AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Trzy światy

Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu
Reżyser teatralny, historyk i teoretyk teatru. Profesor na Uniwersytecie Wrocławskim i w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, absolwent Politechniki Wrocławskiej (1979) oraz Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST (1986). Publikuje m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”.
A A A
Benjamin Clementine, fot. Tomasz Walków  

Oszołomiony bogactwem programu tegorocznego Przeglądu Piosenki Aktorskiej poprosiłem o ratunek panią Joannę Kiszkis, rzecznika prasowego PPA. Wszystkich czterdziestu spektakli zobaczyć nie mogłem, bo semestr się kończy we wrocławskich uczelniach i studenci wykazują wzmożoną aktywność twórczą. Pani rzecznik poleciła mi trzy koncerty. Poszedłem, zobaczyłem i wciąż trwam w zachwyceniu. Dziękuję serdecznie za znakomite rekomendacje!

W niedzielę wybrałem się na koncert pieśniarza z Londynu. Nazywa się Benjamin Clementine. Jest samoukiem. Zawsze był dziwny, inny od rówieśników. W dzieciństwie przeczytał podobno Biblię i poematy T.S. Eliota. Kiedy miał jedenaście lat, zaczął eksperymentować z klawiszami brata. Naukę w szkole zakończył w wieku lat szesnastu. Błąkał się potem przez kilka lat ze zdezelowaną gitarą i tanim keyboardem po paryskim metrze i po barach. W dzień komponował poetyckie songi, a nocami występował gdzie się dało. Często spał na ulicy. Przypadkiem usłyszał go francuski producent i polecił koledze. Ten z kolei zajął się menedżerowaniem zdolnego młodzieńca. Co zresztą łatwe nie było.

Na koncert w Rotterdamie Clementine spóźnił się kilka godzin. Konduktor wyrzucił go z pociągu za brak biletu i muzyk wędrował 45 kilometrów pieszo w klapkach, a kiedy klapki się rozleciały, szedł boso. Do Rotterdamu dotarł, ale na swój koncert nie zdążył. Butów generalnie unika. Do dziś występuje wyłącznie boso. Co niekiedy prowadzi do dramatycznych konsekwencji. Podczas występu w Paryżu w marcu 2015 roku przeciął sobie głęboko palec u nogi, ale koncertu nie przerwał i spokojnie się wykrwawiał, aż ktoś z widowni podrzucił mu na scenę opatrunek.

Od roku robi zawrotną karierę. Chwalą go Paul McCartney i David Byrne. Za debiutancki album At least for now dostał prestiżową Nagrodę Merkurego dla najlepszej płyty roku 2015 w Wielkiej Brytanii i Irlandii. Jego ambitne, a przez to jednak niszowe kompozycje zostały ocenione wyżej niż dokonania tak popularnych artystów, jak Florence and the Machine czy znany dobrze w Polsce Aphex Twin. Krytycy szczególnie wysoko oceniają występy Londyńczyka na żywo. I słusznie. O czym sam mogłem się przekonać w Teatrze Muzycznym Capitol.

Clementine objawił się na dużej scenie boso i bez koszuli. Miał na sobie tylko ciemne spodnie i lekką marynarkę. Oparł się o wysoki stołek. Pochylił się do przodu i jego wielkie dłonie opadły na klawisze. Półstojąc, odegrał cały koncert. Jego możliwości wokalne zdają się nieograniczone. Na początku brzmiał jak Nina Simone. Nagle jednak z jego gardła wydobył się mocny tenor operowy, potem sopran, a raz nawet kontratenor. Z operowego śpiewaka przemieniał się w rasowego bluesmana. Rozwijał przed nami zaskakująco złożone suity muzyczne z równie zadziwiającą łatwością. Przepuszczał przez siebie głosy różnych ludzi, niekiedy toczył sam ze sobą zabawne dialogi. Wspaniała poezja opiewała zdarzenia zwyczajne, codzienne. Rozmowa z matką. Z kochanką.

Koncert nabrał tempa, kiedy Clementine zaprosił na scenę swego przyjaciela, perkusistę. Alexis Bossard, z rozwianą czupryną i brodą, też boso i bez koszuli, w luźnym surducie, mistrzowsko komplikował struktury rytmiczne kolejnych pieśni. Kiedy nie grał, krążył po scenie, jak czynił to niegdyś legendarny Thelonious Monk. Clementine i Bossard, wciąż bardzo młodzi, z wielkim talentem teatralizowali muzykę, tworząc własną odmianę „piosenki aktorskiej” na najwyższym poziomie artystycznym. Benjamin Clementine, na co zresztą zwracali już uwagę krytycy brytyjscy, opanował przedziwnie skuteczną technikę dialogu z publicznością. Kilka razy byłem pewien, że artysta bacznie mi się przygląda i śpiewa tylko dla mnie. Kiedy jednak kończył pieśń, jego potężny głos gdzieś znikał, kolejne utwory zapowiadał jakby zażenowany całą tą sytuacją, coś szeptał pod nosem… Muzyka wprawiała go od nowa w trans. Kiedy grał, nie umiał przestać. Pierwszy bis trwał pół godziny. Drugi nie krócej.

We wtorek poszedłem na koncert do Teatru Polskiego. Jordi Savall, sławny hiszpański dyrygent i muzyk, jeden z największych w świecie ekspertów od rekonstrukcji muzyki dawnej, był bezsprzecznie największą gwiazdą 37. PPA. Savall przywiózł do Wrocławia znakomitych śpiewaków z Katalonii, znanych jako La Capella Reial de Catalunya, a także swój zespół muzyki dawnej Hespèrion XXI oraz wybitnych wirtuozów i solistów z Izraela, Grecji, Syrii, Armenii i Turcji. Wszyscy oni reprezentowali tygiel kulturowy Świętej Ziemi, czyli Jerozolimy. Trudne dzieje miasta artyści ilustrowali pieśniami w wielu językach świata, wielojęzycznymi recytacjami i kompozycjami instrumentalnymi.

Część pierwsza, surowa i archaiczna, opowiadała o początkach Jerozolimy. W części drugiej prawdziwy sufi modlił się w wirującym tańcu derwiszów, a prawdziwy rabin z nagrania odśpiewał kadysz dla ofiar holocaustu. Wirtuozi perfekcyjnie i z dużą lekkością grali na dawnych instrumentach, głównie strunowych, choć w zespole byli też dwaj świetni bębniarze i fleciści. Pieśniarze dokonywali istnych akrobacji wokalnych, szczególnie w języku hebrajskim. Ale też śpiewali po arabsku i po łacinie, po starofrancusku i w języku galijsko-portugalskim. Savall apodyktycznie panował nad całym zespołem. Kiedy jeden z solistów pomylił się i próbował wykonać swoją pieśń z proscenium, dyrygent powstrzymał go w pół drogi stanowczym gestem i ruchem ręki wyprowadził na tył orkiestry. Sam Savall grał na starej violi da gamba.

Niezwykłe doświadczenie duchowe potęgował swoisty autyzm artystów. Nikt się nie uśmiechał. Nikt nie próbował nawiązać kontaktu wzrokowego z widownią. Surowa muzyka zdawała się ważniejsza od indywidualnych tożsamości poszczególnych wykonawców. Wycofani i skupieni na swoich instrumentach stawali się doskonałymi wręcz przekaźnikami duchowych energii wibrujących wciąż w dźwiękach sprzed wieków.

Wstrząsające były też ramy muzyczne koncertu. Na początek z balkonów i sceny zagrzmiały olbrzymie, poskręcane rogi i trąby. Jak w Biblii. Prorok Jeremiasz wieścił, że dźwięki trąb zapowiedzą klęskę Jerozolimy. Miasto wciąż trwa, pomimo wielu kataklizmów, trąby jednak nie zamilkły. Wiele się jeszcze może wydarzyć. W finale rogi i trąby zagrzmiały raz jeszcze. Jako ostrzeżenie.

Zachwycona publiczność nagrodziła artystów długimi oklaskami na stojąco. Rozegrał się wówczas niezwykły spektakl ukłonów. Jordi Savall wskazywał na kolejnych artystów i ręką przywoływał ich pojedynczo na przód sceny. Być może nagradzał w ten sposób osoby, które tego wieczoru wypadły najlepiej. Bo nie wszystkich przywołał naprzód. Wszyscy z pokorą akceptowali niezwykły rytuał.

W środę bawiłem się razem z Faun Fables, zwariowanym duetem małżeńskim z Oakland w północnej Kalifornii. Przyfrunęli z trójką dzieci. Nie chcieli mieszkać w hotelu. Woleli u „dobrych ludzi”. Uwielbiają muzykę Zygmunta Koniecznego i nauczyli się kilku najtrudniejszych pieśni wielkiej Ewy Demarczyk. Ona, Dawn McCarthy, śpiewa mocnym i pięknym głosem, gra też na akustycznej gitarze i perkusji. On, Nils Frykdahl, znany jest z występów w rockowych kapelach o barwnych nazwach, jak Sleepytime Gorilla Museum czy Idiot Flesh. Ma wspaniały baryton i dobrze gra na elektrycznych gitarach. Studiował muzykę na uniwersytecie w Berkeley, niedaleko Oakland. Oboje wywodzą się z muzycznych rodzin.

Byli świetni. Rewelacyjnie radzili sobie z trudnymi harmoniami i liniami melodycznymi Koniecznego. Chwalili się nawet podczas koncertu, że dotarli do polskiego kompozytora i uzyskali od niego osobistą zgodę na wykonywanie jego pieśni. McCarthy ożywiła legendarną Karuzelę z madonnami. Taki pejzaż śpiewała chwilami po polsku. Zaprezentowali też kilka własnych kompozycji. Także znakomitych. No i skutecznie ożywili nieco spiętą publiczność bezpretensjonalnym zachowaniem. Frykdahl co chwilę dopytywał się, czy ktoś widział jego dzieci, bo powinny gdzieś tu być. McCarthy opowiadała, jak przypadkiem odkryli Demarczyk. Szczerze się cieszyli, kiedy widownia akceptowała żywiołowymi brawami nowe wersje polskich pieśni. Opowiadali o poprzednich wizytach w naszym kraju. Ale przede wszystkim znakomicie grali i śpiewali.

Trzy koncerty. Trzy światy. Jeden jedyny PPA pod nieokiełznaną dyrekcją Cezarego Studniaka.

25-05-2016

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: