Potwory i formy
Na Garniturze prezydenta można turlać się ze śmiechu, choć jest to rodzaj chichotu, który niepostrzeżenie zmienia się w grymas przerażenia.
Oglądamy dzieło kwintetu Prześluga/Iber/Araszewicz/Zakrzewski/Jankowski. To ważne, gdyż błyskotliwość spektaklu we Wrocławskim Teatrze Współczesnym nie powstaje wyłącznie z tak modnych, wypełniających scenę mediów pozaliterackich. Projekcje wideo, neonowa gra w wisielca, fluorescencyjne mazaki na plastikowych sarkofagach Słowackiego i Mickiewicza, apokaliptyczne płatki sadzy w finale, instalacja ze zwisających od sufitu butów, intrygująca muzyka – to dodatkowe, atrakcyjne znaki inscenizacyjne. Filozofia naszego bytu, wiem, trudne słowa, naprawdę ważna, dzieje się w języku i w postaciach napisanych przez Malinę Prześlugę.
Pretekstem zdarzeń jest gówniany zamach na prezydenta, inaczej się tego nazwać nie da. To potworny żart, lecz odmieniane na tysiąc sposobów przez media teorie zamachów i spisków są dominantą współczesnego dyskursu politycznego i medialnego. Dziwne, lecz rzadko inspirują dzieła sztuki. Prześluga po babsku (to komplement) tupnęła! Garnitur prezydenta rewelacyjnie reaguje na tę histerię historii, zadając proste pytanie – kiedy wojna i z kim? I drugie, jeszcze wyrazistsze – kiedy apokalipsa? W tym sensie jest to literatura social fiction pierwszego gatunku.
Skoro Prezydent (Piotr Łukaszczyk) w gatkach, podwiązkach i podkoszulku jest równie żałosny jak gardłujące przeciw sobie upiory wielkich poetów, którzy odpuszczają rząd dusz, Prześluga jako dramaturg znakomicie bawi się możliwymi skojarzeniami widza wobec przeszłości i teraźniejszości. Można też inaczej – to teraźniejszość przegląda się w tekście Prześlugi zdumiewająco dorzecznie. Garnitur prezydenta czy opona w limuzynie prezydenta, powód zdarzeń naprawdę nie ma znaczenia, idzie o trudne dziś relacje pomiędzy wiedzą a medialną insynuacją, pomiędzy społeczną frustracją a władzą marzącą o totalitaryzmie.
Określenie profetka wobec autorki Garnituru… zda się w pełni uzasadnione. Ponieważ świat jej teatru jest do cna fantastyczny, powołała do życia fantastyczne postacie – Bocianka i Orzełka, oraz upiory – Słowackiego i Mickiewicza. To swoiste clipboardy dla kilku dość luźno ze sobą związanych scenariuszy. Oglądane na scenie historie dzieją się bowiem równolegle, czasem splatają ze sobą, wygaszają, by znów powrócić jako monologi. A przecież pomiędzy nimi nieustannie wibrują nici intryg i dopowiedzeń, jakby struktura zdarzeń odtwarzała łańcuch naszego genotypu – od bezkompromisowej gry w rytm wyliczanki „Gąski, gąski do domu” po hardkorowo rozpisanego Spóźnionego słowika i Ptasie radio Tuwima.
To naddane dziecięctwo, czyli pierwotna czystość wyobraźni, doznań, fabuł i narracji ulega nieustannej apokalipsie. Przepoczwarza się w niewyczuwalny z początku policyjny terror, w narastającą atmosferę nieustannej podejrzliwości, swoistą tresurę zachowań publicznych. Los postaci dramatu zda się nie tylko losem bohaterów literackich – przestrzega w pozornie lekkim tonie Prześluga, wszak magiczny świat sceny otacza – a może osacza – dorzeczność. To o niej dywagują Mickiewicz (kapitalnie zblazowany Krzysztof Kuliński) i Słowacki (bombastyczny Piotr Bondyra), mocno zdystansowani wobec posągowej przeszłości narodu.
Orzełek (Zdzisław Kuźniar) ma defekt – jest niemal ślepy na los Polaków, powiada wielokrotnie „akurat patrzyłem w bok”. Kto skojarzy ptaka z godła z tą śmiertelnie poważnie wypowiadaną kwestią, musi parsknąć śmiechem. Bocianek z kolei (Tomasz Orpiński) kłapie dziobem jak nakręcony – plotkuje o wszystkich, nie ma wpływu na nic. A więc te ptaki-znaki nikomu niczego nie tłumaczą. Ot, są dekorami przyszpilonymi do historii. Sympatycznymi, lecz bezużytecznymi. Podobnie poeci wypakowani z plastikowych sarkofagów. To Gombrowiczowskie formy w popkulturowym emploi – powiedzmy cytaty z Tima Burtona.
Zabawa w formy z początku bawi, lecz rychło wywołuje fantomy lęku. Jasne, to my wypełniamy je własną cielesnością, kliszami pamięci, kolekcją prywatnych emocji – światem, który znamy i nazywamy we własnym imieniu. Każdy według własnej wiedzy, inteligencji skojarzeń, poczucia humoru, prywatnego zmysłu obserwacji. Dlatego najprostsza nawet wyliczanka, wierszyk, zabawka ma drugie dno – ukazuje kata i ofiarę. Nakręceni katarynką Katechizmu małego Polaka kiedyś tam eksplodujemy fanatyzmem lub kłamstwem – dopowiada w finale Prześluga.
Wypowiedzcie prostą frazę: „ene due rabe, połknął bocian żabę, a później Chińczyka”. Co z tego wynika? Dla żaby i Chińczyka sprawa jest mało śmieszna. Chyba i o tym opowiada Garnitur prezydenta. O pozornie przydatnych stereotypach i bezrefleksyjnej zgodzie na liczmany. Z początku banalne, oczywiste, czasem użyteczne, mogą nas prędzej czy później porazić, pozbawić czułości i refleksyjności. Klepiemy polityczne hasła jak wierszyki idioty, bo ktoś wie za nas, myśli za nas, w końcu projektuje jedynie słuszny wizerunek, który staje się ważniejszy od dialogu. Potwór formy czy nowotwór formy odzierający nas z człowieczeństwa.
Intrygi sztuki streścić się nie da. Prosta historia, opowiadająca o zamachu na prezydenta, a może o wyimaginowanym zamachu, kiedy oczekują tego polityczni furiaci, obrasta obrazami, więc musi skutkować apokalipsą. Gorzej, że żadna z fabuł, których moglibyśmy się uczepić, ratując resztki rozumu, także – zdaniem dramatopisarki – nie trzyma się z przeproszeniem kupy. Jesteśmy bowiem podszyci hipokryzją, kłamstwem, manipulacją, strachem lub – w najlepszym razie – obojętnością. Trzymając się z konieczności fekalnych aksjologii – jakoś dupowaci jesteśmy.
SuperGarnitur, überGarnitur (w tej roli Tadeusz Ratuszniak) jako żywo przypomina potwory z płócien Boscha. Jest gargantuiczną formą, znakiem władzy w nieustannym konflikcie z realiami, niemieszczącym się w scenografii tego skarlałego landu, którego mieszkańcy chronią się w ciasnych, odizolowanych pojemnikach, byle nie obcować z drugim człowiekiem. A gdy Garnitur rozstaje się także ze swoim właścicielem, kiedy wędruje do pralni, by sprano zeń guano, Prezydent zda się odartym z godności błaznem, którego królestwo zamyka się w luksusowym toitoiu. Nie ma nic do powiedzenia poza marionetkowym gestem pozdrawiania tłumu. Powtarza niczym zdefektowany automat strzępy słów podpowiadanych przez Garnitur-spin doktora. To mocna scena!
W toitoiach żyją ludzie niezbyt interesujący. Anna Kowalska (Ewelina Paszke-Lowitzsch), zafascynowana wybuchowymi tytułami tabloidów, jej mąż w delegacji czy raczej z Delegacją, której spłodził dziecko. Bardzo Charakterystyczny Człowiek (Krzysztof Boczkowski), współczesny człowiek bez właściwości, lecz i – z tego powodu – celebryta, do którego chcą się upodobnić wszyscy. Traumatyczna Pani Słowikowa (Jolanta Solarz), poszukująca męża, zamachowca mimo woli. Wreszcie ćwicząca wszystkich w posłuszeństwie Ptasia Policja (niezwykle witalny duet Marii Kani i Dominiki Majewskiej). A w tle manipulujące publicznością media.
Jakoś orwellowskie stają się te na pozór proste, banalne historyjki, bawiące się tradycją niczym puzzlami. Polityka przemienia je w doniesienia, wyroki, zamachy, spiski. Przestają istnieć stosowne miary rzeczy, zaczyna się tresura. Jeśli to Polska szczujnia, to Garnitur prezydenta doszczętnie odziera ze złudzeń. Mówi o eskalacji terrorystycznych zagrożeń, o manipulowaniu opinią publiczną, które mogą wzbudzić fałszywy patriotyzm. Strach, przemoc, alienacja i fasadowość władzy nie są dobrym doradcą w tej materii. Uczą niesprawiedliwości i nietolerancji.
Toitoie nasze powszednie ukrywają histerie cywilizacyjne, pokruszone związki, chore namiętności, kolekcje nikomu nieprzydatnych gadżetów. A skoro tylko tyle mamy, jaką opoką może być nasza historia, skoro z docinków upiornych wieszczów można ją składać, z niewidzących portretów Maryi Zawsze Dziewicy, z plakatów Roberta Lewandowskiego. Nad wszystkim i tak czuwa Ptasie Radio, obezwładniające bohaterów dziwaczną gimnastyką – trochę w duchu pieśni Wysockiego, trochę niczym w upiornym tangu z Salta Konwickiego.
Cezary Iber świetnie poprowadził tę skomplikowaną w maszynopisie intrygę. Zszył niezszywalne. Usłyszał porządek w polifonicznym tworzywie – wszak opowieści toczą się tu niczym zgiełk uliczny w godzinach szczytu, kiedy wypowiedzi przechodniów tworzą sensy w istocie nie do wyłuskania. A przecież w istocie rzeczy trzepoczemy się w swoich klatkach w codziennych ptasich audycjach. Mówimy naraz. Wzbudzamy wrzawę. Awanturujemy się, nie widząc początku ni końca. A władza? Jedni dokonują zamachów. Inni nakładają garnitury-pancerze.
Garnitur prezydenta Maliny Prześlugi w inscenizacji Cezarego Ibera to w repertuarze WTW sztuka wybitna. Nie dramat, lecz w najlepszym tego słowa znaczeniu tragifarsa, ukazująca, co dzieje się z nami współcześnie. Gdybym zaszarżował, rzekłbym, że to rzecz na miarę obróconego na nice Salonu warszawskiego z Dziadów; wszak o podobną retorykę okrucieństwa tu chodzi i o doszczętną bezradność uczestników zdarzeń wobec imperium zła. I o małość Polaków. Małość, zakłamanie, obojętność.
Wobec katastrofy są możliwe tylko dwa zachowania. Zbudować arkę albo pogodzić się z losem. Zamknięci nie w grobowcach, lecz w toitoiach możemy co najwyżej opowiedzieć o gównianym świecie. Możemy też zabijać. Niestety.
30-03-2016
Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda Wiercińskiego
Malina Prześluga
Garnitur prezydenta
choreografia: Cezary Iber
scenografia: Michał Araszewicz
muzyka: Maciej Zakrzewski
wideo projekcje: Michał Jankowski
operator: Przemysław Brynkiewicz
obsada: Zdzisław Kuźniar, Tomasz Orpiński, Krzysztof Kuliński, Piotr Bondyra, Marcin Łuczak, Krzysztof Boczkowski, Ewelina Paschke-Lowitzsch. Jolanta Solarz, Marta Kania, Dominika Majewska, Krzysztof Zych, Tadeusz Ratuszniak, Piotr Łukaszczyk, Maciej Dubielowski, Ernest Lisowski
prapremiera: 5.03.2016
Kierowniczko Literacka! to, że nie rozumiesz sztuki, niekoniecznie znaczy, że sztuka jest głupia...może to ktoś inny jest głupi. Jakbym miał zdefiniować kogoś głupiego, to właśnie bym powiedział, że to ktoś, kto mało rozumie. Fabuła? Owszem jest, ale o wiele ważniejsza jest symbolika. Ale możesz przyjaciółce powiedzieć, że sztuka jest o zafajdanym garniturze. Tyle, to nawet przedszkolaki powinny zrozumieć.Kalikst...nie wiem, gdzie zauważyłeś naigrawanie się ze śmierci przywódcy własnego państwa...to, że brzoza jest elementem dekoracji, jeszcze nie znaczy, że ktoś się nabija z czyjejś śmierci. Za to bardzo czytelna była dla mnie kpina z innego prezydenta (prezydentów?) przyłapanego na bezmyślnym powtarzaniu za asystentką - suflerką. Owszem, w sztuce jest wiele odniesień do Polski i do polskiej polityki, ale tak naprawdę sztuka ma wymiar uniwersalny. I w sumie jest ku przestrodze. Nie tylko Orzeł Biały patrzy w bok - w innych państwach symbole narodowe też nieraz wolą nie patrzeć na to, co się pod ich skrzydłami wyprawia. Wybierając się na sztukę zalecam zabrać ze sobą rozsądek, dystans i poczucie humoru. Polityczne zacietrzewienie, patriotyczne zadęcie i religijny fanatyzm lepiej zostawić w domu. Prawdziwa cnota krytyk się nie boi, ale jeśli czyimś przymiotem jest hipokryzja, pogarda i nienawiść, z łatwością może poczuć się urażony treścią spektaklu.
Zarówno pseudosztuka jak i recenzja rodem z szamba. Naigrawanie się z czyjejkolwiek śmierci, w tym z śmierci przywódcy własnego państwa to gorzej niż pogańskie barbarzyństwo. To nihilizm i dekadencja . Właściwie brak określenia na to zjawisko obrzydzania kultury.
Przeczytałam niedawno tę sztukę. To przecież jakaś hucpa jest totalna. Sztuka na granicy bełkotu. Celowo napisana jakby ktoś luźne myśli notował. Miejscami kompletnie nie zrozumiała. Nie umiałam przyjaciółce powiedzieć zarysu fabuły. Ona tam jest w ogóle? Napisana cwaniacko pod głupich jurorów, którzy mają docenić „awangardowość”. Aż dziw, że zdawało by się mądrzy ludzie kupują taki kit. Nie idźcie tą drogą teatrze!