K/150: Wespół zespół
1.
Stara i bardzo słuszna zasada dziennikarska podpowiada, że tropi się najpierw absurdy i szaleństwa w obozie, do którego nam światopoglądowo najbliżej, a dopiero potem dokłada innym. Oczywiście nie wolno zapominać, kto jest ten dobry, a kto naprawdę zły. Złych trzeba demaskować, złym należy przeszkadzać. Ale jeśli naprawdę nam na kimś zależy, to można chyba głośno powiedzieć: „stary nie pakuj się w to”, „nie rozumiem, co robisz”, „czy naprawdę tego chciałeś”, „to nie ma sensu”, „chyba się nie uda”. Obdarowany niechcianą radą nie musi z niej skorzystać, to w końcu jego wybór, jego walka, jego straty – my jesteśmy tylko bezkarnymi obserwatorami; samą trwogą nawet. Myślę, że jednak czasem trzeba coś powiedzieć głośno i dobitnie. Przyłapać dobrego człowieka na niekonsekwencji, artystę na mitologizacji siebie. Od czasu do czasu próbuję to robić w Kołonotatniku z całą świadomością beznadziejnego spekulowania, daremnego odszyfrowywania intencji, wchrzaniania się między wódkę a zakąskę.
W obliczu zagrożeń politycznych, przed jakimi stanął teatr w Polsce, warto teraz na przykład dyskutować o kwestii wyboru metod walki z władzą, strategii obrony poszczególnych scen i zespołów. Warto wyliczyć ewentualne konsekwencje takich, a nie innych posunięć przedstawicieli środowiska, zamiast zdawać się na pospolite ruszenie i emocje. Pytam więc, czy warto, czy istnieje plan B, czy ten lub inny twórca na pewno wie, co robi, idąc na czołowe zderzenie z PiS-em, Kościołem, społeczeństwem, organizatorem, lokalnym układem samorządowców? Mówię, że coś się stanie, nawet kiedy wiem, że do tego jeszcze daleko. Jak mawia profesor Kosiński: „Samo wypowiedzenie na głos możliwego zagrożenia osłabia efekt jego rażenia, kiedy rzeczywiście nadejdzie”. Cytuję z pamięci, więc niedokładnie. Moje straszenie wszechmocą panoszącej się władzy i naszą niewielką możliwością manewru nie jest podważaniem sensowności oporu, ani żadnym oportunizmem, to chyba próba racjonalizacji buntu, namawianie do niepoświęcania ludzi i miejsc bez naprawdę ważnego powodu. Lepsza jedna duża wojna niż pięć mniejszych, ogniskowych. Niestety, ostatnio już się tak nie da „proroczyć” i złorzeczyć. Jak się okazuje, nie wolno mieć w środowisku innego zdania o wrocławskim konflikcie niż to, które wypracował Teatr Polski w Podziemiu. Aktorzy z teatru w Bydgoszczy sami najlepiej wiedzą, od kiedy do kiedy i o co walczą, tak samo jak kierownictwo Narodowego Starego Teatru czy Nadświadomi Teatromani z Facebooka. Wykładnia dynamiki protestu we Wrocławiu jest jedna, skrzywdzeni i oszukani mieszkają tylko nad Brdą, Kraków nie wierzy łzom.
Dziwne – cele w polskim środowisku teatralnym mamy mniej więcej zbieżne, różnimy się zatem co do oceny intencji i skali podjętych działań. Od awantury o Golgotę Picnic życie upływa nam od alarmu do alarmu, a mnie od hejtu do hejtu. Po ostatnim Kołonotatniku pojawiły się dwa znamienne dementi – Krystiana Lupy i bydgoskiego teatru. Przyjmując je z pokorą, postaram się jednak jeszcze raz wyjaśnić, w czym tkwi nieporozumienie.
2.
Eskalacja konfliktów we Wrocławiu, Bydgoszczy i Krakowie przede wszystkim nie służy pracującym w tamtejszych teatrach zespołom. To nie zespoły aktorskie sprowadziły na siebie te kataklizmy, ale to one płacą najwyższą cenę za protesty przeciwko decyzjom polityków. Im szkodzą honorowe odmowy współpracy, samozwolnienia, atmosfera niepewności, dyktatu polityczno-ekonomicznego. Skoro nie dbają o ich integralność przedstawiciele organizatora, narzuceni dyrektorzy ani zaangażowani w konflikt reżyserzy-liderzy, chciałbym przypomnieć zrewoltowanym artystom, że poza zbiorowym interesem jest jeszcze coś takiego, jak zbiorowa i wielopokoleniowa pamięć teatru zapisana w ludziach. Ona pierwsza ulega rozproszeniu przy roszadach personalnych, zerwaniu ciągłości programowej sceny. Wydaje mi się, że gdy wszyscy dookoła na różne sposoby próbują zespołami szarpać, zespół powinien uaktywnić w sobie gen samozachowawczy. Wtedy może okaże się, że trwanie w kompromisie, ale w grupie i wciąż w tym samym miejscu, jest w dłuższej perspektywie ważniejsze niż jeden czy kilka spektakularnych gestów odmowy. Zespół odebrany Wodzińskiemu i Frąckowiakowi przechowa więcej wiedzy o ich ideach i praktyce teatralnej niż każdy z aktorów osobno w nowym miejscu pracy. Taka pamięć przetrwa niejedną kolejną dyrekcję i zawsze będzie można ją na powrót – przy sprzyjających okolicznościach – aktywować. Smutny los wędrujących po Polsce aktorów z Wrocławia, wyrzuconych przez Morawskiego lub zbiegłych z własnej woli, każe mi prosić bydgoską ekipę o pozostanie ze sobą jak najdłużej. Nikt mi nie powie, że dyskomfort związany z Gajdzisem jest większy niż potrzeba bycia razem, ale pewnie jak zwykle się mylę. No i zespół aktorski ma prawo zrobić, co zechce.
3.
„Teatr musi grać, choćby nie wiem co. Nie wolno gasić światła”. Tak brzmiała, o ile ją dobrze zapamiętałem, teza dyrektora Koniecznego, granego przez Marcina Czarnika w serialu Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Oczywiście w Artystach kontekstem tej wypowiedzi była sytuacja ekonomiczna teatru, ale chyba nie bardzo sprzeniewierzymy się jej wymowie, jeśli rozciągniemy ją również na okoliczności polityczne. Nawet w najgorszej dyktaturze lepiej jeśli teatry grają, niż nie grają. Lepiej jeśli szukają marginesu wolności, kiwają decydentów, nie przerywają dialogu z widownią; pokazują opresorom niby to niezaciśnięte pięści, ale jednocześnie wytrwale kopią ich po kostkach.
Pamiętacie, jak dyrektor Konieczny zadłużał teatr, wyprzedawał mienie instytucji, stosował szantaż i przekupstwo w stosunku do swoich adwersarzy w imię tak zwanych celów wyższych, czyli ocalenia zespołu, podniesienia poziomu artystycznego teatru, załatania dziury w budżecie? Nie lubiliśmy go za to, ale rozumieliśmy, po co to wszystko. Próby się odbywały. Dawano kolejne premiery. Zawierano dziwne sojusze – nawet z kibolami. Tolerowano również, choć do czasu, narzuconego odgórnie dyrektora administracyjnego, kreta i szpiega. Wydawało mi się, że szamocący się między dobrem i złem dyrektor Konieczny wiedział, że zakneblowanie teatru i dezintegracja zespołu to zawsze jest zwycięstwo tych, którzy teatr chcą przejąć i zlikwidować, więc jego instytucja działała, jak gdyby nigdy nic.
A teraz wyobraźmy sobie, że w drugiej serii, dziejącej się trzy lata później, dyrektora Koniecznego jednak usuwają – z powodów politycznych i obyczajowych. Inna opcja dochodzi do władzy. Konieczny przegrywa nieuczciwy konkurs. Zarzuty prokuratorskie okazują się poważne. Sąd go skazuje w trybie pilnym i posprzątane – z wyrokiem sądowym nie może kierować żadną placówką. Aktorzy Popularnego zostają sami i wtedy serial pokazuje trzy możliwe drogi przed nimi.
W pierwszej wersji wszyscy w ramach solidarności z wyrzuconym, niedocenionym dyrektorem zwalniają się z teatru; tworzą off, żyją z dubbingów i chałtur kukiełkowych. Do Teatru Popularnego wchodzi nowa, uległa wobec władz lub tylko niezainteresowana polityką ekipa. Portier Popieł, sprzątaczka, co z duchami rozmawia, i bufetowa zostają zwolnieni. Starszy brygadzista sceny przechodzi na emeryturę. Po jakimś czasie – dwa lub cztery lata później – ci źli przegrywają wybory. Dyrektor Konieczny cieszy się, że jego aktorzy byli tacy lojalni i niezłomni, więc znów skrzykuje ekipę. Nie bardzo ma jednak kogo zabrać z powrotem do Popularnego, bo ludzie się rozpierzchli po Polsce i już poukładali sobie życia. Tak naprawdę to nie ma dokąd wrócić. Popularny to teraz puste mury i obcy ludzie – za kulisami i na widowni. Ciągłość instytucji została zerwana, pamięć spektakli, dyrekcji, reżyserów, jaka była w pracujących tu ludziach – też. Można rzecz jasna dalej tworzyć tu sztukę, tylko że to nie będzie już ten sam teatr.
W drugim wariancie zespół Popularnego po usunięciu Koniecznego oflagowuje placówkę. Aktorzy bojkotują nowego dyrektora, karierowicza i miernotę. Pojawiają się na scenie z zaklejonymi ustami, tłumaczą politykom, że źle postąpili, że to pierwszy krok do zniszczenia placówki. Kpią z nowych produkcji. Decydują się na mały sabotaż. Kilku aktorów traci pracę z powodu jakichś drobnych przewinień, ale reszta trwa i walczy. Teatr Popularny i jego nowy dyrektor – nazwijmy go dla odróżnienia dyrektorem Niekoniecznym – stają się pośmiewiskiem i hańbą miasta. Widzowie omijają to miejsce szerokim łukiem – część popiera protest, część nie może odnaleźć się w nowym, byle jakim repertuarze. Tylko aktorzy są fetowani jak bohaterowie. Popiera ich całe środowisko. Ich podziemne, realizowane za grosze spektakle przyciągają tłumy. Sęk w tym, że z powodu kruczków prawnych Niekoniecznego nie można odwołać. Dyrektor-dyletant ma mocne polityczne plecy w ministerstwie. Popiera go również spora grupa pracowników technicznych, cały pion administracyjny. Więc trwa i trwa. Kiedy wreszcie odchodzi z emeryturą w kieszeni, w teatrze nadal wrze. Konieczny nie może wrócić, pojawia się więc dyrektor Niezbędnie Niedorzeczny. Gołym okiem widać, że na zagojenie ran potrzeba kilku sezonów, ale aktorzy mają poczucie sukcesu – dali radę, zwyciężyli. Jednak z dawnej ekipy została ledwie połowa i trzeba przyjmować nowych. Na dodatek Niezbędnie Niedorzeczny zwalnia wszystkich zwolenników Niekoniecznego, bo boi się nowego wybuchu. Tak oto zwycięski zespół nie poznaje sam siebie ani swojego teatru. Ma kaca. Jak zwykle po pyrrusowym zwycięstwie.
Trzeci wreszcie wariant. Teatr Popularny w hiobowym nastroju przyjmuje wieść o porażce Koniecznego w nowym konkursie. Wygrał faworyt ministerstwa z kolegą z zagranicy. Smutny Konieczny odchodzi, ale zostawia aktorom wytyczne, ile można ustąpić, o co walczyć, co chronić, skoro nie mamy wpływu na „nieuchronne i narzucone”. Aktorzy zachowują etaty, bronią tradycji. To w końcu oni mają, jak zawsze, zachować ciągłość. Pamiętają, że nie takich dyrektorów już przeżyli. Stosują strajk włoski, zadają za dużo pytań na próbach, są zmorą konferencji prasowych. Nowi szefowie wydają się być onieśmieleni legendarnym zespołem – dają się owinąć wokół palca. Boją się z kimkolwiek zadrzeć i popełniają mnóstwo gaf. Z aktorami zostają słynni reżyserzy jeszcze z czasów Koniecznego, a nawet jego poprzednika. Z niesmakiem wobec kontekstu, w jaki zostali wrzuceni, z pełną nieufnością wobec dziwacznego kierownictwa, dają ozięble nowe premiery i chronią te z poprzednich sezonów. Nowe przedstawienia niby idą na konto nowej dyrekcji, ale wszyscy i tak doszukują się w nich drugiego dna, bo odstają od innych produkcji Popularnego z rozdania nowej dyrekcji. Publiczność wali drzwiami i oknami, żeby poczuć smak dawnego teatru, tego dopiero co zatrzymanego, zakazanego, rozbitego. Po trzech sezonach zmienia się partia polityczna u steru państwa i nowy minster odwołuje eksperyment w Teatrze Popularnym. Na białym koniu wraca dyrektor Konieczny. Dziękuje swojemu zespołowi, że na niego poczekali. Bierzemy się znowu do pracy – zapowiada.
Wiem, że trzeci wariant serialowy jest najbardziej utopijny, ale co ja na to poradzę, że właśnie w sile spokoju widzę bezdyskusyjny ratunek w każdych niespokojnych czasach? Cierpliwość i chronienie substancji, czyli zespołu. I to właśnie próbuję powiedzieć od wybuchu awantury wrocławskiej, w kryzysie w Bydgoszczy, w pokonkursowej grozie w Krakowie. Kiedy wszystko wskazuje na to, że walki nie można wygrać albo nie można jej wygrać bez poważnych strat, lepiej na chwilę odpuścić, poczekać na lepszy moment, brać co dają; myśleć o ludziach i nie namawiać ich do protestu, na którym mogą stracić tylko oni.
4.
W imieniu zespołu bydgoskiego pani Martyna Peszko karci mnie za jedno, dwa zdania z zeszłotygodniowego artykułu o konkursie w Starym Teatrze. Z jednej strony słusznie, bo zbitka była rzeczywiście niezręczna i dość dwuznaczna. Z drugiej absolutnie niezasłużenie, bo de facto chcieliśmy powiedzieć to samo, tylko że ja na skróty. Chodzi o następujący fragment: „Dwa równoległe strajki teatralne w dwóch miastach byłyby trudne do wybaczenia i zrozumienia przez opinię publiczną. Aktorzy z bydgoskiego Teatru Polskiego właśnie rozsądnie skapitulowali i zgodzili się na Łukasza Gajdzisa, bo prezydent pogroził im palcem, strasząc teatrem impresaryjnym. Lojalność wobec poprzedniej dyrekcji lojalnością, ale o pracę coraz trudniej, rynek nie jest z gumy, można się dogadać z nowym szefem, skoro wygrał, skoro jego przyjście jest nieuniknione. Radykalizm protestu wrocławskiego wynika ze słusznego gniewu, ale wybrane środki oporu, pewnie jedyne możliwe i skuteczne, usztywniły drugą stronę, zmusiły Morawskiego do posunięć gwałtownych i haniebnych”.
Myślałem, że piszę jasno i dużymi literami, że przynajmniej aktorzy z Bydgoszczy pamiętają Kołonotatnik z początku kwietnia, w którym chwaliłem repertuar i żelazną konsekwencję unikalnego programu Wodzińskigo, pisząc, że stworzył jeden z najlepszych zespołów w kraju. Nadal nie chcę, żeby to się rozpadało, ale się rozpada i żaden tekst tego nie zatrzyma. Tymczasem oburza się pani Martyna: „Redaktor wysunął zbyt daleko idące wnioski, do których nie ma prawa, przedstawiając je jako stan faktyczny”. Określenia „rozsądna kapitulacja” i „zgoda na Łukasza Gajdzisa” z mojego tekstu nie miały na celu przekazania informacji o nawiązaniu współpracy z nowym dyrektorem przez zespół lub jego część. „Rozsądna kapitulacja” nie oznacza pochwały nowego kierunku, tylko pogodzenie się ze stanem faktycznym – nie mamy wpływu na nominację, na wprowadzenie nowego dyrektora, więc odchodzimy, inaczej niż nasi koledzy z Wrocławia, którzy protestowali, mentalnie przepychali się z nowym dyrektorem; odchodzimy, by zniknął straszak w postaci przerobienia Polskiego na scenę impresaryjną. „Zgodzili się na” nie znaczy to samo, co „poparli”. Mówi się przecież: „pogodził się ze stanem rzeczy” i „w tym wypadku niestety muszę się z nim zgodzić”. I dalej nie piszę wcale, że w Bydgoszczy aktorzy dogadali się z nowym szefem, tylko że (pewnie) można dogadać się, gdyby była taka potrzeba. A skąd ta moja wiara, że możliwa jest jakaś ugoda? Ano z obserwacji doniesień z Bydgoszczy.
Po 4 kwietnia 2017 roku i oświadczeniu zespołu o niezgodzie na nominację Gajdzisa media bydgoskie pisały wyłącznie o zatwierdzeniu nowego dyrektora przez prezydenta Bruskiego (2 maja, tekst Joanny Pluty). Potem naszą uwagę zaprzątnęła sprawa braku dotacji na Festiwal Prapremier. I tu zgodnie, choć oddzielnie, o wyjątkowości imprezy wypowiadają się Bartek Frąckowiak, Łukasz Gajdzis i prezydent Bruski (10 maja). Bruski żąda wyjaśnień od ministra Glińskiego. Frąckowiak decyduje o tym, że wrześniowa edycja festiwalu się nie odbędzie (11 maja). Żadnych wypowiedzi ze strony zespołu na temat prawomocności nominacji Gajdzisa i konkursu. 15 maja wraca sprawa obrazy uczuć na spektaklu Frljicia, biegli orzekają, że nie obraża uczuć religijnych. 18 maja ministerstwo przyznaje: „no, nie daliśmy wam nic, ale namawiamy do szukania sponsorów, bo dzięki naszej kasie wypromowaliście sobie markę”. Ciszę na temat Gajdzisa zrozumiałem jako bezradną akceptację wyników konkursu. W przeciwnym razie pojawić się powinny kolejne komunikaty. Tymczasem zespół uznał, że jeden wystarczy. Stąd ta moja omyłka. Ech, można napisać dziesięć tekstów pochwalnych programu, spektaklu, zespołu, a artyści i tak zapamiętają ci dwa kulawe i przeszarżowane zdania.
5.
Polemika z Krystianem Lupą jest ciężką sprawą. Mistrz jest przekonujący nawet wtedy, gdy sobie przeczy. A jeśli nie przeczy, to i tak trafnie ironizuje. Kupuję wyjaśnienie kwestii chińskiej, że ważniejsze dla artysty jest to, z kim pracuje, niż gdzie pracuje. Więc milczę o zniewolonym Tybecie i chińskiej okupacji Ujgurów, które, moim zdaniem, powinny boleć intelektualistę i artystę tak samo, jak zabór Krymu.
W ostatnim Kołonotatniku nie imputowałem niczego złego Lupie, tylko myślałem o symetrii, do której wcale artysta nie jest zobowiązany. Dla mnie pomoc Chińczykom w spróbowaniu wolności przez teatr, to prawie to samo, co chęć pomocy osamotnionemu zespołowi Starego pod nową, straszną dyrekcją w odzyskaniu nadziei, że jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie… Aktorzy Starego pod dyrekcją Mikosa i Gielety będą wszak Chińczykami Europy. To potencjalne zadanie spełnia, moim skromnym zdaniem, lupiczną kategorię „ważne nie gdzie, ale z kim”. No i żal mi po ludzku, po widzowsku, że Lupa nie zrobi póki co spektaklu w Krakowie lub we Wrocławiu. Ten nieszczęsny przerwany Proces! Egoistycznie myślę, że niesmak Lupy związany z pracą z Morawskim byłby tylko jego niesmakiem. My, widzowie, mielibyśmy Proces. I mógłby to być mocniejszy cios w PiS, w Polskę, w lokalne układy niż wszystkie listy i wypowiedzi polityczne reżysera z ostatniego roku. Oczywiście byłby to także spektakl genialny, jak wszystkie ostatnio. I to jest jedyny powód, dla którego dręczę wielkiego reżysera – o teatr chodzi, nie o dyrekcję, niekonsekwencję i politykę.
22-05-2017