego, że Morawski obiecał na przesłuchaniu podwyższyć frekwencję o sto procent i zażądał umorzenia długu teatru, skoro nic nie wiemy o jego programie, guście, kadrze reżyserskiej i aktorskiej. Z kim będzie pracował w Teatrze Polskim? Nad czym? Jak? Teatr to nie są tylko same cyferki. A raczej teatr to są cyferki, ludzie i idee. Cezary Morawski nie ma po swojej stronie nawet cyferek. Uznanie go przed paru laty przez sąd winnym za nieumyślne narażenie ZASP-u na wielomilionowe straty, bo jako skarbnik związku nie dopilnował inwestycji księgowego w trefne obligacje, dyskredytuje go jako menedżera jakiejkolwiek instytucji publicznej. Można się kłócić o szczególiki tego wyroku, ale plama na honorze i wizerunku pozostaje. Nawet gdyby pan Morawski był genialnym wizjonerem, samorodnym talentem menedżerskim, posiadanie takiego epizodu w biografii eliminuje go z grona poważnych kandydatów. A jednak Morawski konkurs wygrał.
Czy naprawdę Teatr Polski, placówka o potencjale sceny narodowej, wygrywająca od paru sezonów artystyczne pojedynki z Krakowem i Warszawą, będzie z właściwym rozmachem prowadzona przez trzecioligowego aktora (przepraszam za brutalną szczerość) z mizernym dorobkiem reżyserskim (dyplomów w Akademii Teatralnej nie liczę, bo szkoła to jednak cieplarniane warunki dla wszystkich, nie tylko dla studentów, także dla realizatorów), osobę bez doświadczenia w kierowaniu jakąkolwiek instytucją?
Domyślam się, że zdaniem panów Samborskiego i Przybylskiego Cezary Morawski jest inwestycją na przyszłość i po prostu będzie się uczył na Teatrze Polskim, jak prowadzić teatralnego molocha o trzech scenach. Pięknie, ale czy nie mógłby się jednak uczyć gdzieś indziej, na mniej wymagającym poligonie? Wiadomo od jakiegoś roku, że Morawski w Polskim będzie miał przeciw sobie cały zespół artystyczny, bojkot środowiska na głowie, każda jego decyzja personalna znajdzie się pod lupą ZASP-u. Zamiast uspokojenia sytuacji po dekadzie konfliktów z Mieszkowskim urząd funduje sobie kolejną wojnę.
Czy da się więc wytłumaczyć wszystkim niewtajemniczonym, dlaczego akurat Cezary Morawski był najlepszym kandydatem na szefa Teatru Polskiego i w związku z tym wygrał konkurs? Karkołomne zadanie. Ale spróbujmy. Cezary Morawski został dyrektorem, bo się zgłosił. Bo chciał. Bo panowie Samborski z Przybylskim bardzo go lubią. Bo naprawdę ładnie mu z siwą brodą. Bo kiedyś wzruszająco grał w serialu M jak miłość. Bo są na niego haki z czasów skarbnikowania w ZASP-ie, więc nie będzie podskakiwał. I wreszcie ten najważniejszy powód: nic tak nie jednoczy, jak wspólny wróg. Po wyborach 2015 roku i aferze wokół Śmierci i dziewczyny sądziliśmy, że marszałek da spokój Mieszkowskiemu, uznając, że teraz groźniejsze są zakusy PiS-u na kulturę finansowaną przez samorządy, że Teatr Polski może być pomocny w oporze wobec dobrej zmiany. Okazało się, że teza o jednoczeniu się przeciwników w obliczu wspólnego wroga jest słuszna, tyle że wróg jest gdzie indziej. Dolnośląskie PO i PSL wolało sprzymierzyć się z pisowskim resortem kultury, żeby pozbyć się niewygodnego dyrektora. Podobno ministerialni członkowie komisji też głosowali tak jak ci z PO. Cezary Morawski okazał się kandydatem ponadpartyjnym, godzącym sprzeczne światopoglądy, wygodnym dla wszystkich rozgrywających. Zrozumiałbym taki konsens, gdyby chodziło o autorytet środowiska, mistrza teatru lub nawet świetnego rzemieślnika, nawet młodego zdolnego. Ale Morawski? Czyżby chodziło o to, by nie proponował niczego, tworzył teatr nijaki, czyli wygodny dla wszystkich urzędników świata?
Właściwie to żal mi Cezarego Morawskiego. Bo czeka go teraz wielomiesięczne piekło. Drwina, krytyka, lekceważenie. Żaden artysta sobie na to nie zasłużył. A raczej musi się bardzo postarać, by sobie na taką infamię zasłużyć. Morawski nie może powiedzieć, że przychodzi do Wrocławia z misją ratunkową. Nie ma ze sobą worka pieniędzy i miłości podwładnych. Za to od razu został obsadzony w roli Niszczyciela. Czy da się z czymś takim spokojnie zasnąć? Spojrzeć w lustro?
3.
Za zaistniałą sytuację przynajmniej w dwudziestu procentach jest odpowiedzialny dyrektor Krzysztof Mieszkowski i obrana przez niego strategia czołowego starcia z Urzędem Marszałkowskim. W odwiecznej wojnie artystów z urzędnikami można grać ostro, ale trzeba mieć zawsze asa w rękawie albo po prostu wyjście awaryjne. Nie mówię, że Mieszkowski nie miał prawa przez te dziesięć lat walczyć o swoje, bronić się przed zarzutami, kłócić o dotacje, żądać specjalnego traktowania, oskarżać urzędników o krótkowzroczność, nagłaśniać trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, szantażować dymisjami, strajkiem, ucieczką reżyserów, stawiać swoich pracodawców przed faktem dokonanym. Miał prawo i najczęściej wychodził z tych potyczek zwycięsko. Racje rozkładały się pewnie w proporcji 70 do 30 na korzyść dyrektora, ale i urząd miał swoje argumenty. Zawsze tak jest. Sęk w tym, żeby nie wykazywać zbyt dobitnie, że przeciwnik jest kretynem, nie zna się i ma złe intencje. Nawet jeśli tak jest w istocie. Bo w efekcie tracimy pole manewru. Wszelkie strategie są o tyle słuszne i sprawiedliwe, o ile są skuteczne. Mieszkowski przeginał, naciągał linę do granic cierpliwości i wreszcie ta lina pękła. I już tamta strona nie była skłonna do kompromisów. Krzysztof Mieszkowski miał przez ostatnie lata przynajmniej trzy parasole ochronne nad głową – przychylne ministerstwo, widzów i skłonne do jego obrony środowisko teatralne. Sojusz urzędników PO i PSL z resortem PiS zlikwidował najważniejszy parasol. Nie ma już Zdrojewskiego i Omilanowskiej. Jest minister Gliński, zapiekły w zemście i gniewie za przegrane starcie o pornospektakl. Czy widzowie i środowisko wystarczą do obrony Teatru Polskiego w formule, jaką nadał mu Mieszkowski? Boję się, że to przegramy. A przegramy także i dlatego, że nie przygotowano zawczasu spadkobiercy, kontynuatora. Wiedzieliśmy wszyscy, że stanowisko Krzysztofa Mieszkowskiego jest nie do obrony. Dobra kandydatura Daniela Przastka pojawiła się zbyt późno. I teraz, kiedy Mieszkowski został zablokowany z dwóch stron – marszałkowskiej i ministerialnej, kiedy przegrał, bo nie da się mieć dwóch wrogów naraz, i to połączonych w chwilowym sojuszu – nie bardzo można przedstawić opinii publicznej, urzędnikom jakieś inne rozwiązanie niż to, którego trzyma się zespół: Mieszkowski musi zostać. A to jest nie do obrony. Cezary Morawski lub ktoś inny równie mdły do Polskiego tak czy owak przyjdzie.
4.
I tak oto po niecałym roku przepychanek, strachów i podchodów ze strony pisowskiego ministerstwa wobec polskich teatrów przegrywamy pierwsze poważne starcie. Zostaliśmy zdradzeni przez potencjalnego i najsilniejszego sojusznika. Samorządowcy poza nielicznymi wyjątkami nie będą bronić progresywnych teatrów. Bo takie teatry zawsze wszystkim zawadzają. Przykłady toruński i białostocki są jak znalazł. Ministerstwo nawet nie musi się specjalnie wysilać. Nie ma czołgów na teatry, będą manipulacje w białych rękawiczkach. A gniew środowiska obróci się nie przeciwko temu, kto od początku był zły, tylko przeciw temu, kto zdradził.
5.
Słyszę, że Krystian Lupa, tak jak zapowiedział, zerwał próby Procesu. Błąd. Ten straszak – protest artysty, gest moralnej odmowy – już nie działa. Lekceważące wypowiedzi urzędników-członków komisji konkursowej o Lupie pokazują, że trwające od jakiegoś czasu szczucie na elity już zbiera triumfalne żniwo. A kim jest ten Lupa? Może sobie dziad jeden chcieć i protestować. Nikogo to nie zawstydzi ani nie zrani. Może więc w zaistniałej sytuacji właśnie należało pracować dalej, pokazać szkic Kafki na koniec dyrekcji Mieszkowskiego, doprowadzić do premiery przedstawienia-testamentu, pracować w teatrze Morawskiego przeciwko Morawskiemu, udowadniać, że się nie zna, nie umie, nie ogarnia, że go to przerasta. Czyli jednak proponowałbym strajk włoski, a nie zerwanie wszystkiego. Bo przecież im o to chodzi. Zawsze mówili, że Lupa jest za drogi. Wszyscy to mówili. Sam to powtarzałem. Ale póki to się Mieszkowskiemu kalkulowało, sukces gonił sukces – miało to sens. Co zrobiłby Morawski, urzędnicy, gdyby Lupa został? Jak radziliby sobie z drogim, genialnym spektaklem – gorącym kartoflem podrzuconym władzy? Wierzę, że spektakle trzeba kończyć. Dobry spektakl jest zawsze lepszy niż dobry protest. Bo żyje dłużej.
6.
Czyli teraz w kolejnych listach otwartych, protestach, demonstracjach pod gmachem urzędu, w pochodach i strajku okupacyjnym chodzi o to, żeby władza się cofnęła. Trwa walka o zakwestionowanie uczciwości i transparentności konkursu na dyrektora Teatru Polskiego. I to jest gra nie o zwycięstwo, ale o pat. Żeby Mieszkowski jeszcze trochę został. Może coś się wydarzy, może PiS padnie u władzy, może zmieni się układ sił w województwie. Może Schetyna się zlituje. Ale pat w szachach polega na tym, że nikt nie może wykonać sensownego ruchu. Morawski nie wejdzie do teatru, nie ułoży repertuaru, nie będzie premier w Polskim. Mieszkowski z niego nie wyjdzie. Urząd nie da pieniędzy. Zgaszą światło. Aktorzy będą musieli z czegoś żyć, gdzieś grać. Wymęczymy się wszyscy w polemikach, diagnozach, protestach. W końcu Morawski, jeśli będzie cierpliwy, wszystkich przeczeka.
Rozumiem, że będziemy teraz tygodniami ćwiczyli powtórkę z dyrekcji Grzegorza Królikiewicza w łódzkim Nowym: pamiętacie lata 2003-2005, po śmierci Dejmka też był strajk zespołu, potem zwolnienia aktorów, wprowadzanie Królikiewicza do dyrektorskiego gabinetu na ramionach strażników miejskich. Decyzja prezydenta Kropiwnickiego skutkowała dwoma sezonami prowizorki i niekompetencji. Królikiewicz straszył dziennikarzy sądem, były kłótnie z zaproszonymi do pracy reżyserami, niedotrzymywanie umów, byle jakie premiery jego autorstwa. Moim zdaniem Cezary Morawski popełni te same błędy, co Królikiewicz. Co zostało po tamtej łódzkiej dyrekcji? Smród i zła pamięć.
7.
Ministerstwo zaciera ręce. Niech ta zadyma trwa jak najdłużej. Koniec mitu liberalnego, przyjaznego artystom Wrocławia.
24-08-2016