Polish joke, czyli wygłupy w teatrze
Uwaga obcokrajowcy! Poszukiwany Polaczek-cwaniaczek. Znany z zamiłowania do cudzej własności, wiecznie pijany, z higieną na bakier. Pasjami lubi się nad sobą użalać i narzekać na swój los… Każdy i nikt. Człowiek z marginesu, na którym napisano opiniotwórczą opowieść o Polakach. Czy po latach wzmożonej emigracji zarobkowej ten krzywdzący stereotyp zdążył się już zdezaktualizować? Jaki dziś jest wizerunek naszych rodaków w innych zakątkach świata?
Swojego czasu za granicą furorę robiły tak zwane Polish jokes. Na fali popularności tych żartów o mieszkańcach nadwiślańskiego kraju popłynął David Ives – mający polskie korzenie amerykański dramatopisarz żydowskiego pochodzenia. W 2001 roku napisał jednoaktową, surrealistyczną komediofarsę o poszukiwaniu śladów polskości i problemach związanych z publicznym manifestowaniem ich na obczyźnie. Światowa premiera sztuki odbyła się w ACT’s Falls Theatre, wzbudziła liczne kontrowersje i z uwagi na antypolskie treści wywołała oburzenie w kręgach amerykańskiej Polonii. Mimo protestów nie została jednak zdjęta z afisza i w Ameryce cieszy się ogromnym powodzeniem do dnia dzisiejszego. A jak będzie w Polsce? Czy Jasiu albo Polish joke stanie się hitem również i tutaj? Niekoniecznie i to wcale nie dlatego, że zgodnie z powszechną opinią Polak nie potrafi śmiać się z samego siebie…
W Polsce dramat Ivesa zaistniał na scenie dopiero w 2014 roku, wystawiony po raz pierwszy na deskach zabrzańskiego Teatru Nowego.
Rozbawić widzów! – takie było główne założenie twórców Jasia albo Polish joke. Śmiech to zdrowie, ale jak się okazało, we wszystkim trzeba zachować umiar. To, co w oryginale jest celowym przerysowaniem świata przedstawionego, u Macieja Podstawnego urasta do monstrualnych rozmiarów. Każdy nadmiar szkodzi, a żart ma przecież swoje granice, wyznaczone przez pojęcia dobrego smaku, przyzwoitości, stosowności. Poza granicami żartu jest już tylko wygłup. Wygłup często rodzi zażenowanie, które widziałam na twarzach grających w przedstawieniu aktorów. Wnioski mimowolnie nasuwają się same.
Główny bohater opowieści ma na imię Jasiu (Dariusz Niebudek) – to trzydziestokilkuletni syn polskich emigrantów, mieszkający na stałe w USA. Jako że polskie korzenie to w Ameryce wstyd, za radą wujka Romana postanawia się do nich nie przyznawać. Okazuje się, że ukrywanie tożsamości narodowej nie jest wcale takie proste, jak by się mogło wydawać. Kompleks niższości powoduje, że Jaś zmienia nazwisko z Sadlowski na Sadler, nie chce pić piwa z żółtkiem i solą, tak jak podobno piją w Polsce, wreszcie podaje się za Irlandczyka. Wszystko na nic. Polak pozostanie Polakiem, a retrospektywna podróż obfitująca w ciąg nieprawdopodobnych zdarzeń zakończy się… w Warszawie.
Kicz? Niestety. Nawet jeśli był kategorią pożądaną, wpisaną w konwencję i w pełni umotywowaną – tu wymknął się spod kontroli twórców.Fabuła w Jasiu albo Polish joke jest pokawałkowana: składają się na nią fragmenty prawdziwych wspomnień bohatera i wizje, w których pojawiają się bardzo nietypowe postaci (m.in. Tadeusz Kościuszko – w tej roli Marcin Gaweł). Epizodyczność scen w połączeniu z brakiem chronologii skutecznie rozbija spójność akcji, sytuując spektakl w poetyce snu. „Snu wariata” chciałoby się napisać, choć akurat Jasiu wydaje się najbardziej normalny ze wszystkich indywiduów pojawiających się w tym dziwnym świecie przedstawionym. Powód? W zabrzańskim spektaklu wszystkiego jest za dużo. O wiele za dużo. Forma całkiem przysłania i tak dość miałką treść komedii. Chaos niekontrolowany w warstwie plastycznej, wszechobecna karykatura i groteskowość, nadmiar środków ekspresji. Kicz? Niestety. Nawet jeśli był kategorią pożądaną, wpisaną w konwencję i w pełni umotywowaną – tu wymknął się spod kontroli twórców. Metaforycznie rzecz ujmując: operowanie estetyką kiczu to wyższa szkoła jazdy, a bez prawka za kierownicę lepiej nie wsiadać.
Scenografia autorstwa Kai Migdałek odzwierciedla fragmentaryczną pamięć Jasia o latach młodości. Na scenie oglądamy więc nieuporządkowany skład rzeczy zbędnych. Czego tam nie ma! Jest blaszany garaż i grill na podjeździe, przewrócony wózek dziecięcy, kilka rozkładanych leżaków ogrodowych, plastikowe krzesła, huśtawka jakby pożyczona z innej bajki, flaga polska i flaga amerykańska do kompletu. Pomysł ciekawy, aczkolwiek nie do końca trafiony. Oprawa plastyczna niepotrzebnie rozprasza uwagę widza, zamiast współgrać z koncepcją całości. Bronią się natomiast same kostiumy: są znaczące i świetnie dookreślają osobowość postaci. Wujek Roman (Jarosław Karpuk) nosi charakterystyczny biały podkoszulek bez rękawów i sandały (brakuje tylko skarpet!), Jasiu w młodzieżowej bluzie (synonim niedojrzałości) ma na głowie kowbojski kapelusz, a księdzu homoseksualiście (Andrzej Kroczyński) wystają spod sutanny kolorowe hawajskie spodenki i czarne podkolanówki.
Fakt, że wszyscy aktorzy oprócz Niebudka grają po kilka postaci, potęguje chaos. Nie wiadomo, kto kiedy jest kim i dlaczego właśnie w danym momencie się pojawia. Można zgadywać, tylko po co. Niektóre sytuacje są tak abstrakcyjne i absurdalne, że trafić nie sposób. Poza tym aktorzy w obrębie granych przez siebie postaci mimo mocnego przejaskrawienia nie zawsze są wyraziści. Nie najlepszy występ zaliczyła Anna Konieczna. Zmieniając wcielenia, właściwie wciąż pozostaje Amerykanką z ruchowym ADHD, a w rezultacie jej nadekspresja zaczyna po dłuższym czasie zaczyna zwyczajnie irytować. W karykaturze najlepiej odnalazł się natomiast Andrzej Kroczyński. Jako obleśny ksiądz o pedofilskich skłonnościach autentycznie bawi i przeraża jednocześnie. Jego jednoznaczne gesty, odpowiednia mimika, sposób mówienia, w krzywym zwierciadle odbijają obraz polskiego duchowieństwa.
Przysłowiowym gwoździem do trumny są nieuzasadnione niczym przekleństwa. Krzyk zamiast śpiewu i muzyka, która zagłusza słowa piosenek.
Oceniając inscenizację Macieja Podstawnego, należy pamiętać, że mamy do czynienia z satyrą na ideowy romantyzm i polskie przywary. Nie zapominajmy jednak, że komediofarsa to też gatunek dramatyczny. Na dodatek gatunek o długiej i bogatej tradycji teatralnej. Sprowadzanie jej do wygłupu mija się z celem. Nie mam ochoty wygłupiać się w teatrze i radzę twórcom, żeby też już nigdy tego nie robili.
30-05-2014
Teatr Nowy w Zabrzu
David Ives
Jasiu albo Polish joke
przekład: Daniel Woźniak
reżyseria: Maciej Podstawny
scenografia i kostiumy: Kaja Migdałek
muzyka: Anna Stela
teksty piosenek: Zuzanna Bojda
obsada: Anna Konieczna, Jolanta Niestrój-Malisz, Joanna Romaniak, Dariusz Niebudek, Andrzej Kroczyński, Jarosław Karpuk, Marcin Gaweł (gościnnie)
premiera: 18.05.2014
Wyszłam po spektaklu zniesmaczona ,satyra też ma swoje ramy,granice.My Polacy nie jestesmy idealni ale w jednym czasie skumulowac wiele przywar tego narodu w sposob przerysowany a czasem bardzo niesprawiedliwy,Scena z księdzem to jakies nieporozumienie w tej emigracyjnej rzeczywistosci i nie dam sobie wmowic ze to takie nasze polskie.Apeluje pokazujmy tez i nasze zalety tak jak to czynia inne narody ,chwalmy sie tym co mamy dobre,piekne,Za duzo krzyku ,wulgaryzmu .ja sie takim polakiem nie uwazam.Totalna antyreklama.Jest mi wstyd za tych co to opracowaliPorazka
Drogi Panie, Gdyby czytanie ze zrozumieniem nie sprawiało panu kłopotu zrozumiałby pan, że w powyższym tekście nie kwestionuję zasadności podjętego przez twórców sztuki tematu, a jedynie krytykuję sposób przekazu treści. Zapewniam pana, że temat jest mi znany, z tym, że ja nie piszę o losie emigrantów - oceniam interpretację dramatu Ives'a. W chwili wolnego czasu radzę zapoznać się z terminem 'komediofarsa'.
Proszem paniusi recęzętki, tyle w tej sztuce wygłupów ile w paniusi głowie zrozumienia tematu udręk wygnanców losowych, politycznych, egzystencjalnych. Przyjać pani i rozeznaj się w temacie a potem zasiąć i ślabizuj te swoje WYGŁÓPY! Ciao! Daswidania, au revoir, by,bye!