O ogłoszeniach drobnych

aAaAaA
Fot. Karol Budrewicz

Uwielbiam łączenie ogłoszeń drobnych z czołówkami gazet. Uwielbiam „Duda: Nie przyjeżdżajcie” zderzone z dowolnym „Oddam kocięta w dobre ręce”. Jedno oświetla drugie. Wzajemnie się oświetlają. To wiadomo od początku teatru, od początku opowieści. Śmieszne miesza się ze strasznym. Powaga z żenadą.

J. S. Bach z majteczkami w kropeczki. Wszelkie możliwe scenariusze! Jest wiele możliwości! Z zamianą ról włącznie. Że to Prezydent mówi: „oddam kocięta w dobre ręce”, a ta pani od ogłoszenia o kociętach z goryczą ogłasza: „nie przyjeżdżajcie!”. Pewien utalentowany angielski scenarzysta sprzed czterystu lat doprowadził mieszanie wysokiego z niskim do perfekcji. Do tego stopnia, że  zupełnie współczesny scenarzysta House of Cards był z pewnością uważnym czytelnikiem Szekspira.

*   *   *

Tego lata jeździliśmy sobie z żoną samochodem po Rumunii. Rumunię polecam z całego serca wszystkim, ale zwłaszcza osobom, które oparły się magicznemu zaklęciu all inclusive. (A delta Dunaju to w ogóle odlot. Odlot wszystkich możliwych ptaków, które - jeśli właściciel twojej łodzi jest taktowny i podpłynąwszy w miarę blisko, wyłącza silnik - to pelikany, łabędzie i setki innych stworzeń, całe mnóstwo podrywa się leniwie, odbija od liści nenufarów i niemal ocierając o burtę, nażarte rybami, podlatuje w górę tylko dla fasonu. Trzepot ich skrzydeł pozostawia mgiełkę wilgoci na twarzach patrzących w oniemieniu ludzi. A może tylko tak mi się wydawało.)

Więc jeździmy po Rumunii, jeździmy, jeździmy – aż tu nagle!

Deszczyk. Lesiste wysokie zbocza. Bidna mieścina nad górską rzeką. 70 lat temu musiało tutaj być… nic. Jednak w przewodniku czytamy, że stoi tu okazały gmach. W rzeczywistości murowana… leśniczówka.

Parkujemy.

Schodzimy z szosy po żałosnych schodkach wczesnego komunizmu, a potem po spękanym asfalcie, który był pewnie kiedyś żwirową alejką do wspomnianej leśniczówki. A więc to tutaj była letnia dacza przedwojennego króla Rumunii…

Teraz budyneczek nosi piętno dziesiątków lat bolesnego wykorzystania na wszystkie możliwe sposoby. Był chatynką publiczną: przedszkolem, urzędem pracy, siedzibą związku traktorzystów, a może wszystkim naraz. Z dawnego nie ma już prawie nic. O dawne upominają się kręte drewniane schody wiodące na piętro, martwa wieżyczka oraz trochę skrzywiona, wtłoczona między gzymsy tablica pamiątkowa w języku rumuńskim i… polskim.

Ulga. Więc tak. To tutaj. Czytamy mniej więcej: „Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Ignacy Mościcki przebywał tutaj od 19 września 1939 roku do któregoś tam grudnia”.

I to jest to ogłoszenie drobne, które miesza się z tytułami pierwszych stron. 

*   *   *

No i się zaczyna. Wystarczy odrobina empatii i odrobina wyobraźni. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy rozgarnięci do tego stopnia, żeby zostać wybitnym chemikiem, który na swoich wynalazkach zarabia miliony w jakiejś Krzemowej Dolinie. Jesteśmy, krótko mówiąc, Ignacym Mościckim.

W młodości nosiło się bibułę, a może nawet rzucało bomby z Ziukiem Piłsudskim. Bo, jak powiada klasyk, „jeśli w młodości nie byłeś socjalistą, to na starość będziesz skurwysynem”. Ale młodość minęła i teraz jesteśmy światowej klasy chemikiem. Ziuk Piłsudski przyjeżdża do naszej willi w Szwajcarii, gdzie właśnie ocieramy się o Nobla, i mówi z litewskim zaśpiewem: „Ignac! Nie ma miętkiej gry. Skoro rzucałeś bomby, to fraka nie założysz?! Mam ludzi do roboty, ale potrzeba też kogoś, kto wie jak jeść rybę i powie to innym. Mów pięcioma językami, a ja to ogarnę od dołu. Zostań prezydentem Polski!” I my, czyli Ignacy Mościcki, rezygnujemy z tej szwajcarskiej willi, z laboratorium, z badań, z kariery naukowej i postanawiamy zjeść ten rybny pasztet. Że jednak służba, że Polska.

No i teraz to ogłoszenie drobne, po rumuńsku i polsku, zaczyna się wyżarzać.

Bo mamy właśnie koniec sierpnia 1939 roku. Postarzeliśmy się na urzędzie. Spała. Lasy sosnowe, jesteśmy na wakacjach, zaczynają się grzyby, ale mówią nam, że trzeba wracać koniecznie do Warszawy, bo Niemcy, bo wojna.

Ale Niemcy bombardują Warszawę, więc zapada decyzja o ewakuacji najwyższych władz państwa. I to jest logiczne. Wsiadamy do luksusowego citroena czy mercedesa i jesteśmy wiezieni z brawurową szybkością 60 kilometrów na godzinę po szutrowych drogach, mijając kolumny furmanek z ludzkością w obłędzie. Żeby dojechać do pałacu Radziwiłłów na Podolu potrzebna co najmniej doba nieprzerwanej trzęsiączki. A siku, a jedzenie? Stacje Orlenu nie były jeszcze zbyt popularne. Pal sześć prezydentura, ale wysiłek starszego pana… to przewożenie własnego ciała… te klaksony, żeby te furmanki i piesi z tymi tobołami… Ci adiutanci, dotąd wypomadowani, teraz z zarostem, spoceni…

Dojeżdżamy do Radziwiłłów. Mijane sady uginają się od jeszcze kwaśnych jabłek. U Pana Boga za piecem. Nasłuchiwanie radia. Depesze wojskowego telegrafu. Miśnieńska porcelana. Spacery po parku. Ciekawe, czy dowiadujemy się wtedy o istnieniu obco brzmiącego miejsca na mapie – Westerplatte? Może to już późniejsza wiedza. W każdym razie ta wiedza pierwszych dni nie mogła być zupełnie katastroficzna, bo przecież to nie pracownik Polskiego Radia Czesław Miłosz był doradcą prezydenta, nie nauczyciel zajęć praktyczno-technicznych Bruno Schulz, nie satyryk i promotor świadomego macierzyństwa Tadeusz Boy-Żeleński. A Aleksander Wat to już w ogóle nie mógł nim być ani Gombrowicz, bo właśnie dopływał do Argentyny. A Jan Józef Szczepański nie mógł być jego adiutantem. Był wtedy żołnierzem i dopiero się dowiadywał, o czym napisać swoją przyszłą, przejmującą książkę zatytułowaną Buty. Ani Józef Czechowicz, bo jego zbombardowano już 9 września. Matko Święta! Co mogło się wtedy myśleć?! Czy ówczesny Tadeusz Mazowiecki czy Bronisław Geremek czy Jacek Kuroń czy Jan Józef Lipski czy ksiądz Tischner… czy mogliby coś wyjaśnić, pocieszyć?

Aż tu nagle. Czy to się stało przy śniadaniowym jajku na twardo czy obiadowej kaczce z żurawiną? Czy przy cygarze i kawie? Czy w biegu, gdzieś przy wychodzeniu z ubikacji? „Panie prezydencie! Zwijamy się. Za kilka godzin będą tu Ruscy!”

Nie każdy jest Hamletem. A nawet mało kto jest. Mało kto jest Walerianem Łukasińskim, tym facetem, co przesiedział całe dorosłe życie w ruskim więzieniu, jak teraz ta Ukrainka, Nadija Sawczenko, która za chwilę pójdzie do łagru na całe życie.

Jednak to pytanie musiało paść w Radziwiłłowskiej posiadłości na Podolu. Spalić się na stosie czy ratować substancję? Co oznacza w tej sytuacji rozsądek? Z kim walczy Polska i jakie są rokowania? Co ja tu robię?! „Halo! Panie prezydencie! Czekamy!”
 
17 września Ruscy wkroczyli do Polski, 19 września Mościcki wylądował w letniej rezydencji króla Rumunii, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, nad rzeczką. Internowany. Oddzielony od reszty ekipy rządowej. Bez internetu i komórki. Drzewa szumiały. Rzeczka płynęła. Było już po sezonie. A jesień w górach nadchodzi szybciej.

Od polowania w Spale i bycia Prezydentem Polski do siedzenia na kamiennych schodkach schodzących nad rzekę w rumuńskich górach, w roli starszego pana bez własnego kraju i bez szczególnego zajęcia, minęły zaledwie trzy tygodnie. Trzy tygodnie!

Oficjalnie wiadomo tylko o zrzeczeniu się w tym czasie prezydentury.

*   *   *

Mościcki umarł tuż po wojnie w Szwajcarii. Próbował wcześniej podjąć wykłady na uniwersytecie.

Więc do tego wszystkiego, do tego wszystkiego musiał jeszcze przełknąć wiadomość o masakrze Powstania Warszawskiego, a potem o manifeście Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, który ogłaszał się nową, ale to zupełnie nową władzą, dla której wiedza, jak jeść rybę prawdziwie mogła nie mieć żadnego znaczenia. W daczy rumuńskiego króla instalowali się traktorzyści. Dogorywał szabrowany pałac Radziwiłłów. Ciekawe, co z tym mercedesem? Citroenem?

9-10-2015

Oglądasz zdjęcie 4 z 5