AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Chcę robić teatr środka

 

Jolanta Kowalska: Znalazł się pan w Jeleniej Górze dlatego, że chciał pan zamieszkać u stóp Karkonoszy, czy dlatego, że miał pan ochotę sprawdzić się w roli dyrektora teatru?

Piotr Jędrzejas: Zadecydowało o tym kilka czynników. Gdy przed trzema laty Piotr Ratajczak, z którym byłem na jednym roku reżyserii, został dyrektorem w Wałbrzychu, to pomyślałem, że może i dla mnie przyszedł czas, żeby spróbować. Wiadomo, że pokusa, by poprowadzić swój własny teatr, nawiedza wielu reżyserów. Akurat ogłoszono konkurs na dyrektora Teatru Norwida. Pamiętałem oczywiście o zamęcie, jaki towarzyszył odejściu z Jeleniej Góry Wojciecha Klemma, i o stagnacji, w jaką popadł teatr za kadencji Bogdana Kocy. Wiele osób mi to odradzało, zresztą gdy czytałem listę wymagań konkursowych, nabrałem podejrzeń, że to może być wybór niekoniecznie demokratyczny. Ktoś powiedział, że dobrze jest obejmować teatr w stanie zapaści, bo to pozwala odbudować go po swojemu. Pomyślałem, że to jest właśnie szansa dla mnie. Miałem poza tym bardzo dobre wspomnienia z młodości związane z tym miastem. Kiedyś zamiast w Beskidy, pojechałem z kolegą do Jeleniej Góry, gdzie akurat trwał Festiwal Teatrów Ulicznych. Spędziliśmy tam cały tydzień, wskutek czego zakochałem się dość mocno w teatrze. Miewałem oczywiście z nim kontakt w szkole. Pochodzę ze Śląska, ale nasza polonistka woziła nas autokarem do Teatru Starego. Tak się złożyło, że zaraz po tych wakacjach zawieziono nas na Kalkwerk Lupy. Ten spektakl tak mną wstrząsnął, że sam postanowiłem robić teatr. Ściąłem długie włosy i zdecydowałem całkowicie zmienić swoje życie. Gdy wiele lat później dowiedziałem się o konkursie dyrektorskim w Jeleniej Górze, pomyślałem, że związek z tym miastem byłby powrotem do początków mojej fascynacji teatrem. Cieszyła mnie również bliskość Karkonoszy, bo góry to jedna z moich pasji – jestem nawet przewodnikiem górskim.

Gdy pojawił się pan w Jeleniej Górze, urazy po bitwie o dyrekcję Klemma były wciąż żywe. Odczuwał pan to?

Rany po tej wojnie wciąż jeszcze są odczuwalne w zespole teatru. Nadal istnieje podział na „aktorów Klemma” i jego przeciwników. Ten antagonizm jest jednym z największych problemów w prowadzeniu teatru.

Za czasów Klemma część aktorów trafiła na ławkę rezerwowych…

…a potem za dyrekcji Kocy stało się odwrotnie. W związku z tym mam dwie drużyny w jednym teatrze (śmiech). To jest oczywiście sytuacja dramatyczna z punktu widzenia kogoś, kto ma zarządzać tym zespołem. Część aktorów ma od czasów tamtej wojny taki nawyk, żeby ze wszystkimi wewnętrznymi problemami teatru chodzić do urzędu miasta. Każdy powód jest dobry, żeby powiedzieć, że dyrektor jest zły. Jeśli dużo gram, to są pretensje, że nie gram więcej. Jeśli nie udzieliłem komuś urlopu, to tego samego dnia do miasta wpływa stosowna skarga. Czasami to jest rzeczywiście małe piekło. Ludzie nie rozumieją, że za teatr odpowiada dyrektor, który ma zagwarantowaną przez ustawę autonomię decyzji. Staram się jednak rozładować te napięcia, dlatego gramy dużo spektakli wielkoobsadowych. Mam nadzieję, że to pomoże odbudować relacje międzyludzkie w zespole. Nie chciałbym podejmować kroków zbyt drastycznych i zwalniać kogokolwiek. Myślę, że trzeba dać szansę na wygaszenie tego konfliktu.

Zespół jeleniogórski ma zadziwiającą stabilność – jego skład, poza niewielkimi korektami, nie zmienia się od lat. Inne sceny dolnośląskie, takie jak Legnica czy Wałbrzych, od czasu do czasu radykalnie odświeżają swoje drużyny. W Wałbrzychu każdy kolejny dyrektor komponuje swoją autorską ekipę. Nie miał pan ochoty przewietrzyć zespołu?

Moim zdaniem zawieranie umów na czas nieokreślony z aktorami jest niezbyt dobrym pomysłem. A wszystkie umowy w zespole mają właśnie taki charakter. Ratuję się w ten sposób, że przyjmuję młodych ludzi, z którymi chcę współpracować, na pół etatu. Jest to sytuacja kłopotliwa, bo rzeczywiście brakuje tej świeżej krwi. Rozumiem jednak aktorów, którzy związali swoje życie z tym miastem, i nie chciałbym powodować lawiny ludzkich tragedii. Staram się więc uruchomić cały potencjał zespołu: stawiam przed nimi wymagające zadania, chcąc ich pobudzić do pracy i rozgimnastykować.

Zgłaszają się do pana absolwenci?

Tak, w tym roku złożyło mi wizyty około trzydziestu osób. Udało mi się przyjąć trzech nowych aktorów, którym dałem po połówce etatu.

Będą mieli kiedyś szansę na cały?

Tak, niektóre osoby z zespołu będą odchodziły na emerytury. W ciągu dwóch sezonów rozstałem się tylko z jednym aktorem, z którym zupełnie nie dało się współpracować.

Startując w konkursie, znał pan przebieg dramatycznej dyrekcji Klemma i „kontrrewolucji” Bogdana Kocy. Nietrudno się było domyślić, jakiego rodzaju oczekiwania wobec teatru mają władze miasta. Starał się pan im sprostać?

Nie próbowałem się do nich dopasowywać. Wiem natomiast, że budowanie teatru na przekór upodobaniom widzów nie ma wielkich szans powodzenia. Po gruntownej analizie sytuacji doszedłem do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem dla Jeleniej Góry byłby model wypraktykowany dawno temu przez Arnolda Szyfmana, którego istotą był repertuarowy eklektyzm. Dzięki tej strategii trochę nam się odświeżyła publiczność. Zauważyłem, że niektóre spektakle są wręcz oblegane. Co ciekawe, każdy z nich reprezentuje inny typ teatru. Jest wśród nich Miedzianka według książki Filipa Springera, a więc rzecz o tematyce lokalnej, oraz farsa Mąż mojej żony Mira Gavrana. Niesamowity odzew wzbudziła też Karskiego historia nieprawdziwa Szymona Bogacza. Widzowie tych przedstawień zaczynają się mieszać, co dowodzi, że decydująca jest jakość.

Zdarza się panu być recenzowanym przez miasto?

Zdarza mi się być recenzowanym, naciskanym, a nawet zmuszanym do pewnych rzeczy.

Do czego na przykład?

Moim zdaniem miasto nie rozumie, że autonomia instytucji kultury jest niezbędna do budowania zaufania również wewnątrz teatru. Każda próba ingerencji wytwarza niepokój. Niektórzy urzędnicy traktują teatr jak duży dom kultury, którym można sterować ręcznie. Nie można ingerować w sprawy pracownicze czy repertuarowe, próbując narzucać, co mam zaprosić na Jeleniogórskie Spotkania Teatralne albo ile dni ma trwać festiwal. Chciałbym być w tych decyzjach suwerenny, więc z całym szacunkiem dla troski urzędu miasta o teatr byłoby lepiej, gdyby respektowano prawo dyrektora do samodzielnego kreowania programu artystycznego. Ciężko się pracuje, mając przeciążenia z każdej strony. Myślę, że to, co robię, zasługuje na zaufanie, bo wszystkie wskaźniki idą w górę. W ciągu ostatniego roku osiągnęliśmy 21 procent wzrostu frekwencji. Wolałbym, żeby się skupiać na tym, co nam się udaje, a nie szukać wciąż dziury w całym, bo nie da się odbudować teatru w dwa sezony. To jest proces długotrwały, który wymaga spokoju i zaufania.

Jelenia Góra tym się różni od Legnicy czy Wałbrzycha, że ma silną, mieszczańską publiczność, raczej niechętną nowinkom. Niektórzy z pana poprzedników uważali to za obciążenie. Udało się panu przekonać tę konserwatywną część widowni do swoich projektów?

Wydaje mi się, że powstała przepaść wiekowa. Starsza publiczność rzeczywiście woli teatr środka. Młodzież, która jest wszędzie naturalnym oparciem dla nowego teatru, została w mieście przetrzebiona przez emigrację. Okazało się, że trzonem naszej widowni są 30-40-latkowie, ludzie ustabilizowani życiowo, którzy bardzo chętnie spędzają czas w teatrze. Któregoś wieczoru na Miedziance pojawiła się grupa przebrana za górników. Byli wśród nich przewodnicy górscy i miłośnicy historii lokalnej, którzy przychodzili na spektakl po kilka razy i w końcu postanowili nam zrobić taki prezent. Nawiązałem z nimi kontakt i zaproponowałem, żebyśmy wspólnie zrobili przedstawienie w Miedziance. Kupili ten pomysł i w tej chwili przygotowujemy razem plenerowe przedstawienie. Trzeba przy okazji powiedzieć, że w poprzednich latach bardzo popsuła nam publiczność działalność impresaryjna. Scena Norwida jest bardzo często wynajmowana przez organizatorów przedsięwzięć czysto rozrywkowych.

Musi pan wynajmować teatr?

Staram się to robić w rozsądnych granicach. Byłem drugi dzień dyrektorem, gdy przyszedł do mnie pan, który trzęsie światem wydarzeniowym w Jeleniej Górze, rzucił kalendarz na biurko i powiedział: „Panie dyrektorze, ja tutaj miałem umowę z pana poprzednikiem, że dwa razy w miesiącu wynajmuję salę”. Odpowiedziałem, że najpierw sobie przejrzę tę umowę. Okazało się, że Bogdan Koca wynajmował teatr po skandalicznie niskich cenach. Zmieniłem więc cennik i pozostawiam imprezom impresaryjnym do dyspozycji trzy terminy w roku. Zależy mi na tym, by te eventy nie niszczyły mi publiczności. Skoro jednak zdecydowałem, że chcę prowadzić ten teatr w stylu Szyfmana, to muszę też znaleźć dodatkowe źródła dochodów.

Są naciski na rzecz tych imprez impresaryjnych?

Czasami sugeruje mi się, że powinienem intensywniej współpracować z tym panem, który – nawiasem mówiąc – ma ochotę zawłaszczyć również Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych. Przed dwoma laty odbyły się równolegle dwa festiwale – jeden prywatnej agencji, która otrzymała dofinansowanie od miasta i MKiDN, a drugi – zorganizowany przez Teatr. Tamten festiwal był ewidentną podróbką. Nosił nazwę „31 Lat Teatrów Ulicznych w Polsce”, która nawiązywała do rzeczywistej liczby edycji MFTU. Teraz też słyszę przebąkiwania, żeby może organizatora festiwalu wyłonić na drodze przetargu. Chodzi o to, by imprezę rzucić na rynek i ogłosić: „Kto będzie tańszy – ten robi!”. W ogóle nie bierze się pod uwagę tego, że ten festiwal ma jakaś ciągłość i historyczną markę. Mam nadzieję, że ktoś jednak pójdzie po rozum do głowy i nie będzie forsował działań świadczących o kompletnym niezrozumieniu tego, czym jest tradycja takiej imprezy. Problem polega na tym, że podział między kulturą a rozrywką jest w mieście bardzo rozmydlony. Staram się jakoś godzić te dwie sfery, co z pewnością nie wychodzi mi na zdrowie. Mam jednak nadzieję, że moja determinacja przyniesie jakieś efekty.

W Jeleniej Górze nie miałby szans projekt teatru lokalnego, jaki w różnych wariantach uprawia się w Legnicy i w Wałbrzychu? Te dwa ośrodki zbudowały swoją renomę właśnie na podkreślaniu lokalnej tożsamości. Nie rozważał pan takiej możliwości?

Teatr Norwida jest prowadzony przez miasto, co siłą rzeczy zawęża jego horyzont. Oczekuje się, że to będzie scena, która ma służyć publiczności jeleniogórskiej. Trzeba brać pod uwagę, jaka jest ta publiczność. Zanim tu przyjechałem, przeprowadziłem głębokie rozeznanie sytuacji, z którego wynikło, że najbardziej odpowiednia formuła to teatr środka. Oczywiście przeanalizowałem doświadczenia moich poprzedników, a więc projekt „teatru zaangażowanego” Klemma i bezpieczny, mocno wycofany program Kocy. Obie te strategie okazały się nietrafione.

A rozmowa z jeleniogórzanami o ich lokalnych sprawach nie miałaby racji bytu? Przed wielu laty takie próby podejmowała Małgorzata Bogajewska, usiłując animować ruch opowieści o mieście.

Próbuję oczywiście realizować takie lokalne opowieści, czego najlepszym przykładem jest Miedzianka. Starałem się też o prawa autorskie do książki Obok Julii Eustachego Rylskiego. To powieść o Jeleniej Górze, w której autor spędził młodość. Zapraszałem nawet Piotrka Ratajczaka, by ją wyreżyserował, bo tam jest koloryt, który on bardzo lubi, a więc komuna, barwne typy, cinkciarze… Niestety, pisarz się nie zgodził. Podobną próbą sięgnięcia do tematyki miejscowej był Koniec świata w Deer’s Hill City Marii Wojtyszko i Jakuba Krofty, czyli opowieść o lokalnej społeczności w kostiumie westernowym. Staram się więc być otwarty na inspiracje, jakich dostarcza okolica, jednak mam wrażenie, że podstawową strategią powinna być różnorodność – to w niej tkwi klucz do dialogu z publicznością. Pójście w jakimś konkretnym kierunku od razu odcina nas od tej części widowni, która chce czegoś innego. Muszę więc tak balansować repertuar, żeby trafić do wszystkich. Może z czasem te grupy widzów o różnych upodobaniach zaczną się przenikać, teraz jednak jest za wcześnie na to, by serwować im jakiś monolityczny typ teatru. Najpierw musimy odzyskać ich zaufanie. To, że miasto tak czujnie się przygląda moim poczynaniom, też pewnie bierze się z jakiegoś przewrażliwienia wywołanego doświadczeniami z przeszłości. Rozumiem, że chcą mieć teatr, do którego przychodzą ludzie.

W Jeleniej Górze często wspomina się epokę świetności teatru z czasów dyrekcji Aliny Obidniak. Stara się pan jakoś dialogować z tą legendą?

Staram się przypominać tytuły najgłośniejszych wówczas przedstawień. Dlatego zrobiliśmy Don Juana, nawiązując do inscenizacji Krzysztofa Pankiewicza, z którą teatr zjeździł całą Amerykę Południową. Stąd również Pierścień wielkiej damy – tytuł, którym przed ponad czterdziestu laty otwarto działalność Sceny Studyjnej, oraz Nadobnisie i koczkodany, przypominające o Witkacowskich inscenizacjach Lupy. Chcę co jakiś czas powracać do tych tekstów, by pokazywać je w jakiejś nowej odsłonie. Przychodzi zresztą sporo osób, które widziały te historyczne przedstawienia, i robi interesujące porównania. Gdy przeglądam stare szpargały z tamtych czasów, to dochodzę do wniosku, że to był naprawdę wielki teatr i warto o tym przypominać.

O wielkości tamtego teatru zdecydowała w znacznej mierze odwaga ryzyka. Pan nie ma takiego pola manewru.

Staram się wykorzystać maksymalnie możliwości, jakie mam. Profesor Janusz Degler pogratulował nam odwagi wystawienia Nadobniś i koczkodanów. Nawiązuję też do strategii Aliny Obidniak, zapraszając do teatru młodych reżyserów, żeby mogli tu robić swoje dyplomy. Z perspektywy dwóch lat mogę powiedzieć, że tyle samo pomysłów okazało się udanych, co nietrafionych. Nie mam więc na razie powodów, by spocząć na laurach. Odbudowywanie tej sceny – jej pamięci i tradycji, to naprawdę ciężka praca. Powiedziałem kiedyś, że tu w Jeleniej Górze jest czakram polskiego teatru. Wydarzyło się tutaj tyle rzeczy ważnych dla historii, że nie można o tym zapominać. Przecież przez Jelenią Górę przewinęli się i Dejmek, i Hanuszkiewicz, a nawet Jerzy Jarocki, który mieszkał tu przez dwa lata i zagrał gościnnie w jednym ze spektakli.

Krzysztof Kopka napisał sztukę o burzliwych początkach polskiego teatru w Jeleniej Górze. Wystawi ją pan?

Czytałem ten tekst; niestety reżyser, który się z nim zgłosił, nie przekonał mnie do swojej wizji realizacyjnej. Ponieważ to jednak on przyszedł do mnie z tą sztuką, czułbym się źle, przekazując ją teraz komuś innemu.

Jelenia Góra jest miastem turystycznym, które ożywa podczas ferii i wakacji. Ma pan jakąś ofertę dla urlopowiczów?

W ubiegłym roku po raz pierwszy graliśmy latem. W tym roku również będziemy dawali spektakle w weekendy na Scenie Studyjnej. Na przykład dla niemieckich turystów graliśmy Miedziankę z napisami. To w ogóle ciekawe, bo jedni nas za ten spektakl szanują, a inni nie cierpią. Nie brakowało głosów, że to sztuka antypolska, miałem nawet inspekcję parlamentarzystów. Różnie przyjmują go również Niemcy. Zdarzyło się, że dwóch starszych panów wyszło ze spektaklu z okrzykami, że opowiadamy historię nieprawdziwą, bo to Polacy wszystko zniszczyli. Gdy natomiast zagraliśmy go w Zittau, to Niemcy płakali jak bobry. Podczas najbliższych wakacji powrócimy do tego tytułu, ale zagramy też inne dobrze sprzedające się spektakle, takie jak Karskiego historia nieprawdziwa czy Mąż mojej żony. Będziemy też robić Miedziankę plenerową. Zaprosiliśmy do współpracy browar, który tam powstał, i przewodników, którzy będą oprowadzać publiczność po pozostałościach dawnego miasteczka. To będzie przedsięwzięcie w stylu Jacka Głomba (śmiech).

Nie będzie pan próbował ekspansji terenowej w dużych ośrodkach górskich, takich jak Karpacz czy Szklarska Poręba?

Śmiałem się ostatnio, że fajnie by było założyć ekspozyturę jeleniogórskiego teatru w opustoszałym budynku po dawnym Wydziale Lalkarskim PWST we Wrocławiu. Z pewnością będziemy musieli znaleźć jakąś alternatywę lokalową, gdy nasz teatr pójdzie do remontu, co pewnie nastąpi już niebawem. Mam taki pomysł, by wcześniej otworzyć scenę kameralną w nieużywanym magazynie, który znajduje się na tyłach teatru. Nie mamy też porządnej sali prób, byłaby więc okazja urządzić ją na obecnej Scenie Studyjnej. Do kurortów karkonoskich na razie się nie wybieramy, ale będziemy mieć ofertę dla miłośników gór. W październiku czeka nas premiera tekstu Radosława Paczochy Każdemu Everest, mówiącego o himalaizmie zimowym. Chcemy tym spektaklem uczcić 26. rocznicę śmierci Jerzego Kukuczki.

Oddał się pan w Jeleniej Górze niemal wyłącznie krzątaninie dyrektorskiej. Nie tęskni pan za reżyserią?

Oczywiście, że tęsknię, bo uwielbiam pracę na scenie. Ale dobrze też czuję się jako menadżer. Właśnie studiuję zarządzanie kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim i muszę powiedzieć, że coraz bardziej mnie to fascynuje. Dotąd większość problemów związanych z kierowaniem teatrem rozwiązywałem intuicyjnie, natomiast teraz odkrywam, że jest to bardzo ciekawa i pomocna dziedzina wiedzy. Udało mi się jednak ostatnio w ramach współpracy transgranicznej zrobić spektakl w Niemczech, mogłem więc sobie powiedzieć, że jestem już reżyserem międzynarodowym (śmiech).

Nie miał pan pokusy, by robić w Jeleniej Górze teatr autorski?

Nie mam takiej osobowości ani temperamentu, by robić teatr autorski. Jestem prawdopodobnie stworzony do tego, by robić teatr środka.

8-07-2015

Piotr Jędrzejas - reżyser, aktor. Od września 2014 r. dyrektor Teatru im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: