Feeria animacji na falach imaginacji

Diablo!, reż. Joan Baixas, Teatr Animacji w Poznaniu
aAaAaA
Fot. Jakub Wittchen

Portugalski poeta, pisarz, eseista Fernando Pessoa, owszem, wielkim człowiekiem pióra był i nikt mu tego nie odbierze. Nie da się zaprzeczyć, że to jeden z najwybitniejszych europejskich literatów dwudziestego wieku.

Czy jednak wszystkie z jego dwudziestu pięciu tysięcy pism są równie wartościowe? Czy taka płodność nie potrafi czasem złośliwie i znienacka przerodzić się w słowotok? Jako czytelnicy pism płodnych geniuszy natykaliśmy się już przecież nie raz na jakieś, za przeproszeniem, wypociny. Pessoa zarabiał na życie jako urzędnik portowy, odwalając swoje obowiązki przez dwa dni w tygodniu. A potem pisał, pisał, pisał… No i wyszło mu w końcu spod pióra tyle, że nie sposób tego ogarnąć. Z pewnością bywał wielki, ale czy zawsze?

Bardzo ciekawy jest w tym kontekście fakt, że portugalski geniusz podpisał tylko jedno ze swych dzieł własnym nazwiskiem, a wszystkie inne (czyli przygniatającą większość) opatrywał wymyślonymi przez siebie imionami i nazwiskami – raz całkiem fantastycznymi, a innym razem zupełnie pospolitymi. Czyżby przeczuwał, że nie wszystko, co wyszło spod jego pióra, jest tak świetne, jak by tego chciał? A może nawet po prostu to wiedział?

Z drugiej strony to uwolnienie się od własnej tożsamości mogło mu pomóc w częściowym (bo przecież nie całkowitym) pozbyciu się swych ograniczeń. Literaturoznawcy twierdzą na przykład, że gdy Pessoa wcielał się pisarsko w niejakiego Álvaro de Camposa, dawał upust emocjom tak gwałtownym, o jakie nikt by go nie podejrzewał. Jego wiersze stawały się wówczas „wybuchowe”, chaotyczne, będąc niejako emanacją jego stanu ducha w wersji nie do końca literacko obrobionej. Pessoa raz nawet sam osobiście wcielił się w postać de Camposa na spotkaniu autorskim, zachowując się ponoć agresywnie i opryskliwie, czyli zgodnie z nakreślonym przez siebie zarysem osobowości jednego ze swych licznych literackich wcieleń (nazywał je bardzo oryginalnie i trafnie „heteronimami”).

Wracając do kwestii płodności Pessoi, a także przechodząc do recenzencko-teatralnych obowiązków – nie chcę tu burzyć pomników, ale fragmenty marynistycznej poezji Álvaro de Camposa, które usłyszałem na scenie poznańskiego Teatru Animacji, nie spowodowały u mnie „wstrząsu estetycznego”. Wydały mi się, noszącą znamiona elegancji, a nawet wytworności, konfekcją literacką. W teatrze dramatycznym lub amatorskim końcowym rezultatem ich wyrecytowania byłby całkiem udatny, choć nudnawy efekt w postaci „nastrojowego wieczoru poetyckiego” – i tyle. No, ale (tu przejdźmy do meritum) podkreślić, a nawet wręcz od razu krzyczeć należy, iż owo wyrecytowanie miało miejsce w teatrze animacji, a scenicznymi wykonawcami byli aktorzy-lalkarze. Tacy to nawet ze zgrzebnego płaszcza potrafią uczynić jakąś żywą, wężowatą istotę, która wyrywa się z ludzkich ramion na wolność, a z nagich, odartych z kory gałęzi istne wcielenie poetyckich marzeń o wszechpięknie wszechświata. W akompaniamencie ich animatorskich działań w tym niezwykłym, poetyckim teatrze przedmiotu marynistyczne strofy Pessoi-de Camposa uzyskały „ponadkonfekcyjny”, wzniosły wymiar, wzywając nas, widzów, do odważnego zmierzenia się z bezkresem oceanów, a przede wszystkim do bezwarunkowego zanurzenia się w kusząco wzburzone fale własnej uwolnionej od stereotypów wyobraźni.

Zaczęło się to wszystko od krótkiej informacji o tym, kim był Pessoa (wyprzedzając nieco wypadki dodajmy, że nieco później aktorzy i aktorki, wcielający się w znudzonych urzędników lizbońskiego portu, skrupulatnie wymienili kilkadziesiąt „heteronimów”, jakimi podpisywał on płody swej literackiej inwencji). Ten narratorski wstęp został po prostu wypowiedziany z frontu sceny bez żadnych animacyjnych akompaniamentów. Był niestety konieczny, by widzowie po prostu ciut precyzyjniej pojęli, o co tu zaraz będzie chodziło, gdy ich wyobraźnia zostanie bezpardonowo zaatakowana poezją oraz feerią zadziwiających pomysłów rodem z dorosło-dziecięcych zabaw eksplorujących granice ludzkiej fantazji.

Potem na scenę został wciągnięty długi wózek wyładowany starannie ułożonym stosem książek. Za tym „murem”, barykadą, a może po prostu za jakimś dziwnym, wymyślnym biurkiem usiadło sześcioro ludzi odzianych w coś jakby więzienne, znoszone płaszcze i czapki, oddając się wytężonej, śmiertelnie nudnej pracy portowych biuralistów. Ich monotonne wyliczanie, co gdzie jest ładowane i jaki jest port przeznaczenia danego ładunku, z pewnością wiernie oddawało cotygodniową, dwudniową biurokratyczną rutynę, jakiej podlegał w swym codziennym życiu Pessoa. Tyle że tutaj wzmianki o dalekich trasach frachtowców pobudziły szóstkę śmiertelnie znudzonych urzędniczek i urzędników do gwałtownego, kilkudziesięciominutowego wybuchu animacyjnej kreatywności. Zgrzebne płaszcze zostały zrzucone na podłogę i okazało się, że pod nimi aktorzy i aktorki mieli… nie! – nie były to wcale jakieś kolorowe, feeryczno-poetyczne ciuszki, tylko granatowe robocze kombinezony. W ten sposób stali się oni dla nas „robotnikami wyobraźni”, a ich neutralny strój nie przeszkadzał nam w kontemplowaniu przedziwnych, niecodziennych, pełnych plastycznej urody wydarzeń, jakie za ich sprawą rozgrywały się na scenie.

Książka, kilkanaście długopisów i kawałek plasteliny pozwoliły, na przykład, jednemu z nich (Markowi Cyrisowi) na zbudowanie całkiem udatnego modelu statku, który za sprawą kolejnych animatorek i animatorów przepłynął wkrótce cały „bezmiar” długiego „blatu biurka”, czyli wierzchu stosu książek. A potem rozpętało się „animacyjne rozpasanie”, z nagimi gałęziami, połaciami płóciennych „żagli” zamalowywanych nurzanymi w farbach dłońmi w różne „piękniste” wzorki i odpowiednio podświetlanych, no i ze wspomnianym tu już „tańczącym płaszczem”, z którym ruszał raźno w tan Marcin Ryl-Krystianowski, walcząc z jego pędem ku dzikiej swobodzie. Piętrzące się, wszechpanujące na scenie książki można było dość łatwo skojarzyć z oceanicznym żywiołem, o którym cały czas poetycko napomykali aktorzy, a zadumane, nostalgiczne wokalizy Julianny Dorosz – ze śpiewem syren zaludniających morską toń i wabiących nieostrożnych wilków morskich ku przepastnej głębinie.

Głównym sprawcą tej animacyjnej uczty jest sprowadzona do Poznania za sprawą nieocenionych wysiłków menedżersko-dyplomatycznych dyrektora Marka Waszkiela kolejna artystyczna znakomitość – kataloński malarz i wszechstronny twórca teatralny Joan Baixas. W latach 1967-1988 prowadził w swej rodzinnej Barcelonie autorski Teatre de la Claca, a przedtem, potem i w międzyczasie współpracował z tyloma znakomitymi artystami w tylu renomowanych miejscach (głównie galeriach sztuki współczesnej), że samo pomyślenie o nich paraliżuje i onieśmiela. W codziennej pracy okazał się, jak wyznali w rozmowie z Wielkopolską Telewizją Kablową aktorzy Marta Berthold i Marcin Ryl-Krystianowski, człowiekiem „cudownie szalonym”, emanującym dobrocią i zaskakującym swych współpracowników spolegliwością, zachętami do współtworzenia oraz różnymi stymulującymi ich wyobraźnię sympatycznymi niespodziankami. Taki ktoś z pewnością mógł sprostać postawionemu sobie karkołomnemu zadaniu, by – jak sam się wyraził w wywiadzie dla WTK – „pokazać poezję”. I dalibóg – pokazał!

Na koniec pozwolę sobie na krótkie podsumowanie: oto jak z bicza trzasł przeminęły trzy sezony dyrektorowania Marka Waszkiela w poznańskim Teatrze Animacji. Dowiodły one ponad wszelką miarę, że słuszną intuicję miał z górą trzy lata temu ówczesny wiceprezydent Poznania Dariusz Jaworski, uruchamiając wielką moc perswazji, by skłonić Waszkiela do objęcia schedy po odchodzącym na emeryturę, znakomitym, wielce zasłużonym Januszu Ryl-Krystianowskim. Nowy dyrektor „ruszył z posad bryłę” poznańskiego teatru (i tak już nieźle rozpędzoną przez poprzednika), nadając jej działaniom nowy, nieznany dotąd wymiar, podobnie jak uczynił kilka lat wcześniej w Białymstoku. Sam będąc nie reżyserem, lecz teatrologiem, historykiem lalkarstwa, a zarazem niezwykle aktywnym działaczem Międzynarodowej Unii Teatru Lalek, uruchomił swoje międzynarodowe kontakty, umożliwiając swemu zespołowi pracę z największymi znakomitościami światowego teatru animacji. Repertuar, jaki ten zespół zdołał wypracować w czasie trzech lat frenetycznej, szalonej wręcz momentami aktywności, można teraz eksploatować przez wiele sezonów, wykorzystując ten bezcenny, podarowany Poznaniowi przez Waszkiela kapitał.

Chciałoby się w ślad za Jackiem Lechem zaśpiewać odchodzącemu dyrektorowi „Nie mówię żegnaj, lecz do widzenia, możesz jak dawniej przychodzić tu”, lecz nie jest to typ poezji, jakim chciałoby się uraczyć Marka Waszkiela – intelektualistę, aktywistę i znakomitego menedżera. Wystarczą zatem proste, żołnierskie „dzięki” i „do zobaczenia”.

07-06-2016

Teatr Animacji w Poznaniu
Diablo!
na podstawie tekstów Fernando Pessoi
scenariusz, reżyseria, scenografia, opracowanie muzyczne: Joan Baixas
tłumaczenie: Dorota Kwinta
wideo: Jakub Oleg Wojciechowski
obsada: Marta Berthold, Julianna Dorosz, Sylwia Zajkowska, Marek Cyris, Marcel Górnicki
Marcin Ryl-Krystianowski
premiera: 27.05.2017

Diablo!, reż. Joan Baixas, Teatr Animacji w Poznaniu
Diablo!, reż. Joan Baixas, Teatr Animacji w Poznaniu

Oglądasz zdjęcie 4 z 5

Powiązane Teatry

Logo of Teatr AnimacjiTeatr Animacji

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.