O nadużywaniu dzieci

aAaAaA

Nie, to nie będzie o plugawych facetach i zboczonych klerykach.

To będzie o wilczych prawach rynku medialnego.

Gdy zaczynałem pracę w filmie jako dwudziestoletni, pełen zapału asystent drugiego reżysera w filmie 0:1 do przerwy, do moich obowiązków należało poszukiwanie młodocianych aktorów: dziesięcio- i dwunastolatków.

Żadnych agencji aktorskich nie było, jeździliśmy z Barbarą Sass-Zdort po warszawskich szkołach i organizowaliśmy przesłuchania. Nie dałbym głowy, czy jednym z przesłuchiwanych nie był wówczas późniejszy bard, poeta i malarz Jan Wołek, ale jeśli tak, to znaczy, że Basia miała znakomite oko do wypatrywania talentów.

Nasze poszukiwania bywały nieco chaotyczne („Widzisz tego, który wsiada do tramwaju? Leć i zatrzymaj!”), ale już wtedy Barbara uświadomiła mi wątpliwą moralnie wartość naszego działania.

Bo oczywiście nie da się robić filmów zupełnie bez dzieci, a wiarygodne dziecko w filmie czy na scenie to skarb, który warto zdyskontować.

Z drugiej strony odpowiedzialność tych, którzy angażują dziecko do tak okrutnego, wymagającego przemysłu, jest ogromna.

Moje późniejsze przygody, opowieści Stanisława Jędryki, Marii Kaniewskiej, Janusza Łęskiego i wielu innych ludzi filmu potwierdzały tylko ten niepokój.

„Ojciec ci umarł, matka ci umarła, płacz!!!” – darł się podobno jeden z obsypanych nagrodami reżyserów na malca stojącego przed kamerą.

Efekt w pewnym momencie staje się ważniejszy niż skrupuły moralne, bo sztuka wymaga itp. itd…

A niektóre z tych dzieci popadały potem w alkoholizm, depresję, narkomanię.

Przeciążenia psychiczne bywają trudne do wytrzymania przez dorosłych, ale dla wrażliwego dziecka rola w filmie fabularnym to więcej niż podróż na księżyc.

Są oczywiście przepisy ograniczające czas pracy dziecka, są mądrzy producenci zapewniający opiekę pedagogiczną i psychologiczną.

Czasem, jak w przypadku bohatera Historii żółtej ciżemki, to początek dobrej, radosnej i fascynującej drogi twórczej. Czasem.

Niestety, częściej to okaleczenie, zarażenie chorobliwą ambicją, skrzywienie osobowości, rozchwianie emocjonalne domagające się wieloletniej terapii.

Mam rękaw pełen bolesnych przykładów, ale nie chcę sypać.

Bywa też, że przygoda nie zostawia wielkich śladów, ot, jest dla dziecka epizodem wspominanym bez większych emocji.

Nie tak dawno w spektaklu Teatru Słowackiego w Krakowie w mojej sztuce o Karolu Marksie i Fryderyku Engelsie biegały „dzieci Karola Marksa”(zapewne już teraz zdają maturę i mam nadzieję, że nie zrobiłem im tymi występami krzywdy). Nie miałem uczucia, że zostały przez tę przygodę skaleczone.

W chwili obecnej zabieram się za poszukiwanie ośmio-dziewięciolatka, który może zagrać nieduży epizod – wnuka barona Munchausena w Teatrze Narodowym w Warszawie.

Znajdę, teraz łatwiej, są agencje specjalizujące się w poszukiwaniu młodych talentów i dostarczaniu ich potrzebującym.

A jednak już się boję. Patrzę na dzieci w amerykańskich i w polskich serialach, serialach w zamierzeniu zabawnych.

Tam często widać bolesną cenę, jaką płacą dorastający, wkręceni w targowisko próżności, poddani wieloletniej obróbce bohaterowie.

Oj, na granicy jesteśmy, na granicy.

I tak sobie myślę, że eksploatacja psychiki osoby nie w pełni dojrzałej niesie ze sobą na tyle duże ryzyko, że obostrzenia powinny być bardzo radykalne.

No i oczywiście te wszystkie dzieci śpiewające, tańczące, dopingowane przez matki i ojców do szybkiego i poprawiającego samopoczucie rodziców sukcesu.

Tutaj właściwie już na starcie mamy do czynienia z wyjątkowo paskudną sytuacją. Bo albo się dowiesz, że odpadasz, ponieważ się za mało mizdrzyłaś/mizdrzyłeś (bardzo ważne słowo! I oddające sens problemu!), albo uwierzysz w siebie i zostaniesz zakochanym w sobie egocentrykiem.

Może się zdarzyć, że za pięćdziesiąt lat, gdy wrażliwość wobec zakłóceń równowagi psychicznej człowieka wzrośnie, będą te nasze dzisiejsze materiały medialne budziły grozę i obrzydzenie.

Jak pamiętamy, Julian Ursyn Niemcewicz wspomina, że jego rodzice wymagali od swoich kilkunastu pociech, aby każdorazowe przybycie księdza zaczynało się od całowania przez (szlacheckie!) dzieci po butach jegomości.

Teraz się z tego śmiejemy, ale jeszcze nie tak dawno śmialiśmy się z przemocy w teatrze, z wyrównywania szans kobiet, z dowcipów o rozmaitych nacjach…

Nie drwię.

Wręcz przeciwnie – myślę o dzieciach. O tych marznących na naszej granicy także.

Nawiasem mówiąc, skoro ostatnio w pandemii tracimy pół tysiąca ludzi dziennie, dzietność spada, to może zamiast grodzić się przed tymi nieszczęśnikami, należałoby ich przerobić na dobrych obywateli naszej wspólnoty? Poprzez stworzenie im odpowiednich warunków. Młodzi ludzie, o ile pamiętam, w rok uczyli się polskiego tak, że mogli iść na studia. Elastyczność i gotowość do adaptacji bywa w młodości niewiarygodna.

Papież Franciszek na wyspie Lesbos apelował dwa dni temu, aby nie budować murów i spojrzeć tym ludziom w oczy.

Sam patrzył i głaskał po głowach małych Kongijczyków i Somalijczyków.

Papież, choć pewnie mniej naiwny niż ja, też chciałby, aby wyciągnąć pomocną rękę do dzieci emigrantów. Bardzo o to apelował. Mówił wprost, co należy robić.

Energia i pieniądze włożone w takie działania integracyjne byłyby zastrzykiem nadziei dla wszystkich współczujących ludzi.

Znam wszystkie argumenty przeciw, ale mnie nie przekonują.

Pojedynczy, tragiczny los falsyfikuje każdą z pozoru całkiem sensowną teorię.
To, że umalowana na Barbie nastolatka podśpiewuje w kolorowych światełkach w studiu telewizyjnym przy histerycznej radości najbliższej rodziny, a trzysta kilometrów dalej jej rówieśniczkę obrońcy zachodniej cywilizacji przepychają kolbami w stronę Wschodu, nie sprzyja niczyjemu komfortowi psychicznemu.

Krzywdy niby inne, nieporównywalne, ale w obu przypadkach instrumentalne, przedmiotowe podejście do małego, nie do końca świadomego człowieka.

Taki kontrast drażni sumienie i niepokoi.

Nie dałbym głowy, czy na takich „lewicowych” emocjach i sentymentach nie zrodził się komunizm. I chrześcijaństwo.

W każdym razie, jak doradzał Behemot w Mistrzu i Małgorzacie, „o ile staje się po stronie diabła, trzeba zaopatrzyć się w szmaty i zatkać nimi wszystkie szpary”.

Bo miłosierdzie wciska się nimi zarówno wobec zmanierowanych, żądnych powodzenia „dzidziusiów”, jak i wobec przerażonych, wystawionych na linię frontu ofiar.

Zniszczyć duszę dziecka można na wiele sposobów, ale to zawsze jest zbrodnia.

08-12-2021

Oglądasz zdjęcie 4 z 5