Jubileuszowa PESTKA
„Chcemy być wolni, ale czy tylko (albo – aż?) wolni od?” – pyta Jędrzej Soliński w krótkim wprowadzeniu otwierającym katalog festiwalowych atrakcji tegorocznej PESTKI. Pyta po uważnej lekturze wykładu inauguracyjnego wygłoszonego w październiku 1958 roku przez Isaiaha Berlina.
Rzecz działa się w Oxfordzie. Wśród słuchaczy pokolenie, które przeżyło wojnę i teraz uważnie i z trwogą wsłuchiwało się w wiadomości zza żelaznej kurtyny. Na kilka tygodni przed występem brytyjskiego filozofa, Gwinea proklamowała niepodległość od Francji, ale do pełnej dekolonizacji było jeszcze daleko. Zaś w ten sam dzień, kiedy Berlin mówił o dwóch koncepcjach wolności, w Związku Radzieckim perorował inny orator, Siergiej Smirnow, który wzywał rząd ZSSR do pozbawienia obywatelstwa Borisa Pasternaka. Chodziło o Nagrodę Nobla, której, jak wiemy, rosyjski pisarz nie będzie mógł odebrać. Swoją drogą kandydatura autora Doktora Żywago została zaproponowana Szwedzkiej Akademii przez innego radykalnego piewcę wolności – Alberta Camusa.
Takie były czasy. Ktoś mógłby powiedzieć, że wyjątkowe. Zgoda. Tylko że wyjątkowe jak każde inne. W tym roku na przykład z powodu seks-skandalu Nobla z literatury w ogóle nikt nie dostanie. Tymczasem reżyser Kiriłł Sieriebriennikow siedzi w areszcie domowym w niekomunistycznej już Rosji, kolonializm przybrał nowe hybrydowe formy, a wojna, wojna jest blisko. Czytajmy więc Berlina, żeby udowodnić Heglowi, że nie miał racji, twierdząc, że historia narodów uczy jedynie tego, że niczego owych narodów nie uczy.
Ludzie nie zgadzają się co do celów życia. Twierdzenie to stanowi punkt wyjścia tej słynnej przemowy. Niebezpieczeństwo polega na tym, że „idee zaniedbywane przez ludzi, którzy powinni się nimi zajmować – to znaczy wyćwiczonych w sztuce krytycznej analizy idei – wymykają się czasem spod kontroli i zdobywają tak przemożną władzę nad rozgorączkowanymi masami ludzkimi, że przestają do nich docierać racjonalne argumenty”. Ta diagnoza całego wieku XX staje się zatrważająco aktualna i dla naszych czasów. Artyści teatru to wyczuwają, bo też chcieliby wejść do grona krytycznych „analityków idei”. Nie przez przypadek przecież ta zdolność została określona jako sztuka. I nie przez przypadek Międzynarodowy Festiwal Teatrów i Kultury Awangardowej wybiera hasło, które parafrazuje rozpoznanie Berlina sprzed sześćdziesięciu lat, zamykając go w otwartym i ważnym pytaniu: „Wolni od… wolni do…?”.
Zderzenie moralności i polityki, o którym pisze Berlin, jaskrawo przedstawione zostało w otwierającym festiwal przedstawieniu Gdy skamienieje wiatr Teatru Odwróconego z Krakowa. Autorski spektakl Szymona Budzyka, który przez samych twórców nazywany bywa instalacją teatralną, opowiada losy trójki postaci historycznych, lokalnych bohaterów z Tylicz i Krynicy Zdroju: oficera Andrzeja Garbery, Reny Kornreich i księdza Władysława Gurgacza. W wypadku pierwszych dwojga mamy do czynienia z oswojonym już i dobrze znanym publiczności gatunkiem „miłości zakazanej”. Małe miasteczko. Polski chłopak i żydowska dziewczyna. Pierwsze spojrzenie, pierwszy pocałunek, pierwsze gorączkowe wyznania. Uczucie piękne i czyste ponad podziałami religijnymi, dla którego dodatkową i nieprzezwyciężalną przeszkodą staje się wojna. Narracja tragiczna, lecz w jakiś sposób już przez widza przerobiona, można by powiedzieć. Natomiast sprawa katolickiego duchownego, kapelana Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej, aresztowanego przez UB i skazanego na karę śmierci, wśród widzów wzbudziła spore kontrowersje. Nie chodziło nawet o to, czy, jak podczas rozmowy z twórcami ujął to jeden z aktorów, próbując uprzedzić i wyartykułować możliwe wątpliwości: „Czyli chcecie zapytać o to, czy był to spektakl prawicowy czy lewicowy?”. I nawet nie o krytyczną uwagę jednej ze starszych pań, której nie spodobała się jednoznaczność deklaracji księdza, że po wojnie nie było wolności. Otóż, jak uważam, spektakl nie jest ani prawicowy, ani lewicowy, po prostu dlatego, że twórców interesowało coś innego niż pozycjonowanie lokalnych bohaterów po którejś ze stron. Deklaracja księdza natomiast jest deklaracją jednej z postaci, czyli jednym z możliwych punktów widzenia. Chociaż mógłbym się po części zgodzić, że ów punkt widzenia niepotrzebnie zdominował, przez odpowiednie rozłożenie akcentów, końcowy przekaz spektaklu.
Jednak ważniejszym pozostaje pytanie o wolność. Wolność od… i wolność do... Ksiądz, którego wolność ograniczona jest posłuszeństwem wobec hierarchii kościelnej, postanawia owe posłuszeństwo wypowiedzieć, otaczając opieką młodziaków, którzy nie zgadzają się na wolność zaproponowaną im przez władzę Polskiej Republiki Ludowej. Lecz ich niezgoda łatwo może stać się lekceważeniem wolności innych. Nie ma tu łatwych rozwiązań. Pytanie o wolność wbrew niektórym pozorom nie da się sprowadzić do wyboru opcji politycznych w supermarkecie światopoglądowym.
Jeszcze mniej pewności dało się wyczuć w bohaterkach kolejnego spektaklu pozakonkursowego, czyli w Zakonnice odchodzą po cichu. Trudno, żeby było inaczej, ponieważ w przedstawieniu tym dotyka się kwestii wiary. Przy czym wiary ubranej w ciasny gorset takiej instytucji, jak żeński zakon. Daria Kopiec, przeczytawszy książkę reportaży Marty Abramowicz, na wpół pustej scenie, w przestrzeni tworzonej raczej za pomocą dźwięków i światła urządza coś na kształt polifonicznego koncertu wielkich nadziei i jeszcze większych rozczarowań. Czwórka świeżo upieczonych niewiast Chrystusa na przemian zwierza się z przebytej przez nie drogi prowadzącej od pierwszego założenia habitu do opuszczenia murów zgromadzenia. I tu znowu przychodzi z pomocą Berlin, zwracając uwagę, że „kryterium ucisku stanowi moją subiektywną ocenę roli, jaką grają, pośrednio lub bezpośrednio, inni ludzie w udaremnieniu, celowym lub bezwiednym, moich zamierzeń”. Jak powiada Rousseau: „Nie natura rzeczy, ale zła wola doprowadza nas do wściekłości”. O tym właśnie po części są Zakonnice…. Lecz nie tylko, ponieważ inni innymi, ale jak uwolnić się od ograniczeń narzucanych przez samego siebie? Co począć, kiedy pedagogika winy i grzechu staje się integralną częścią tożsamości?
Na zaszczytnej liście spektakli pozakonkursowych, zaszczytnej, bowiem przez organizatorów festiwalu określanych mianem mistrzowskich, znalazło się jeszcze kilka zajmujących pozycji. Nowy Teatr w Słupsku przywiózł do Cieplic, czyli na scenę Zdrojowego Teatru Animacji w Jeleniej Górze, dwóch wyjątkowych zagranicznych gości. Jak sami twierdzą, „są biednymi, uczciwymi Rumunami mówiącymi po polsku”. Najprawdopodobniej zmyślają. Ale to tylko nadaje znamię intrygi ich przygodom w przewrotny sposób opisanym przez Dorotę Masłowską. W interpretacji Pawła Świątka stają się prawdziwą jazdą bez trzymanki z popisowymi kreacjami Moniki Janik i Wojciecha Marcinkowskiego oraz takimi mistrzami drugiego planu, jak Igor Chmielik, Krzysztof Kluzik i Marta Turkowska.
Osobne miejsce wśród „pozakonkursowiczów” zajmuje monodram Tlen w reżyserii gospodarza wydarzenia, dyrektora festiwalu Łukasza Dudy. Cieszy już to, że w Jeleniej Górze ktoś jednak robi nie-farsy, w których ostatnio wyspecjalizował się Teatr im. Cypriana Norwida. I robi w sposób interesujący i atrakcyjny dla różnych kręgów odbiorców. Duda, w ślad za Wyrypajewem, podzielił godzinne przedstawienie na dziesięć części. Tytuł każdego rozdziału wyświetlany był na białym pochyłym podniesieniu wpisanym w minimalistyczną, lecz bardzo stylową i sugestywną scenografię, która odwzorowywała wewnętrzną, psychiczną przestrzeń głównego bohatera, Saszy – jego osobisty tragikomiczny teatrzyk. Uzbrojony w marionetkę, maskę i szczególnie podatny na przekształcenia kostium Jakub Mieszała dwoi się i troi, żeby dokonać w zasadzie niemożliwego – opowiedzieć całą prawdę o tlenie, substancji tyle materialnej, co kompletnie metafizycznej. Wychodzi wzruszająco, wciągająco i smacznie.
Do ścisłego konkursu natomiast wyselekcjonowano w tym roku siedem spektakli – wyjątkowo różnorodnych co do formy i treści i wyjątkowo trafnie wpisujących się w hasło przewodnie. Każde, rzecz jasna, na swój wyjątkowy sposób. Najwięcej kontrowersji pod tym względem wzbudziło chyba Przebudzenie w reżyserii Marty Malinowskiej, w którym „uwolnione” od ubrań aktorki sprawdzały, „czym dzisiaj jest szał Dionizyjski”. Był to sprawdzian dość radykalny, konfrontujący widza z nieokiełznaną, dziką kobiecą seksualnością spod znaku Bachantek Eurypidesa. Natomiast Kolektyw Hanczewski/Baumgart testował publiczność pod względem jej poprawności politycznej, nawiązując w swym muzycznym performansie do haniebnych tradycji minstrel show. Osobiście urzekł mnie emanujący szczególną szczerością i zaangażowaniem występ Teatru Brama. Międzynarodowy zespół z Goleniowa zjednał sobie publiczność już na wstępie, kiedy każdy z aktorów postanowił przedstawić się i opowiedzieć o sobie w kilku zdaniach. A dalej było przewrotne muzyczno-taneczne show, wyjątkowo trafna i zjadliwa satyra na nasze opanowane przez hipokryzję społeczeństwo spektaklu, gdzie wszyscy wszystko wiedzą, lecz niezgrabnie udają, że chodzi o coś innego lub, jak to się ostatnio mówi, „nic się nie stało”. Maska tymczasem goni maskę, pozostawiając coraz mniej przestrzeni dla prawdziwej międzyludzkiej komunikacji.
Ale nawet na tym artystycznie pstrym tle zdecydowanie wyróżniała się dwójka tegorocznych zwycięzców. Jury, w skład którego weszli: Dorota Kowalkowska, Tim Schreiber i Jędrzej Soliński, postanowiło nagrodzić pracę studentów Akademii Sztuk Teatralnych we Wrocławiu. Było za co. Dyplom Teraz wszystkie dusze razem w reżyserii Pawła Passiniego łączy, jak podkreślają twórcy, „postacie przeniesione z obrazów Zdzisława Beksińskiego, formy sceniczne Tadeusza Kantora i ekspresję znaną z płócien Andrzeja Wróblewskiego”. Mało tego, za fundament literacki tej wielopiętrowej konstrukcji teatralnej służy oryginalny montaż fragmentów II części Dziadów z większością znanych nam bohaterów dramatów Eurypidesa. W wyniku powstał istnie wybuchowy koktajl sprawdzający możliwości emocjonalne widza bombardowanego tragicznymi historiami „duchów” starożytnej Grecji, „uwolnić się” od których, jak się wydaje, nie potrafimy do dnia dzisiejszego.
Spektakl wybrany przez członków jury dziennikarskiego był pod wieloma względami przeciwieństwem dzieła Passiniego. Nazywam się wojna Anny Domalewskiej i Rafała Derkacza, dyplom dwójki absolwentów szkół teatralnych, to pełny wzruszającej aktorskiej empatii wobec głównych bohaterów lalkowo-teatralny esej o wojnie widzianej oczami jej najmłodszych ofiar. Jak to esej – krótki, zwięzły i treściwy. Skrojony na podstawie tekstów i dramatów Marzeny Sadochy, Magdaleny Fertacz i Michała Rusinka, sypiący oryginalnymi inscenizacyjnymi pomysłami, dzięki którym każdy z minidramatów jest inny, wyjątkowy, otoczony własnym niepowtarzalnym mikrokosmosem.
Należy też wspomnieć, że w tym roku, zresztą jak i w poprzednim, PESTKA została obudowana licznymi wydarzeniami towarzyszącymi, warsztatami i wystawami. Niemal każdy wieczór kończył się koncertem w festiwalowym klubie Kwadrat: Marcelina Bednarska, Błażej Król, Prada Meinhoff oraz niepowtarzalna pod względem wciągania słuchaczy we wspólną zabawę taneczną Mery Spolsky. Przyjemną nowością stały się Lekcje Czytania, wpisujące się w trwającą od 2009 roku społeczną akcję Fundacji Tygodnika Powszechnego. W ramach „budzenia wśród młodych ludzi zainteresowania literaturą poprzez rozmowę o wybranych tekstach” dwa popołudniowe spotkania w Galerii BWA poprowadzili Agnieszka Wolny-Hamkało, która zinterpretowała Akademię Pana Kleksa erotycznie, oraz Dariusz Kosiński przybliżywszy nam konteksty powstania, wielowątkowość i różnorodność istniejących odczytań Wyzwolenia Wyspiańskiego.
Dziesiątą, jubileuszową edycję festiwalu nie bez przyczyn można uznać za podsumowanie dłuższego etapu i wszystkich metamorfoz tego śmiałego przedsięwzięcia, które miało swoje wzloty i upadki, ciemne i jasne strony. Wyczuwalne to było w podejściu samych organizatorów. Chcieli podnieść poprzeczkę na nowy poziom i muszę przyznać, że dzięki doprecyzowanej formule, zacieśnieniu współpracy z partnerami z Niemiec, większemu budżetowi, świetnej organizacji i jasnej wizji w pełni im się to udało. Na całe szczęście. Po okrojeniu programu Festiwalu Teatrów Ulicznych i rezygnacji z ambicji artystycznych Teatru im. Cypriana Norwida Jelenia Góra nie ma prawa ustępować na linii pokazów osiągnięć awangardowej sztuki teatralnej. Jak słusznie pyta Berlin: „Czym jest wolność dla tych, którzy nie mogą z niej korzystać?”. No właśnie.
10-07-2018
Międzynarodowy Festiwal Teatrów i Kultury Awangardowej PESTKA 2018 Idiom: "wolni od, wolni do…?", Jelenia Góra, 27.04–2.05.2018
Miło przeczytać w końcu recenzję naszej Pestki. Czekałam na nią w maju i czerwcu, a potem... zapomniało się, aż do teraz, gdy zbliża się kolejny festiwal teatrów ulicznych, wydarzenie, które rzeczywiście nie generuje już takich oczekiwań jak dawniej. Większość przytoczonych tu tytułów widziałam i zgadzam się z odczuciami Recenzenta,choć gdybym była na Jego miejscu (jak to ja), z pewnością zwróciłabym uwagę na muzyczny aspekt przedstawień, a niejedno można by o tym napisać. Może żałuję trochę opuszczonych lekcji czytania, bo wyczuwam lekko zachęcający ton przy jednak dość lakonicznym opisie ich przebiegu. Ja najbardziej z Pestki zapamiętam dwa wspaniałe koncerty, na dobre rozpoczynające moje kolejne muzyczne miłości. Mery Spolsky okazała się być kimś o wiele bardziej różnorodnym niż dziewczyną porywającą do tańca, zaś Król... wspaniale było się później przekonać, że przy publiczności dziesięć (?) razy większej potrafi hipnotyzować jeszcze bardziej niż w przytulnej, lekko mrocznej sali klubu Kwadrat. Pozdrawiam, Henryku