Ci, którzy chcą dowalić, i konserwatyści
Definiowanie się przez wroga jest definiowaniem dość wygodnym. Mówimy sobie: „My nie tak jak oni, oni są…”. I już dowiadujemy się, czego chcemy, a nawet może trochę i tego, jacy jesteśmy.
Na przykład orientujemy się, że pewną przyjemność czerpiemy z tak zwanego – przepraszam za wyrażenie – „dowalenia” i że poprawia nam samopoczucie fakt, że dzięki temu poczuliśmy się jakby trochę lepsi, mądrzejsi i w ogóle – wyszło na nasze.
I naturalnie odnieśliśmy sukces. Nasz wróg przegrał, a my wygraliśmy.
Wygrywanie jest przyjemne (nawet wygrywanie zastępcze, czyli kibicowanie zwycięzcom, nie samodzielny triumf), a przegrywanie przykre i zwykle frustrujące.
Wszelkie porady dotyczące nadstawiania drugiego policzka, pocieszenia, że ostatni będą pierwszymi, samookłamywania, że wprawdzie przegraliśmy, ale zwyciężyliśmy moralnie, jakoś nie satysfakcjonują zwierzęcej strony naszej osobowości.
Prawdopodobnie dlatego zrodziły się cywilizacje.
Cywilizacje w sposób mniej lub bardziej przejrzysty porządkują relacje międzyludzkie, ustalają, co jest w naszych postępowaniu właściwe, a co nie, porządkują, hierarchizują, ograniczają, kanalizują.
Sukces wpisują w uznane normy społeczne, walka musi toczyć się na pewnych zasadach.
Obecne skurczenie się świata dzięki nowoczesnym mediom wprawiło ludzkość w poważną konfuzję.
Zderzyły się cywilizacje i – nie okłamujmy się – jest to zderzenie nowej jakości.
Obcinanie głów niewiernym jako przejaw odmiennej cywilizacji z trudem mieści się w jeszcze nieobciętych głowach przedstawicieli innych kultur, a obyczaje niewielkich plemion w dorzeczu Amazonki też raczej odrzucamy, choć dość obłudnie staramy się docenić ich równorzędność wobec naszej plemiennej obyczajowości europejskiej.
Ubolewamy, że zaginą, ale łatwo wytykamy im krwiożerczość i prymitywizm, zapominając jakoś, że to głównie dzięki europejskiej cywilizacji zafundowaliśmy sobie Holocaust i dwie czarujące wojny światowe.
Bardzo trudno jest w tej sytuacji odpowiedzieć na pytanie, co jest lepsze: postęp czy konserwatyzm?
Bo z jednej strony niełatwo jest pogodzić się z faktem, że zbiorowość żąda od nas – jako jedynego słusznego zachowania – pielgrzymki do Mekki lub potępienia wszelkich form rozwodów, a z drugiej chcielibyśmy należeć do społeczeństwa trzymającego się jakichś zasad gwarantujących rodzaj fair play lub „sprawiedliwości społecznej”.
A co to ma wspólnego z teatrem?
Bardzo wiele. Sztuka pozwala poinformować innych, jak odbieramy otaczający nas świat, a teatr jest miejscem, gdzie bezkrwawo możemy polemizować z poglądami, których nie akceptujemy. I nie chodzi tu tylko o prostą publicystykę, ale również o odsłanianie ogromu sprzeczności, które dotarły do naszej świadomości wraz ze zderzeniami kultur i cywilizacji.
Mam wrażenie, że wciąż w bardzo niewielkim stopniu eksploatujemy regiony tych zderzeń.
Konserwatyzm z przyczyn oczywistych ledwo zauważa odmienność.
Za główne zagrożenie społeczne konserwatyzm od zawsze uznawał upadek autorytetu, a z reakcją na nowość lub inność zazwyczaj miał kłopoty. Trudno się dziwić, że trochę się pogubił.
W okopach Świętej Trójcy dopuszczalnym problemem jest przechrzta, ale co zrobić z życiem seksualnym dzikich? Wielożeństwem muzułmanów i mormonów? Tolerować, ignorować czy nawracać?
Roger Scruton pewnie by odpowiedział, że nie wszystkie systemy społeczne zasługują na przetrwanie i że w zgodzie z teorią Darwina przetrwa to, co najsilniejsze. Brzmi to jednak nie najlepiej, nonszalancko, pogardliwie, prawie jak faszyzm.
Ci, którzy chcą spojrzeć prosto w stalowe oczy prawdy, przedstawiciele walczącej nowej lewicy, mają jeszcze bardziej skomplikowaną sytuację.
Feminizm czy walka o prawo do odmiennych upodobań seksualnych to w porównaniu ze zderzeniem cywilizacji sympatyczna i prosta w argumentacji obrona różnorodności człowieczeństwa.
Co jednak z tymi ścinaczami głów? Tymi, którzy chcą zamordować za rysunki żartujące z ich religii?
Tymi, którzy urządzili krwawy happening w teatrze – czeczeńskimi szahidkami, które zginęły, polemizując z naszą cywilizacją w moskiewskim w teatrze na Dubrowce? Samobójcami z WTC?
Dowalić czy nie? I jaki byt określił im taką świadomość?
I czy przypadkiem nie jest tak, że sukces w sytuacji, kiedy jedni na tym samym boisku grają w golfa, a inni w palanta, w ogóle nie istnieje?
I czy jakiekolwiek sensowne wnioski, sensowne kompromisy są do wynegocjowania?
Dowalić czy asymilować?
A czy asymilacja jest etyczna?
A może wyrwać ze świadomości zwierzęcą potrzebę sukcesu?
Tylko komu wyrwać? Sobie czy innym?
„Jak ja mieszkam na Nalewkach, nazywam się Izaak Goldman i handluję starzyzną, to jakiego ja mam być wyznania, wysoki sądzie? Buddyjskiego?”.
4-02-2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5