AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Transformacje „Improkracji”

Reżyser teatralny, historyk i teoretyk teatru. Profesor na Uniwersytecie Wrocławskim i w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, absolwent Politechniki Wrocławskiej (1979) oraz Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST (1986). Publikuje m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”.
A A A
Fot. Rafał Ogrodowczyk (ChaosRec)  

W roku 2005 zupełnym przypadkiem trafiłem na festiwal teatru improwizowanego w Atlancie. Pierwszy raz zobaczyłem ten rodzaj sztuki na żywo. Najlepsze grupy z całych Stanów Zjednoczonych improwizowały krótkie skecze na tematy podrzucane przez publiczność.

Artyści dobrze się przygotowali do improwizacji. Z dużą łatwością powoływali na scenie kolejne postaci do życia. Dużo działali fizycznie. Niektórzy świetnie śpiewali. Potrafili też zamienić własne ograniczenia w atuty. Najbardziej spodobała mi się piątka aktorów z Atlanty dowodzona przez lidera na wózku inwalidzkim. Nie był to wcale rekwizyt. Artysta naprawdę miał niesprawne nogi. Ale podczas improwizacji przemieniał wózek w nieustające źródło inspiracji. Wyprawiał na nim brawurowe akrobacje.

Jako krótkowidz siadam zwykle w pierwszym rzędzie. Tak było i tym razem. W pewnym momencie aktor na wózku podjechał do mnie i poprosił o podanie tematu kolejnej etiudy. Coś tam wybełkotałem, zupełnie zaskoczony. Artysta niewiele zrozumiał. Zapytał więc, skąd jestem. Przyznałem się… Następne dwadzieścia minut upłynęło mi na procesowaniu amerykańskich dowcipów o Polakach. Wszystko to było równie radykalne, co śmieszne. Trochę jak nasz rodzimy Raczkowski i jego flagi narodowe w psich kupach. Amerykanie bezlitośnie obnażali stereotypy i ostro je przy tym atakowali. Błyskotliwe puenty słowne nabierały nowych znaczeń w kontekście zadziwiających przemian ich ciał i głosów. Mocno się przy tym napracowali. Schodzili ze sceny mokrzy od potu.

Przeżyłem w Atlancie duże zaskoczenie, bo aktorstwo współczesne, szczególnie w Polsce, niewiele ma wspólnego z radosną sztuką improwizacji i transformacji. A przecież to właśnie z improwizacji teatr się kiedyś narodził. Tak twierdził już Arystoteles w Poetyce. Co prawda Grecy wynaleźli też potem tragedię i komedię, sztuki ze skomplikowanymi metrami i długimi tekstami, których trzeba się było wyuczyć na pamięć, to jednak przedstawienia w pełni improwizowane nigdy nie zaniknęły. O ich nieustającej popularności świadczą liczne malowidła wazowe ze scenkami z fars. W antycznym Rzymie improwizujący mimowie całkiem wyparli wykonawców klasycznych komedii, także podczas publicznych festiwali.

W renesansowej Italii tradycję teatru improwizowanego kontynuowali artyści commedii dell’arte, a w szekspirowskim Londynie wykonawcy jigów. Po odegraniu sztuki Marlowe’a czy Szekspira błaźni z zespołu aktorskiego wracali na scenę, żeby zaimprowizować zabawny skecz, niekiedy w dialogu z widownią. To właśnie jig. Niektórzy elżbietańscy widzowie chodzili do teatru wyłącznie na jigi, a samych improwizatorów traktowali jak wielkie gwiazdy. Najsławniejszy z błaznów w zespole Szekspira, Will Kemp, przez miesiąc improwizował po drodze z Londynu do Norwich, błaznując i tańcząc popularnego morrisa. Towarzyszyły mu tłumy fanów.

W czasach bardziej współczesnych teatr improwizowany podbił Amerykę. Apogeum popularności komedii zwanej tam improv nastąpiło w latach 80. Trochę za sprawą telewizji i popularnego show Saturday Night Live, składającego się z serii skeczy na tematy bieżące, oraz programu An Evening at the Improv. Kiedy odwiedzałem Atlantę na początku trzeciego millenium, przez Amerykę przetaczała się kolejna fala szaleństwa na punkcie improwizowanej komedii. Dzięki globalizacji fala ta dotarła także do Polski, w tym oczywiście do Wrocławia. Cztery lata temu absolwenci i studenci wrocławskich uczelni stworzyli Teatr Improwizacji „Improkracja”. Pomysł dał polonista, a dołączyli do niego między innymi aktorzy po wrocławskiej PWST, absolwentka kulturoznawstwa i student prawa.

Co wtorek prezentują w klubie Sanatorium Kultury różne formaty teatru improwizowanego. Raz w miesiącu proponują program Wieczór z ekspertem. Format ten przywieźli z Chicago. Zaproszony gość wygłasza krótki wykład, a następnie aktorzy improwizują serię zwariowanych skeczy na tematy poruszane przez gościa. W czerwcu wystąpiłem w roli eksperta od źródeł teatru. Przedstawiłem bogato ilustrowaną analizę antropologiczną Homo improwizującego. Doświadczenie to okazało się fascynujące, choć różniło się zasadniczo od mojego spotkania z teatrem Improv w Atlancie.

Natychmiast po wykładzie aktorzy przystąpili do improwizacji. Cztery lata intensywnych prób i przedstawień z udziałem publiczności przemieniły młodych ludzi w doświadczonych improwizatorów. Z zajęć we wrocławskiej szkole teatralnej znałem dość dobrze dwóch z nich. W „Improkracji” bardzo rozwinęli swoje talenty. Mateusz Skulimowski, błyskotliwy i rozluźniony, był jedną z gwiazd wieczoru. Mateusz Płocha również dobrze sobie radził.

Annę Wojtkowiak-Williams pamiętam z zajęć na kulturoznawstwie. Już wówczas silnie angażowała się w projekty pantomimiczne. Teraz z mężem Jimem Williamsem, wybitnym mimem amerykańskim, tworzą bardzo popularny kabaret Liquidmime. W „Improkracji” jej zdolności mimiczne tamują intelektualne zapędy niektórych kolegów.

Wybitnym improwizatorem jest Artur Jóskowiak, polonista i założyciel grupy. Ma naturalny talent aktorski i nieokiełznaną, nieco surrealistyczną wyobraźnię. Wyróżnia się też wielką dyscypliną. Jaśkowiak najczęściej wykraczał w swoich występach poza słowne puenty. W wielu etiudach cały się przeistaczał i konsekwentnie trwał w wykreowanej postaci, bez względu na zachowania kolegów czy widzów. I miał odwagę robić z siebie publicznie idiotę. Trochę jak nieodżałowany Robin Williams. To cecha wybitnych komików. Michał Gruz, przyszły prawnik, wydał mi się równie zdyscyplinowany i utalentowany. Mniej ekspansywny od Jóskowiaka, potrafił stworzyć na scenie całą galerię wycofanych postaci.

Format improwizowania na temat uczonego wykładu znakomicie się sprawdza. Umysły artystów przepełnione całkiem nowymi informacjami eksplodują podczas improwizacji zaskakującymi skojarzeniami i puentami. Etiudy się zagęszczają i komplikują. Stają się znacznie ciekawsze od prostych scenek improwizowanych na hasła podrzucane przez publiczność. W mózgu ośrodki motoryczne i kognitywne często się pokrywają, działanie fizyczne może uaktywnić niespodziewane obrazy czy informacje z wysłuchanego wcześniej wykładu. W trakcie najbardziej udanych improwizacji młodzi artyści żywo reagowali zarówno na impulsy z własnych ciał, jak i z zewnątrz.

Po wieczorze z „Improkracją” jestem pewien, że sztuka improwizacji, źródło teatru, powinna być klasą obowiązkową we wszystkich szkołach teatralnych. Uczy dyscypliny, kreatywności i pomaga wykształcić własne narzędzia do transformacji.

29-06-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: