Być jak Jerzy Stuhr
Wodzirej, reż. Marcin Liber, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu

fot. Edgar de Poray
Marcin Liber przenosi na scenę opolskiego teatru scenariusz Wodzireja Feliksa Falka. Raczej nie po to, żeby szukać pęknięcia w poczciwym zrazu Lutku Danielaku, tego, które sprawiło, że stał się takim koncertowym gnojkiem. Bardziej żeby pokazać, że gotowych Danielaków jest już cała armia, a ich wrogie przejęcie balu skończy się źle dla nas wszystkich. Bo też odpowiedź na pytanie o źródło zła byłaby banalna – miks słabego charakteru, łasego na pokusy ego i zaserwowanej w odpowiednim momencie przynęty sprawia, że większość z nas nosi w sobie potencjalnego Lutka. Kwestia okoliczności, które go obudzą do życia, sprawności wewnętrznych hamulców i tego, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, żeby osiągnąć własne cele.
Film Falka miał premierę w czasach głębokiego PRL-u, w 1977 roku. I stał się prawdziwym przebojem dzięki precyzyjnie skrojonemu scenariuszowi, ale też roli Jerzego Stuhra. To Andrzej Wajda miał mu doradzić, żeby swojego bohatera portretował w nieustannym ruchu, który nie pozwala mu na wyhamowanie, a tym samym – refleksję nad kolejnymi krokami, które zamazują wskazania moralnego kompasu, jakim gdzieś tam, na początku drogi się kierował. Stuhr stworzył postać fascynującą i obrzydliwą zarazem, a geniusz Falka sprawia, że w kalejdoskopowo rozgrywającej się przemianie zdążymy bohatera ociupinkę polubić, zanim go znienawidzimy na amen.
Danielak pochodzi ze wsi, jego dotychczasowa kariera jest efektem socjalistycznego awansu społecznego – wyrzucony ze szkoły aktorskiej, zarabia na życie jako wodzirej na organizowanych przez lokalny oddział Estrady zabawach i dansingach. Pomaga finansowo rodzinie, narzeczonej wynajmuje sublokatorski pokój, sam dla przyzwoitości mieszka kątem u przyjaciela i jego dziewczyny. Wiadomość o planowanym wielkim balu na otwarcie hotelu Lux (w spektaklu – Forum) i rzucona w luźnej rozmowie sugestia, że nadałby się do jego prowadzenia lepiej od kolegów, starych estradowych wyjadaczy – Majera (Rafał Kronenberger), Lasoty (Andrzej Jakubczyk) i Sikory (Bartosz Woźny) – budzi ambicje bohatera, który najpierw próbuje sobie zlecenie „załatwić”, „wychodzić”, antyszambrując u ważnych decydentów i kluczowych graczy, a potem bezwzględnie usuwa rywali z pola. Będzie kombinował, donosił, poświęci miłość i przyjaźń w imię spełnienia ambicji, które sięgają dalej i wyżej niż ostatnie piętro nowego hotelu. Bo Danielak w kreacji Stuhra chce być jak Krzysztof Materna, którego ogląda na telewizyjnym ekranie podczas transmitowanej na cały kraj gali.
Kiedy dziś ogląda się filmowego Wodzireja, robi wrażenie to, jak uniwersalny wymiar opowieści zderza się z realistycznie oddanym kontekstem lat 70. w Polsce – zapleczami sal widowiskowych, biurami Estrady, ciasnymi mieszkaniami, w których nie sposób liczyć na prywatność. Wszystko to wydaje się być przesiąknięte zapachem tanich papierosów, tłustego osadu kurzu, duszne od wyziewów. I wszystko to sprawia, że nie usprawiedliwiając bohatera, jesteśmy w stanie zrozumieć jego dziką ambicję, impuls ucieczki za wszelką cenę do innego, lepszego świata.
Teatralny Wodzirej (spektakl Libera to nie pierwsze podejście do adaptacji filmu Falka na scenę – wcześniej podjęli się tego Piotr Ratajczak wraz z Arturem Pałygą, i Remigiusz Brzyk z Tomaszem Śpiewakiem) to opowieść budowana z innej perspektywy – PRL jest tu pewną figurą, wariacją na temat organizującą plastyczny kształt opowieści opracowany przez odpowiedzialnego za scenografię, kostiumy i światła Mirka Kaczmarka, oraz autorkę wideo Emiko, opowieści, która rozgrywa się we współczesnej ramie, zarysowanej w pierwszej części.
Oto na scenie opolskiego teatru odbywa się casting nie tyle na postać Danielaka, co „na Stuhra” w adaptacji filmu Falka. To nie tyle bowiem bohater scenariusza, co słynny, zmarły w ubiegłym roku odtwórca jego roli staje się tym podstawowym punktem odniesienia dla aktorów, postaci ze spektaklu Libera. Wszyscy chcą „być jak Jerzy Stuhr” – zbudować ikoniczną postać, zdolną wystrzelić młodego aktora w kosmos, wszyscy chcą udowodnić, że są w stanie wyposażyć ją w niepohamowaną siłę, która pcha Danielaka w górę, po trupach, do przodu. Dlaczego właściwie Danielak nie miałby być kobietą? – zastanawia się aktorka grana przez Monikę Stanek. A aktor (Kacper Sasin), któremu przypada w udziale rola Romka (w filmie grał go Michał Tarkowski), jest niepocieszony, bo w kontraście do zbydlęcenia Lutka uczciwość jego przyjaciela wypada zwyczajnie blado, aktorsko mało atrakcyjnie. Wprawdzie reżyser radzi mu, żeby szukał klucza w pracoholizmie bohatera, który przecież rezonuje bardzo współcześnie, ale te argumenty nie przełamują ani obaw, ani rozczarowania „przydziałem”.
Ostatecznie żaden z uczestników opolskiego castingu (jak i pewnie żadnego innego castingu świata) Stuhra nie zastąpi, więc rolą Danielaka dzieli się trzech aktorów – Konrad Wosik, Jakub Klimaszewski i Adam Szustak. Pierwszy z nich będzie Danielakiem na starcie, tym prostym, poczciwym chłopakiem, którego jedynym grzechem wydaje się chęć poprawy swojego losu. Drugi to Lutek, który skacze w otchłań – przez łóżko starszej koleżanki próbuje wykraść dostęp do sekretów, które skompromitują kolegów, donosi, wystawia swoją dziewczynę „prywaciarzowi”. Trzeci nie może już się zatrzymać, bo sprawy zaszły za daleko i pozostaje mu nad tymi wszystkimi świństwami postawić wyraźny wykrzyknik. Najciekawiej w tym wachlarzu wypada Klimaszewski, co jest także skutkiem momentów, w których został pokazany – przełomowych, w których jest jeszcze przestrzeń na refleksję, rezygnację, wycofanie, w których na twarzy poczciwca pojawia się grymas cwaniaka. Wosik nie ma w sobie nic z plebejusza – jego Lutek jest całkowicie współczesnym młodym chłopakiem z miasta, któremu trochę zaszumiało w głowie od nadmiaru ambicji. Ma też fantastyczny epizod w roli Przybylskiego, dansingowego zapiewajły (w filmie grał go Jerzy Kryszak), od którego główny bohater próbuje wydębić jakieś kompromitujące kolegów fakty. Z kolei Szustak nie do końca przekonuje jako ten bezwzględny Danielakiem, który idzie do przodu jak taran i nie cofnie się przed niczym – być może właśnie dlatego, że przychodzi mu wypełnić postać drania, w której zdążyły zatrzeć się już wszelkie niuanse.
Autorka tekstu Małgorzata Czerwień w ciekawy sposób rozwija kobiece wątki w tej opowieści – dzięki niej zarówno pani Mela (Judyta Paradzińska), starsza, była koleżanka z pracy Lutka, która w filmie w bezpośredni sposób proponuje cyniczną wymianę: informacje o rywalach w zamian za seks; jak i Ula, narzeczona Danielaka (Magdalena Maścianica); Iza, dziewczyna Romka (Karolina Kuklińska); czy Basia (Monika Stanek) dostają tu zdecydowanie więcej niż w filmowej wersji przestrzeni na przedstawienie własnej perspektywy. Najsubtelniej, bo w formie choreograficznego układu do piosenki Martyny Jakubowicz W domach z betonu śpiewanej przez Monikę Stanek dzieje się to w przypadku pani Meli, samotnej, dojrzałej kobiety, uwięzionej we wspólnym mieszkaniu z matką, która gotowej na wszystko, żeby nie przegapić jeśli nie ostatniej, to na pewno jednej z rzadkich chwil bliskości. Ula i Iza dostały dopisane monologi – pierwszy z nich mówi o uprzedmiotowieniu kobiety, która staje się obiektem handlu dwóch samców, drugi – o samotności osoby, której partner do spełnienia potrzebuje nie pary rozkochanych oczu, ale aplauzu tłumów. Stanek, która obok pani Basi gra jeszcze kilka innych ról, dostaje też drugoplanową, ale wiele mówiącą w monologu Rafała Kronenbergera o pijanym dyrektorze pewnego teatru – jest tu aktorką stojącą zdecydowanie niżej od gwiazdora Majera w instytucjonalnej hierarchii, jest więc przez niego traktowana jak rekwizyt i mimo protestów bezceremonialnie przestawiana z miejsca na miejsce.
Mniej przekonująco wybrzmiewa zarysowany już na wstępie pomysł przełożenia scenariusza Falka na autoterapeutyczną opowieść o współczesnym teatrze, z jego hierarchiami, gwiazdami, i zastępami młodych wilków próbujących szturmować scenę, „odbijając” ją z rąk starszych, bardziej doświadczonych kolegów – ten koncept w trakcie opowieści zwyczajnie się rozmywa. Bo może to nie te czasy albo nie taki teatr? Może w Opolu strategie bezpardonowej walki o swoje wyparły inne, oparte na współdziałaniu? Nieprzypadkowo pijany aktor-dyrektor ze spektaklu Zemsty w podanej koncertowo opowieści Majera-Kronenbergera to postać z odległej i czasowo, i geograficznie galaktyki.
Dużo mocniej od tego splotu opowieści z lat 70. ubiegłego wieku z teatralną rzeczywistością tu i teraz wybrzmiewa w finale, poprzez monolog Romka odniesienie do armii Danielaków, którzy nie oglądając się na nic i na nikogo, przejmują władzę nad światem, prowadząc tłumy na zatracenie już nie w tanecznym korowodzie na hotelowym raucie, ale w prawdziwym życiu, ku całkowicie realnej katastrofie. Szkoda, że ten wątek nie został mocniej niż tylko przez troistość postaci Lutka w spektaklu przeprowadzony. I generalnie w tym spektaklu, który uwodzi formą, kołysze melodią tego potwornego dansingowego „la, la, la”, który długo nie potrafi wyjść potem z głowy, oszukuje obietnicą dobrej zabawy, żeby potem zasunąć pięścią w nos, brakuje mi kilku zdecydowanych reżyserskich i dramaturgicznych decyzji, bez których opolski Wodzirej wiele intrygujących wątków otwiera, żeby je potem w ferworze akcji porzucić.
Bo dzieje się tu dużo i szybko – jak w filmie. Feliks Falk miał do dyspozycji nie tylko rozpędzonego Jerzego Stuhra i podążającą za nim kamerę Edwarda Kłosińskiego, ale też możliwości, jakie daje montaż (odpowiadała za niego Krystyna Komosińska). W Opolu zdynamizowanie akcji ułatwia obrotówka, pozwalająca uzyskać bardziej płynne połączenie scen, niewymagające zmian scenografii Kaczmarka, która jest minimalistyczną, elegancką wariacją wokół dizajnu minionej epoki: zaokrąglony ciąg siedzisk pokrytych pomarańczową tapicerką z jednej strony, z drugiej odsłania bryłę brutalistycznego budynku zaprojektowanego na podobieństwo ogromnego, betonowego spodka. Ale poza rozwiązaniami scenicznymi i zaangażowaniem zespołu aktorskiego, w dużej mierze tempo tej opowieści „nabija” muzyka Andrzeja Koniecznego i Kacpra Krupy, za której rytmem podążają w swoich choreograficznych rozwiązaniach dziewczyny z duetu Hashimotowiksa. Muzycy, miksując melodie Jana Kantego Pawluśkiewicza z własnymi kompozycjami, aranżując na nowo stare przeboje (W domach z betonu) i wprowadzając nowe – ironiczne brzmiące Kiedyś to było z repertuaru własnego i Łony, tu w wykonaniu Kacpra Sasina, dodają Wodzirejowi energetycznego kopniaka. Miałam szczęście oglądać premierowy spektakl z muzyką na żywo i mam nadzieję, że tę energię nakręcającą opowieść udaje się utrzymać w kolejnych setach, kiedy ścieżka dźwiękowa towarzyszy aktorom już tylko na nagraniach.
<p class="text-align-right">30-04-2025</p>
Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Wodzirej
Adaptacja i reżyseria: Marcin Liber
Dramaturgia i tekst: Małgorzata Czerwień
Scenografia, kostiumy, światło: Mirek Kaczmarek
Choreografia: HASHIMOTOWIKSA
Muzyka: Andrzej Konieczny, Kacper Krupa
Wideo: EMIKO
Inspicjentka: Katarzyna Siczewska
Asystentka scenografa i kostiumografa: Maria Mordarska
Obsada: Andrzej Jakubczyk, Jakub Klimaszewski, Rafał Kronenberger, Karolina Kuklińska, Magdalena Maścianica, Judyta Paradzińska, Monika Stanek, Kacper Sasin, Adam Szustak (gościnnie), Konrad Wosik, Bartosz Woźny
Premiera: 8 marca 2025, Duża Scena
Wodzirej, reż. Marcin Liber, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Oglądasz zdjęcie 4 z 5