AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Reżyser! Reżyser!

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
 

Bardzo lubię teksty piosenek Jonasza Kofty, a ponadto, będąc w wieku młodzieńczym, czekałem co piątek, potem co niedzielę na emitowany w radiowej Trójce Ilustrowany Magazyn Rozrywkowy, później na Ilustrowany Magazyn Autorów.

Były jak powiew świeżego powietrza, jak łyk zbawczego tlenu w postaci normalnego języka i normalnego, codziennego poczucia humoru, z którym stykałem się na ulicy, w domu i w szkole, a prawie nigdy w radiu lub w telewizji. Wśród punktów programu ITR oraz IMA ważne miejsce zajmowały cykle Dialogi na cztery nogi oraz Fachowcy – trochę spisywane przed wejściem do studia, a trochę (jak podejrzewałem) improwizowane podczas nagrywania – efekt przyjacielskiej współpracy Jonasza Kofty i Stefana Friedmanna. Oprócz gejzerów absurdalnego humoru zawierały też liczne subtelne aluzje do politycznego status quo PRL, które ochoczo wychwytywałem, dzieląc się nimi w sobotę lub w poniedziałek z kolegami w szkole. W dzisiejszej napiętej sytuacji, gdy Rosja znów pręży muskuły, niech mi będzie wolno przytoczyć jeden taki zawoalowany żarcik:
Kofta: Ładna pagoda.
Friedmann: No, i pogoda też nie najgorsza.

Kofta podobał mi się w każdej wersji: piosenkowej, radiowej, kabaretowej, ogólnoliterackiej. Jego poważniejsze teksty – monologi, minidialogi, „myśli nieuczesane”, upoetyzowane obserwacje codzienności oraz refleksje na temat „losu człowieka” były wysokiej klasy i zasługują na zachowanie we wdzięcznej pamięci (pomińmy jeden wyjątek: kiepskie, miejscami nieudolne „otoczenie muzyczne” przeboju Radość o poranku, ale Kofta w końcu dał tu tylko dobry, „radosny”, chyba troszku ciut-ciut ironiczny tekst, a resztę pokazowo spieprzyli muzycy i wokalistki Grupy I).

Kiedy więc przeczytałem, że w gorzowskim Teatrze im. Osterwy odbędzie się premiera spektaklu Nieobecni, opartego na tekstach Jonasza Kofty, powziąłem nieodwołalny zamiar odbycia podróży w kierunku północno-zachodnim i poobcowania z ulubionym autorem w przyjaznej, komfortowej atmosferze inscenizacyjno-towarzysko-premierowej, stworzonej przez dyrekcję, zespół i publiczność tego teatru.

Drobny napad rezerwy dotknął mnie, gdy przeczytałem, że autorem scenariusza, reżyserem i choreografem jest Dariusz Lewandowski – dawny aktor Metra, związany później ze Studiem Buffo, Teatrem Komedia i Teatrem Roma. „Legendarne i kultowe” Metro, a także liczne muzyczne produkcje wymienionych wyżej instytucji były dla mnie bowiem na ogół li tylko bladym, a od czasu do czasu nawet dość wyraźnym odbiciem broadwayowskiego nadętego kiczu, przesyconego przeświadczeniem o własnej „profesjonalnej” doskonałości, z którym wielokrotnie się zetknąłem podczas dziesięciomiesięcznego pobytu stypendialnego w Nowym Jorku (1992/93).

No i zderzyłem się z jakże miłym i radosnym rozczarowaniem. Dawno już nie widziałem w teatrze spektaklu tak konsekwentnie zakomponowanego, domyślanego w każdym detalu i w każdej sekundzie. Nie waham się stwierdzić, że Dariusz Lewandowski osiągnął tu poziom inscenizacyjnego i reżyserskiego Meisterstück, no i odszczekuję niniejszym moje uprzednie wątpliwości, zarzucając sobie gorzko uleganie stereotypom i ferowanie sądów a priori.

Wstępna akcja rozgrywa się już wtedy, gdy ludzie wchodzą na widownię i zasiadają na swoich fotelach, oswajając się powoli z rolą widzów. Scena jest obnażona, widać niemal wszystkie jej „bebechy”, z lekka przysłonięte piętrową, czarną konstrukcją, w której wyróżnia się nader pomysłowo zakomponowany wklęsły okrąg, symbolizujący najwyraźniej typową klitkę w peerelowskim bloku typu „deska”: na malutkiej przestrzeni, wzdłuż obwodu okręgu rozmieszczono zaokrągloną nieco leżankę, stoliczek z maszyną do pisania, krzesło i muszlę klozetową. Wokół drewniano-metalowej, czarnej konstrukcji rozciąga się teren „podwórkowaty”: dwaj chłopcy grają tutaj w piłkę, od czasu do czasu spaceruje kobieta z wózkiem, przechodzą przygodni przechodnie, a między nimi krzątają się bez żadnego skrępowania pracownicy techniczni teatru i rekwizytorka, to i owo ustawiając i przestawiając.

Światło gaśnie, a gdy zapala się znowu, okazuje się, że na tę surową konstrukcję opuszczono dwie ściany i w ten sposób do podwórka i do okrągłej klitki dołącza cała kamienica ze schodami, oknami, firankami, tyle że bez dachu. Ale po cóż tutaj dach – z dachem czy bez niego ta konstrukcja jest przecież lekka, pomysłowa, poetycko umowna. I o to chodzi.

Ten „samograj” mógłby trwać długo, wciąż fascynując widzów jakimiś drobnymi modyfikacjami poszczególnych detali. Rozbrzmiewa „kołowata”, natrętna muzyka i oto jesteśmy nieuchronnie, nieodwołalnie porwani w codzienny, ale bardzo niecodziennie pokazany świat mieszkańców kamienicy. Odgrywana teraz po raz pierwszy sekwencja zdarzeń powróci jeszcze wielokrotnie, w rozmaitych wariantach: będzie albo identyczna, jak na początku, albo zmodyfikowana – wpierw tylko nieznacznie, a potem już radykalnie. Obserwujemy i podziwiamy pięknie zorkiestrowany, płynny, niemy ruch harmonijnie ze sobą współgrających postaci, które doskonale znamy, bo przecież przyszły tutaj nie tylko z tekstów Kofty – są obecne w powszechnie rozpoznanej, opanowanej, przetrawionej w dziesiątkach fabuł kulturowej przestrzeni. Czy są wobec tego stereotypowe? Nie – o to zadbał scenarzysta, reżyser i choreograf w jednej osobie. Owszem – nawiązują do kulturowych klisz i stereotypów, ale są tak wyreżyserowane, że fascynują.

Kim są? Otóż, mamy tu typowy trójkąt damsko-męski, czyli żonę, starszego męża i młodego kochanka, mamy Poetę, który zamieszkuje wspomnianą okrągłą klitkę, wystukując od czasu do czasu na maszynie tytuły piosenek, które w tej samej chwili emitowane są z rzutnika na ścianę „kamienicy”. Na ławce tuż przed proscenium twarzą do widzów siedzi niemal przez cały czas trwania spektaklu Ona (po prostu – Ona…), a poza tym chłopcy grają w piłkę, Poeta (Bartosz Bandura) żegna się z nawiedzającą go Prostytutką (Joanna Dopierała), Kochanek (Jan Mierzyński) parkuje zielony rower, Żona (Marzena Wieczorek) przygotowuje się do popołudniowej schadzki, przechodzi Matka (Joanna Rossa) z wózkiem, a później z pękiem kolorowych baloników, Kochanek wchodzi po schodach, następuje czułe przywitanie z Żoną i odejście obojga w głąb mieszkania; tu i tam pokazuje się od czasu do czasu Chłopak z monetą (Maciej Radziwanowski), potem z biura wraca siwowłosy Mąż (Michał Anioł) z szarą teczką w ręce, mija się na podwórku z odjeżdżającym na rowerze Kochankiem, którego pojazd wzbudził uprzednio żywe zaciekawienie chłopców (Marcin Szafrański, Kuba Zienkiewicz) – ot, codzienny, powtarzalny banał, który można pokazywać „na okrętkę”, w nieskończoność. Ale jak ten banał jest pokazany! Od dawna nie doznałem w teatrze wrażenia, że każdy element spektaklu jest na swoim miejscu, że „synchron” ruchu aktorów, dźwięku, światła, dekoracji, rekwizytów jest idealnie ustawiony, że – krótko mówiąc – „wszystko gra”.

Urzekła mnie np. miniscenka, gdy Kochanek szedł po schodach do mieszkania Żony. W wąskiej, ukośnej szparze idącej wzdłuż schodów widać było tylko jego dyskretnie podświetlone nogi. Niby nic takiego, ale jako fragment tego cudownego „synchronu” był to kolejny stopień na drodze do nieuchronnego, prawdziwie estetycznego przeżycia.

Ten „samograj” mógłby trwać długo, wciąż fascynując widzów jakimiś drobnymi modyfikacjami poszczególnych detali. Byłaby to autonomiczna, samowystarczalna kompozycja, przypominająca nieco, powiedzmy, dawne widowiska Boba Wilsona czy dzieła Hotelu Pro Forma – swoista „karuzela wrażeń”, na której zahipnotyzowani widzowie kręciliby się przez godzinę albo i dłużej z niesłabnąca koncentracją, estetyczną kontemplacją, zachwytem, z umacniającym się z minuty na minutę przeświadczeniem, że oto w morzu teatralnej produkcji tudzież półprodukcji natrafili wreszcie na trop sztuki wysokiej.

Ale twórca Nieobecnych nie omieszkał tej kompozycji rozwinąć bardziej zamaszyście, serwując nam rozwiązania wyrazistsze i o niebo bardziej dramatyczne. Były to takie wariacje i modyfikacje podstawowej struktury akcji, które wstrząsnęły jej konstrukcją, dając widzom mocny dreszczyk emocji oraz (wciąż, nieodmiennie) moc estetycznego zadowolenia.

„Klaskaniem miałem obrzękłe prawice”, gdy ze sceny rozległo się tradycyjne chóralne „Reżyser! Reżyser!”. Szacunek, panie Lewandowski! Oto Poeta brutalnie wyrzuca Prostytutkę ze swej klitki, a w którejś z następnych sekwencji wypija łyk wódki – jeden, drugi, trzeci… Jego „okrąg mieszkalny” zaczyna wirować, poeta opada z leżanki na krzesło, z krzesła pod muszlę klozetową, w której wciąż, za każdym obrotem zanurza głowę; a potem, całkiem odurzony, siada na krześle, opierając głowę na maszynie do pisania. Okrąg zaczyna wirować coraz szybciej i szybciej, po wariacku, Poeta obraca się wraz z nim – dziko, ryzykancko, niebezpiecznie. Zaraz spadnie, rozbije głowę… Nie – jest dobrze umocowany w wąziutkiej przestrzeni między krzesłem i stoliczkiem. Taki obraz alkoholowego upojenia trafia mocno do wyobraźni, prawda?

Oto Mąż, który za poprzednim razem minął Kochanka nie na podwórku, tylko pod swoim mieszkaniem, spycha go przez drzwi u zwieńczenia schodów w dół, na bruk. Kukła Kochanka głucho uderza o podłogę sceny, a za chwilę ze scenicznego nieba spada na nią deszcz kolorowych kwiatów, które martwy amant będzie teraz „wąchał od spodu” przez całą wieczność.

Oto Ona (Joanna Ginda) śpiewa smutną piosenkę o codzienności, beznadziei, o poszukiwaniu uczucia, a w tym czasie Poeta wykonuje akrobatyczny układ tanecznych ruchów, przeskakując m.in. przez oparcie ławki, tuż obok Niej (swoją drogą, jak na Poetę, jest bardzo sprawny fizycznie, co wielokrotnie udowadnia). Ten choreograficzny układ powtórzy później kilkakrotnie – już bez muzycznego akompaniamentu. I w tych swoich dziwacznych ruchach, w pokrętnych wygibasach i podskokach też będzie doskonale na swoim miejscu. Jak wszyscy, jak wszystko, jak choćby Chłopak z monetą, który pokazuje się parokrotnie to tu, to tam, zawsze sprawiając wrażenie, że jest tam, gdzie trzeba, gdzie powinien być, gdzie doskonale pasuje do wszystkich innych i wszystkiego innego – żywego i nieożywionego, co znajduje się na scenie. Jak cienie obracającego się diabelskiego młyna czy konewki, z której leje się woda na doniczkowe kwiaty ozdabiające piętro kamienicy. Jak… jak… jak…

Na koniec powracamy do punktu wyjścia: podwórko wciąż pulsuje stałym rytmem codziennych zatrudnień, tyle że mieszkańcy kamienicy stają się już teraz doskonale nam znanymi ludźmi po przejściach – przejściach, których byliśmy niemymi świadkami – pełnymi zrozumienia, współczucia i estetycznego zachwytu.

Pora do tej beczki miodu dodać kilka łyżek dziegciu. Po pierwsze, aranżacja muzycznego akompaniamentu do śpiewanych na scenie piosenek była, moim zdaniem, mało oryginalna, zaś akustyk dał ciała, nazbyt ów akompaniament eksponując. Efekt: momentami słychać było nie śpiew artystek czy artystów, tylko namolnie wybijający się na pierwszy plan mechaniczny dźwięk elektrycznego keyboardu. Niezbyt to było miłe dla ucha. Po drugie, jednym z bardzo nielicznych błędów reżysera było powierzenie wykonania jednej z piosenek młodziutkiemu wykonawcy przed mutacją. Chłopak niemiłosiernie fałszował, wyrywając mnie na moment z zachwyconej kontemplacji scenicznych wydarzeń. Po trzecie, wykonanie jednego z najsłynniejszych przebojów pióra Kofty – Jej portretu (w tym wypadku był to Jego portret) przez Joannę Rossę zdecydowanie przewyższyło możliwości wokalne wykonawczyni. Ten trudny, piękny utwór wypadł blado, a cudowna melodia Nahornego momentami była bardziej wydukiwana niż śpiewana. Może w obu wypadkach zdradziecko zadziałała premierowa trema? Miejmy nadzieję, że tak właśnie było i że podczas następnych prezentacji tego przedstawienia (oby było ich jak najwięcej) obojgu głos nie uwięźnie w gardle. Wreszcie po czwarte, kolejny wielki przebój z tekstem Kofty – Samba przed rozstaniem, wykonywany tutaj przez Marzenę Wieczorek (aktorkę obdarzoną zdecydowanie najlepszymi warunkami wokalnymi z całej obsady), miał dziwnie i pokrętnie zaaranżowany akompaniament z łomotami perkusji na pierwszym planie. Ani to było oryginalne, ani w ogóle jakieś – był to po prostu brutalny faul popełniony na tym wspaniałym tekście, którego przez namolne „bum-bum-łubudu” perkusji nie było słychać. (Oczywiście, akustyk dołożył tu swój „czadowy” wkładzik.)

Zatem gdy rozbrzmiewała stojąca owacja i gdy kłaniający się po raz enty artystki tudzież artyści sceniczni wywołali muzycznego kierownika spektaklu, ostentacyjnie przestałem klaskać – zawalił, moim zdaniem, robotę, choć nie udało mu się, na szczęście, zepsuć mojego pozytywnego odbioru całości. Natomiast „klaskaniem miałem obrzękłe prawice”, gdy ze sceny rozległo się tradycyjne chóralne „Reżyser! Reżyser!”. Szacunek, panie Lewandowski!

14-03-2014

galeria zdjęć Nieobecni, reż. D. Lewandowski, fot. Ewa Kunicka Nieobecni, reż. D. Lewandowski, fot. Ewa Kunicka Nieobecni, reż. D. Lewandowski, fot. Ewa Kunicka Nieobecni, reż. D. Lewandowski, fot. Ewa Kunicka ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr im. J. Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim
Nieobecni
scenariusz, reżyseria, choreografia: Dariusz Lewandowski
teksty piosenek: Jonasz Kofta
kierownictwo muzyczne: Piotr Hajduk
kostiumy: Agnieszka Kaczyńska
scenografia: Agnieszka Kaczyńska, Tomasz Walesiak
obsada: Joanna Ginda, Joanna Rossa, Marzena Wieczorek, Michał Anioł, Bartosz Bandura, Jan Mierzyński, Maciej Radziwanowski (gościnnie) oraz: Joanna Dopierała, Marcin Szafrański, Kuba Zienkiewicz
premiera: 08.03.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Tomasz K.
    Tomasz K. 2014-04-01   20:23:23
    Cytuj

    Nie zgadzam się zupełnie z Pańską oceną muzycznej strony spektaklu. Aranżacje piosenek były świetne, a właśnie krytykowana przez Pana "Samba przed rozstaniem" utkwiła mi najbardziej pozytywnie w pamięci. Muzyka rewelacyjna, brawo dla kierownika muzycznego!