K/239: Aforyzmy krakowskie

aAaAaA
fot. Katarzyna Pałetko

Podróże_Guliwera_

Na niniejszy odcinek Kołonotatnika złożą się dwie quasi-recenzje ulepione z samych sentencji. Są to z premedytacją wyłącznie frazy patetyczne i łatwe do zapamiętania. Można je cytować przy dowolnej okazji, w celach promocyjnych, ewentualnie prześmiewczych albo wpisać je dziewczynie lub chłopcu do sztambucha i niech sobie nosi na sercu.


1.
Teatr w Krakowie im. Juliusza Słowackiego, Bolesław Śmiały Stanisława Wyspiańskiego, reż. Paweł Świątek
Aktorzy ze Słowaka grają umarłych z tragedii Wyspiańskiego tak, jakby nie żyli przynajmniej dwa razy. Ich role zaczynają się dopiero w momencie śmierci protagonistów słynnego sporu tronu z ołtarzem i długo po zgonie konwencji teatralnej, która próbowała ów spór zainscenizować. Paweł Świątek bodaj po raz trzeci – po szkolnych Murzynach i opolskim Rękopisie znalezionym w Saragossie – szuka antidotum na estetykę teatru gadanego w typie Masłowskiej, w którym sam się uwięził jakiś czas temu. Stara się więc reanimować umarły język teatralny, charakterystyczny dla przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, o którym Puzyna pisał swego czasu „teatr przeszajnowany”. I Świątek trzeci raz przekonuje się, że to, co umiera, umiera naprawdę i nie warto go odkopywać.

U Świątka, tak jak kiedyś u Szajny z tego okresu, forma gada za dużo. Kostium bohatera, przestrzeń, w której się znajduje i ruch, któremu jest poddany, nie zostawiają wiele miejsca na życie i myślenie postaci. Myśl już jest wypowiedziana symbolem, asocjacja wyprzedza iluminację. Wszystko się już wydarzyło i dlatego w krakowskim Bolesławie Śmiałym trupy bohaterów obwieszczają tylko to, że są już umarłe. Umarły idee, za które umierali, przeminął świat, w którym taka walka miała sens. Powtórzona dziś, zwłaszcza w teatrze, bardziej przypomina pusty rytuał niż rzeczywiste zmaganie modeli i trybów władzy. Boga nie ma, władza spsiała. Zagadka upadku króla i śmierci biskupa wpisana jest u Świątka w samą scenerię przedstawienia: plac zabaw dla dorosłych chłopców, piasek z grosiwa, ołtarz z opakowań pornokaset VHS, broń sieczna i kłuta powieszona nad głowami aktorów.

Niestety, po raz kolejny mam wrażenie, że aktorzy boją się grać w scenografiach Marcina Chlandy, żeby się od nich nie poranić i żeby nic w instalacji przypadkiem nie zepsuć. Aktor wie, że zwyczajnie nie da się z takim miejscem konkurować fizycznie i werbalnie, dokleja się zatem co najwyżej do obrazu. Jest od początku mniej ważny. Dlatego scenografie Marcina Chlandy zamiast budować w teatrze, lepiej ustawić sobie w garażu i co jakiś czas ujawniać z pomocą drzwi rozsuwanych pilotem. Jak przyjdą goście: gromkie brawa i chwatit, wracamy do salonu na wino. 

Tak zwane mówienie ze zrozumieniem wiersza Bolesława Śmiałego przypomina w krakowskim spektaklu recytowanie kabały ze sztyletem przystawionym do organów rodnych: kiedy już aktor nie może wytrzymać, jak choćby biskup Stanisław, zaczyna cienko śpiewać, to znaczy śpiewać w ogóle, odwracając jednocześnie z pomocą wokalnych sztuczek uwagę widza od niewidzialnego sztyletu. O dziwo jednak melorecytacyjny show kradnie kompozytor, Dominik Strycharski, który w pewnym momencie zrywa się od stolika DJ-a i wchodząc na granicę sceny i widowni, skanduje frazy Wyspiańskiego. Bucha żar, obraca się sens, idea spływa prawdziwym potem. Strycharski jako biało-czerwony dresiarz zmienia się z Rapsoda w Stańczyka, z kibola w poetę. Tu jest Wyspiański, tu jest życie, tu odnajduje się formuła, od której nie wiedzieć czemu uciekać chce Świątek w tym bolesławowym „melanż à la sixties”. Życie jest jeszcze w jednej scenie: kiedy Krasawica Poli Błasik, „gnijąca pogańska panna młoda”, rozmawia z królem wygięta na porno-podeście, taka żabia, konwulsyjna, rozklekotana w korpusie i członkach. Bolesław stoi obok jej nóg i zda się wszystkim, że to nie wiedźma go straszy i instruuje, ale usamodzielniona miednica z otworem z królem pogrywa, to otwór sam jeden wieszczy, otwór pochwycił i zasysa uwagę przerażonego władcy. A razem z nim widzów. Błasik jest w tej scenie i żmiją kusicielką, i pramatką zepsutą do cna. Znakiem, który cię pochłania, zżera i trawi.

Michał Majnicz stał się u Świątka królem Bolesławem jeszcze zanim przestał być Arturo Ui od Brzyka. Rozdygotany pajac u władzy zmienia się w gburowatego wrestlera cierpiącego na manię prześladowczą: obaj są udającymi wszechmoc bandziorami z chorobliwą tendencją do tyrad. Dołóżmy do tego jeszcze Piłsudskiego, Pankracego i Sajetana, bo wszystkie te role gadają przez Majnicza u Świątka i w świątkowym Majniczu, a wyjdzie nam, że aby uwolnić się od tego obezwładniającego tunelu tyranów Majnicz zdecydowanie powinien w najbliższym czasie zagrać kobietę.

A skoro już jesteśmy przy chcianych i niechcianych asocjacjach, to chyba tylko krakowska publiczność zrozumie w pełni sekwencję wyrafinowanych mrugnięć oczkiem w spektaklu Pawła Świątka, takich jak ta powyższa, bo choć oczko reżysera figlarnie mruga do widza i mruga, i mrugać nie chce przestać, to są to jednak generalnie mrugnięcia lokalne i autotematyczne. Podamy przykład jeszcze jeden, ale za to znamienny. Otóż Rafał Dziwisz gra w mieście kardynała Dziwisza przeklętego biskupa Stanisława trochę tak, jakby chodziło o nieszczęsnego Marka Jędraszewskiego, pragnącego ofiary. Kontekst niby przyczynkowy, ale jakże pyszny. Zwłaszcza, że biskup Dziwisz nie jest równorzędnym przeciwnikiem dla Majniczowego Bolesława. To raczej widmo i strach, powidok dawnego, prawdziwego zagrożenia, cytat z Kościoła powalonego przez taką czy inną zarazę. Mrugnijmy oczkiem na znak, że aluzja dotarła.  

Wspominam o tym krakowskim spektaklu dość późno po premierze z jednego powodu: Rafał Dziwisz był ze mną spokrewniony przez prawie półtora roku, ale już dziwnym trafem nie jest i chyba znów mogę o nim pisać.

2.
Narodowy Stary Teatr w Krakowie, Podróże Guliwera wg Jonathana Swifta, reż Paweł Miśkiewicz
Takie spektakle jak ten ogląda się z niejakim bólem, żeby potem myśleć po nich jasno. Podróże Guliwera w Starym są jak męczący seans, który ostatecznie wciąga, choć najpierw nuży, nie chce się podobać. Paweł Miśkiewicz dodaje sobie nowy smutek na stary temat, najpierw pisze razem z Joanną Bednarczyk katalogowy esej o błędach ludzkości, a potem z pomocą mizantropijnego ujęcia Swifta przygląda się ciału białego człowieka pod mikroskopem i na stole prosektoryjnym. Punkt wyjścia krakowskiego Guliwera przypomina nieco warszawskiego Peer Gynta Miśkiewicza sprzed dekady, z czasów jego dyrekcji w Teatrze Dramatycznym. U Ibsena spotykaliśmy pięciu Peerów zamkniętych w gabinecie historii naturalnej, pośród wypchanych hominidów i skamielin dywagowali o naturze mężczyzny, jego tożsamości i obowiązkach, dorastaniu i przemijaniu. Teraz w Guliwerze na stercie mebli siedzi dziesiątka osiemnastowiecznych encyklopedystów w perukach, pończochach i żabotach. To mogą być badacze sprawdzający fakty w relacjach rozbitka z podróży do krain nieistniejących i nieznanych. Sęk w tym, że wszystkie są kobietami. Przebrane za fałszywych mędrców i opisywaczy rzeczywistości prowadzą oświeceniową debatę w Akademii, oskarżają męską wizję dziejów, ustanowiony przez cywilizację europejską porządek świata. W pierwszej części widowiska każda z ukostiumowanych aktorek włączy się do dyskursu o sensie historii i naturze postępu, będzie punktować obłęd państwowy i indywidualny, anomalie zbiorowej świadomości, pęd ku odkrywaniu i niszczeniu. Przemknie przed naszymi oczami trzydzieści i więcej stuleci, zajrzymy w mrok wynalazków i zdobyczy cywilizacyjnych, zawitamy na wszystkie kontynenty. Prawdziwe zdarzenia z epoki wiktoriańskiej zostaną przemieszane z neokolonialną fikcją. Strasznie słucha się tego rozciągniętego w nieskończoność preludium do Swifta, bo nie ma w nim teatru, tylko panoszy się esej. I choć spektakl otwiera zaaranżowany na barokową pieśń utwór Agelitos Negros śpiewany przez Alicję Wojnowską, słodycz i piękno zaraz się kończy.

Miśkiewicz i jego aktorki nie chcą się podobać, nie wiem nawet, czy lubią to grać. Są chórem, unikają indywidualnych popisów, kryją się za tekstem. Iwona Bielska bodaj cały czas milczy rozparta w fotelu, słucha – zła, ospała, wynudzona do kresu. Dopiero po przerwie usłyszymy głos Guliwera. Kobiety-encyklopedystki staną się nim w różnym wieku i podczas różnych podróży, naszkicują jakiś prowizoryczny teatrzyk ilustrujący drugą tezę spektaklu. Podróż na zewnątrz nie istnieje, podróżujemy wyłącznie w głąb własnych lęków i wątpliwości. Kolonizujemy nie tyle światy innych ludzi, co ich głowy. Guliwer nie rusza się z miejsca, na scenie w Akademii kreśli upadek człowieka i jego ciała. Liliputy są parodią wojowniczych królestw, olbrzym Guliwer zmaga się z własną fizjologią, by po dotarciu do krainy Gigantów czuć obrzydzenie w zetknięciu z detalami ich monstrualnych cielsk. Człowiek w narracji encyklopedystek Miśkiewicza jest zgubiony, jego istnienie pozbawione jest celu, na nic nie zdadzą się bowiem rojenia o nieśmiertelności, skoro u Swifta wolność od śmierci nie oznacza wcale wolności od starości i degeneracji. Czy Miśkiewicz i Bednarczyk zostawiają jakąś furtkę pośród ciemności, jaka ogarnia widza im bliżej końca spektaklu? Może być nią sam fakt, że tę historię wstrętu, zbrodni i upadku opowiadają same kobiety. Może przemodelowana przez nie cywilizacja będzie lepsza, łagodniejsza, bardziej empatyczna wobec Innego? A może jednak jest tylko mrok. Bo przebrane za mężczyzn dziejopisarki i stwórczynie królestw będą powielać ich błędy, poprawią Historię tylko po to, by powtórzyć to samo jeszcze raz, tylko z odmiennie rozdanymi rolami.

Podoba mi się skupienie, z jakim sklejają te wszystkie warstwy eseju Miśkiewicza krakowskie aktorki – smutek Marty Ścisłowicz, dystans Urszuli Kiebzak, drwina Ewy Kolasińskiej, ironia Aldony Grochal, zmieszanie Katarzyny Krzanowskiej, kiedy każda z nich próbuje być człowiekiem-książką. Ewa Kaim rozcina idee nieśmiertelności na pół, patrzy na jej zawartość z troską pomieszaną z trwogą, Alicja Wojnowska śpiewa, jakby tylko hiszpańska słodycz pomagała jej złapać oddech. Partie Pauliny Kondrak i Aleksandry Nowosadko zostają w pamięci, nie tylko dlatego, że jest w nich nowa dziewczyńska energia w zespole Starego.

Podróże Guliwera to bodaj piąty radykalnie kobiecy i równocześnie bardzo dobry krakowski spektakl. Po Murzynach we Florencji i Kobietach, które objaśniają mi świat Iwony Kempy z Teatru Nowego Proximy, po Pannach z Wilka Glińskiej i Wojnie polsko-ruskiej Świątka. Ostatnie sezony to manifestacja potęgi miejscowych aktorek, supremacja narracji kobiecej, odwrócenie hierarchii scenicznych. Nie tylko zaprzeczono tezie, że najpierw jest się skazaną na funkcję amantki i ozdoby, że potem nie ma ról dla aktorek w określonym wieku i w pewnym momencie wpada się w repertuarową i zawodową dziurę. Teraz wychodzi na to, że teatry w Krakowie mają kobiecą twarz i społeczną antymieszczańską misję. Krakowskie artystki opanowały wszystkie sceny. Przywracanie równości i sprawiedliwości jest słuszne. Byle tylko nie przegiąć w drugą stronę. Dlatego bardzo proszę Agnieszkę Glińską, Iwonę Kempę, Pawła Miśkiewicza i Pawła Świątka o jakiś mroczny spektakl wyłącznie w męskiej obsadzie.

13-11-2019

Oglądasz zdjęcie 4 z 5

Powiązane Teatry

Logo of Narodowy Stary Teatr im. Heleny ModrzejewskiejNarodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.

Logo of Teatr im. Juliusza SłowackiegoTeatr im. Juliusza Słowackiego

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.