O grabieniu liści

aAaAaA
Fot. Karol Budrewicz

Był kiedyś taki pogodny francuski film – Amelia. Pamiętam zwłaszcza fragmencik, a może dwa, kiedy tytułowa bohaterka w zabawny, jednozdaniowy sposób opisuje swych krewnych. „Tato lubi porządkować swoją skrzynkę z narzędziami. Wujek Jean lubi zgniatać folię bąbelkową. Kuzyn Henri nie lubi wychodzić z basenu, bo mu slipki obklejają siusiaka...”

Te spostrzeżenia zachwycają mnie do dzisiaj. A ściślej, prostota patentu na uchwycenie niepozornego rąbka skłębionej i pogmatwanej materii, którą wypchana jest głowa. Bo głowa, w tym swoim skłębieniu, trudzi się nad opisem i zrozumieniem siebie samej, nad opisem i zrozumieniem ludzi wokół oraz świata całego. A jak powiada Kohelet – „wszystkie rzeczy trudne...”

Patent Amelii nie rozwiązuje wszystkiego. Po prawdzie nie rozwiązuje niczego. Ale odpowiedzenie sobie na pytanie: „czy jest coś, do licha, coś, co po prostu lubię?”, może mogłoby być przynajmniej jakimś rąbkiem, za który, w wolnej chwili, można by się chwycić i niczym baron Münchhausen...

***
Lubię grabić ścieżki w ogrodzie.

Robię to już od lat, bez szczególnego zastanawiania się i filozofowania na ten temat. Dopiero niedawno, publicznie zapytany o moje ogrodnicze zakamarki, dokonałem, niespodzianie dla siebie, swoistego coming out.

Grabienie liści oraz myślenie lub pisanie o nim, o lubieniu grabienia to dwie różne sprawy, które jakoś zachodzą na siebie i plączą. Czasem dopiero jak powiesz komuś, że go kochasz, to dopiero dociera do ciebie, że kochasz, a czasem musisz sobie słowami świadomie pomóc, bo samo jakoś nie idzie. Świadomy tej plątaniny wyznaję, że lubię grabić ścieżki w ogrodzie. To jest przyjemne. Przynosi ulgę, daje głębszy oddech. Jest szczęśliwe. Pisanie o tym rodzi wewnętrzne połajanki, wątpliwości, zawstydzenie, a przynajmniej masę pytań pomocniczych. Jedna, prosta, fajna myśl – a potem gadulstwo.

Ale zanim skomplikuję i zwątpię, zanim zagmatwam, muszę wyjaśnić, o co chodzi z samym grabieniem.

Otóż, mam ogród. Duży, będzie prawie półtora hektara. Jak mnie ktoś przyjaźnie zagaduje: „Co tam słychać na działce?”, to odpowiadam ogniem z broni maszynowej. Bardziej zorientowani pytają: „Jak tam twoje bociany?”. Bo będzie ponad dziesięć lat, jak zwiozłem z tartaku świerkowy pień, okorowałem, zalałem betonowy fundament, wyspawałem platformę, nawet uwiłem z gałęzi wieniec gniazda i... nic. We wsi obok siadają, a u mnie nic.

No, więc mam ten ogród, a w nim już kilkaset gatunków i odmian drzew oraz krzewów. Przez prawie dwadzieścia lat tyle się nazbierało. Nowych już nie sadzę za dużo, bo nie mam gdzie. Sporo rarytasów. Wszystko posadzone bez żadnej systematyki rasowego ogrodu botanicznego, japończyki z amerykanami, rodzime z chińczykami. Sporo drzew przypomina już drzewa, a nie tylko wetknięte w ziemię badyle z karteczką, ale i tak dla wszystkich wiekowo to wczesna podstawówka, a ich matura to moje niedoczekanie.

I w tym ogrodzie mam ścieżki. Szerokie na jakiś metr, niektóre trochę szersze. Wiją się meandrycznie, znikają, zbiegają ze sobą i rozchodzą, wedle takiej intuicji z Japonii, „żeby nie było widać końca”. Ich wytyczanie i budowa zajęła ze cztery sezony. Formę zmałpowałem po Arboretum Kórnickiego. Krawędzie tworzą pasy szarej kostki granitowej, środek to gruba warstwa ubitego tłucznia, pokryta warstewką glinki z drobnymi kamyczkami. Będzie tego prawie kilometr.

No i teraz to grabienie. Grabi się kilka razy do roku, a jesienią to wiadomo, istne święto grabienia, festiwal i fiesta grabienia. Do grabienia potrzebne są grabki, takie na długim kiju, sprężyste, elastyczne, rozchodzące się promieniście. Kiedyś, w trakcie roboty zauważyłem, że ząbki lekko się starły. Nie za bardzo, ale trochę. Nie dziwota, zwłaszcza przy takim używaniu. Tak się przejąłem, że mi się narzędzie skończy, że rzuciłem wszystko, wsiadłem do meganki i buch do ogrodniczego w miasteczku po nowe. Więc teraz mam dwie sztuki.

Do grabienia używam też ochraniaczy na uszy, przypominających słuchawki. Jeżdżenie ząbkami po tej gliniasto-kamyczkowatej ścieżce wywołuje przenikliwy dźwięk, który zapisałbym jak źżżżt, źźżżt, ssssszzzyt, a ponieważ kijaszek jest dość długi, sięga za ucho, to działa jak kamerton. Grabnąć sobie raz czy drugi można, proszę bardzo, nawet bez rękawiczek, ale na długim dystansie ucho boli.

***
„Łatwo trafić, tylko trzeba znać drogę” – uśmiechnęła się krzepiąco staruszka. Jedną ręką osłoniła oczy przed słońcem, a drugą kiwnęła w stronę piaszczystego duktu, który znikał w ciemnej bramie lasu.

Tak zaczęło się jedno z moich najbardziej spektakularnych podróżniczych zagubień.

Grabienie jest łatwe, ale żeby osiągnąć stan lubienia, trzeba wcześniej strasznie dużo się nagrabić, namocować. Inaczej ze sztywnymi liśćmi dębów, inaczej z grubą, zwartą kołderką złotych igieł pod modrzewiami. Inaczej z mchem. Żeby przyciskać nie za mocno, ale też nie za lekko. Żeby grabić tylko liście i igły, a nie kamyczki, które czasem są wgniecione w glinkę, ale czasem chroboczą luzem. Najczęściej jest to takt na cztery: źźryttt, żyrrrt, ziiiittt i ziuuuu... To „ziuuuu” oznacza sprężyste wywalenie urobku w trawę za pobocze. Trochę prawa ręka prowadzi, trochę lewa, na zmianę. I długo to trwa, godzinami.

Lubienie przychodzi niepostrzeżenie. Tak jak zasypianie. Lubienie jest wtedy, kiedy samo się grabi, ręce same taktują, raz na trzy, raz na pięć, tak jak potrzeba.

I tak, jak dopiero gdy się człowiek budzi, to sobie uprzytamnia, że zasnął, tak ulga i głębszy oddech, o którym wyżej była mowa, przychodzą później, dopiero w przerwie na papieroska. W trakcie, owszem, głowa gmera wokół różnych dyrdymałów i dobrze jest nie opędzać się od nich zbyt gwałtownie, lepiej, jak same sobie polecą. Dobrze jest nie gapić się co chwilę, ile jeszcze do zakrętu. Lepiej fundować sobie niespodzianki z pochyloną głową – hmm, to chyba już igły z ponderosy, fiu, fiu, to listki perełkowca... fasolki złotokapu... Próby przyśpieszania procedury kończą się spowolnieniem. Niechcianą pobudką.

***
Wraz z ulgą i głębszym oddechem nachodzą człowieka wątpliwości. Większe i mniejsze. Dokładnie tak jak to stoi w Ewangelii: dopiero, kiedy wymieciesz izbę i przystroisz odświętnie, czarne paskudztwo zaczyna się pędem pchać każdą szparą.

Pierwszy kłopot wydaje się niewinny, ot, małe pytanko: po co?

Najlepszą odpowiedzią jest wzruszenie ramionami. Po jajco.

Ale człowiek nie jest oświeconym mnichem buddyjskim i nawet kiedy wzrusza ramionami, czuje pospinane włókna mięśni.

Bo człowiek cholernie potrzebuje uzasadnień do wszystkiego, co czyni, jakiegoś alibi, a jak już mu się przydarza w życiu coś takiego malutkiego, po prostu przyjemnego, jak lubienie grabienia liści w ogrodzie, to albo to ignoruje i nie docenia, albo to go zawstydza.

Dopiero teraz, na potrzeby pisania tego tekstu, przychodzi mi do głowy jakieś swoiste uzasadnienie, które przy tym tłumaczy może niechęć do wszelkich innych uzasadnień. Otóż największym cymesem w upodobaniu grabienia liści jest... daremność. Grabię starannie, jak najstaranniej. Co do listka. Owszem, grabię, żeby było porządnie, żeby było widać rękę gospodarza, jak powiada moja żona, a ja wtedy mruczę – no, no – grabię żeby nasionka trawek nie miały się gdzie lęgnąć i tak dalej. Owszem. Ale każdej igiełki modrzewia nie usunę. A kiedy wracam z oddalonej części ogrodu po skończonej robocie, to widzę, jak wiatr nawiewa już na ścieżkę dopiero co uprzątnięte liście. I tak w kółko. Liść do liścia, jesień do jesieni.

Powiedzmy, że z tym „po co?” jakoś sobie radzę. Ale wyżej wspomniałem też, że po odkryciu lubienia, po doznaniu ulgi i uzyskaniu na chwilę głębszego oddechu nachodzą wątpliwości i to takie, że ho, ho. I to z powodu tych grubych wątpliwości, które nachodzą, człowiek ma ochotę odwołać całą sprawę, przytłumić lubienie albo przynajmniej nie przyznawać się do niego przed sobą i światem.

Bo jak tu przyznać się do przeżywania chwil łagodnego szczęścia, do czasu, w którym możliwe jest zawarcie chwilowego zawieszenia broni ze sobą i światem? Mało tego, jak przyznać się do poczucia, że zostało się w ten sposób jakoś uprzywilejowanym, obdarowanym.

Pięknoduch to za mało. Bardziej eskapista, uciekinier ze świata. Burżuj, obszarnik, obcy klasowo. Eliciarz. Beneficjent III RP.

Niby sobie pokpiwam, a jednak się tłumaczę.

Bardzo wziąłem sobie do serca wiersz, który przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” 15 kwietnia 2022 roku autorstwa Switłany Bresławskiej. Wydarłem sobie i tak leży na biurku już prawie rok:

Umyj okna
dopóki jeszcze masz okna
dopóki masz dom
i posiadasz trzy kąty
widzisz w oknach niebo
na niebie chmury jak pióra
dopóki jeszcze słyszysz ciszę
w ciszy coś nieziemskiego
dopóki jeszcze nie spłonął
wszechświat i dom i chmury
czekając na Wielkanoc
musisz umyć okna

okna!

08-02-2023

Oglądasz zdjęcie 4 z 5