AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Gadatliwa kanapa

Maciej Karpiński dobierając się do mętnych wypowiedzi Grotowskiego zastrzegł się: „Proszę pamiętać, że ja byłem pierwszy". Jest to z lekka zmodyfikowana cytata z mojego wiersza, a poza tym Karpiński był drugi. Ja byłem pierwszy. Ale chętnie zgodzę się na miejsce z nim równorzędne, zwłaszcza że się zgadzamy w pięćdziesięciu dziewięciu zasadniczych procentach.

Ciekawość moja wzrasta ostatnio, gdy opowiadano mi o tajemniczych Grotowskiego poczynaniach w Brzezince pod Wrocławiem. Wspominał już o tym „Politechnik", a ostatnio w „Literaturze” wreszcie dokładnie opisał „Święto — Special Project” Zygmunt Rymuza. Kim są ci ludzie, co oni tam robią i o co im chodzi? A więc dowiadujemy się, że są to adepci wybrani przypadkowo. Robią dziwne rzeczy. Włażą na drzewa, tańczą wokół ogniska, skaczą do wody, tarzają się po ziemi, piją mleko na leżąco i sok z drzewa na stojąco. Chodzi o to, aby „zintegrować się” z wodą, ogniem, drzewem i ziemią. Jedzą również kiełbasę na gorąco. Ale tylko ci, którzy są „przewodnikami”. Przysypują się ziarnem i piaskiem. Piasek w oczy, raz, ale dobrze, rzuca im guru Grotowski, którego przemówienia nie da się streścić, bo treści nie ma. Osobliwa ta mieszanina kultów ognia, ziemi, wody i prasłowiańskich mitów przyprawiona jest pikantnym sosem broadwayowych tytułów „Special Project”, „Song of Myself”, „High Way”. Kończy się to wszystko wezwaniem guru: „Uczcijmy chwilą ciszy naszego brata drzewo". Brata drzewo przedtem zdrowo pokiereszowali, a jednego mniejszego braciszka drzewo ścięli na podpałkę. Nie ma co biadać nad tą osobliwą zabawą w małym kółku. Jeśli to kto lubi, nie ma powodów, żeby mu takiej zabawy odmawiać. Mnie to nie smakuje.

Bolesław Prus pewnie by napisał, że nie jest to tryb życia odpowiedni dla młodego człowieka ze sfer kupieckich. Dla mnie, który w swym życiu już nieraz obserwowałem takie bicie w bębny, tańce przy ognisku i zbiorowe bełkoty, to nie „bieg po zdrowie”, to bieg w kierunku ekscytacji niezdrowych. Czuję się trochę jak jeniec zamknięty w wigwamie, którego tubylcy mogą wywlec i przywiązać do pala. Albo ugotować i zjeść. Nazywałoby się to „zintegrowanie się ze Słonimskim". Boję się bełkotu, gwałtu, zacietrzewienia, lękam się tego muru, który wyrasta nagle między ludźmi. Mur fanatyzmu jest nie do przebicia. Odbija słowo rozsądku, wezwanie umiaru. Mur, pod którym w końcu giną ludzie. Błahe jest to, co się dzieje w Brzezince pod Wrocławiem. U Grotowskiego wszystkie te zabiegi mają na celu, jak powiada: „Sprawdzenie, czy nasze wzajemne porozumienie odbywa się na tych samych częstotliwościach fal". Efektem jest nie wzajemne zrozumienie, a całkowite nieporozumienie. Wyobcowanie się z trudnych czasów, które przeżywamy. Tworzenie enklawy, wyodrębnionej grupy związanej emocjonalnym rygorem i charyzmatem wodza. Dziś właśnie, gdy trzeba nam myśli trzeźwej.

Nie lękam się, że Grotowski sięgnie po władzę nad Brzezinką i nad pobliskim Wrocławiem, ale nudne to i stare, choć modne. Doktryny sprzed lat kilkudziesięciu trwały mają żywot i w zmienionym, świecie wracają jak upiory. Skompromitowane całkowicie, niezdatne i sprostać niezdolne nowym warunkom, wciąż sprawują nad nami władzę. Teorie w rodzaju freudyzmu okazały się wręcz szkodliwe. Znakomity psycholog H. Eysenck powiada: „Freud i jego zwolennicy nadając swoim koncepcjom charakter powszechnych prawd, stosując je do wszystkich ludzi, odebrali im eo ipso walor interpretatorski. To, co jest nowe w teorii Freuda, jest nieprawdziwe, a to, co jest prawdziwe, nie jest nowe".

Brak wszelkich kryteriów, wyrzeczenie się kodu porozumienia sprzyja nie kontrolowanym bełkotom w poezji i krytyce literackiej. Symbolika senna, dowolne skojarzenia słów, wypowiadane przez pacjenta leżącego na kanapce freudysty awansowały i przybrały nazwę „elementu twórczej wyobraźni". W tym samym numerze „Literatury”, która trzeźwo ocenia bełkoty Grotowskiego, znajdujemy na stronie następnej apologię kanapowego bajdurzenia. W trzykolumnowym artykule pan Maciej Krassowski omawia poezję Stanisława Swen-Czachorowskiego. Nic nie mam przeciw temu poecie. Nie znam się na tym, ale zaznaczam, jak na początku mej wypowiedzi: „proszę pamiętać, że ja byłem przeciw". Jestem przeciw jednemu zwłaszcza sformułowaniu. Pisze Krassowski: „Konkrety i realia przydają spoistości rozedrganym obrazom. Powstają wówczas ujęcia o rzadko spotykanej urodzie poetyckiej”:
- jeszcze
słońce w rzodkiewnych pęczkach
starannie zadrutowany
cień srebrny twardowskiego
i pęczek z plamą mitu
i pęczek
na wielkie pianie
i pęczek
jak na początku.

Jeżeli tak ma wyglądać „rzadko spotykana uroda poetycka", to proszę się bawić, ale beze mnie. Freudyści byli jednak gorsi od poety Czachorowskiego, bo wmawiali pacjentom, że leżąc na kanapie i kojarząc dowolnie słowa leczą się psychicznie. Swen-Czachorowski robi to na własny użytek i dobre to jego prawo. Mnie to nie smakuje. Nie smakuje mi bełkot. Nie smakuje mi picie mleka z matki ziemi, soku z brata naszego drzewa i zagryzanie na deser „słońcem w rzodkiewnych pęczkach”. Przepraszam. Dziękuję.

 

Antoni Słonimski, Gadatliwa kanapa, [w:] Ciekawość. Felietony z lat 1973-1976, Czytelnik, Warszawa 1988, s. 196-199.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: