Przerywam milczenie

aAaAaA

Bardzo mi się podoba, kiedy o kimś piszą, że „przerywa milczenie”. Piszący dają w ten sposób do zrozumienia, że ten ktoś coś wie i jak powie to ho, ho!… i jeszcze trochę.

Jakiś czas temu w felietonie Zadowolony, niezadowolony napisałem, że ostatnio z wielu przedstawień wychodzę niezadowolony.

Naturalnie jakiś anonimowy Czytelnik natychmiast przysłał żądanie: „Konkrety proszę” i spowodował, że zamilkłem na dłuższy czas.

Bo przecież szanujący się reżyser, uprawiający nadal swój zawód, nie powinien publicznie rozdawać klapsów swoim kolegom, rywalom i następcom.

Zwłaszcza jeśli wielu uczył lub pouczał i krytykując daje im i światu do zrozumienia, że on ma właściwe rozwiązania i wie, jak coś zrobić lepiej.

A to przecież nieprawda. Szczęśliwi ci, którzy uprawiają zawód krytyka i mogą umiejętnie rozdawać łaski i ciosy bez obciążenia, jakie powoduje doświadczenie konkretnych działań.

A ci, którzy do późnej starości zdają egzaminy praktyczne, chcąc nie chcąc uczą się ostrożności. Bo przecież rzadko kiedy wszystko udaje się na sto procent i rzadko kiedy mogą powiedzieć sobie, że nie można było lepiej. Albo inaczej. Albo że może nie należało w ogóle zaczynać?

W teatrze już tak jest – każde przedstawienie grozi katastrofą, bo w każdym przedstawieniu ogniskuje się jakaś energia. Czasami lepsza, czasami gorsza, czasami zaskakująca dla uczestników zdarzenia, czasami wieloznaczna, wołająca o zrozumienie, czasami uderzająca w widza swoim okrucieństwem lub miałkością.

Adam Hanuszkiewicz zrealizował ongi w Teatrze Nowym w Warszawie Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora Pirandella. Do trzech czwartych spektaklu siedziałem zafascynowany błyskotliwą wieloznacznością i mistrzostwem aktorów grających tematy, które narzucił zapisał Pirandello.

A potem postaci zwróciły się do reżysera przedstawienia : „Zrób coś z nami, przecież ty tu jesteś Bogiem!”. I reżyser, czyli Adam Hanuszkiewicz, wyszedł na scenę i improwizując, własnymi słowami wyjaśnił, że nie jest żadnym Bogiem, że chciał trochę inaczej obsadzić, zamierzał wymienić tego i tego, ale ktoś mu odmówił, coś nie wypaliło… Trochę zaskakujące wydawało mi się takie improwizowane przyznanie do niemocy.

Przerywam milczenie. Od dwudziestu lat wracałem do tego wieczoru jako wzorcowego przykładu, w jaki sposób można sobie samemu zrobić krzywdę. Nie ukrywam, że wyszedłem z tego spektaklu mocno niezadowolony, czemu chyba nawet dałem (dość taktownie) wyraz wobec pana Adama.

Taktownie i ostrożnie, bo jakoś się go bałem.

Zapasiewicza – nie, Łomnickiego – nie, Hübnera – nie, Holoubka – nie, Warmińskiego –troszeczkę, Bardiniego ciut, ciut, a Hanuszkiewicza – mocno. 

Moje spory z Nim zawsze były podszyte ukrytą obawą, że mnie zaraz ustawi w rogu i będzie atakował i boksował intelektualnie.

Jak podczas pewnego spotkania, kiedy On rzucił: „Ja, kiedy wiem, jak robić przedstawienie, to nie robię, bo mnie to nudzi!”, a ja uwiedziony jego frazą odpaliłem: „A ja, kiedy nie wiem, jak robić przedstawienie, to nie robię, bo mi wstyd przed ludźmi”.

Co się potem działo! „Dyletancki pseudoprofesjonalizm” to chyba najłagodniejsze z wyzwisk, którymi wytwornie obrzucał mnie pan Adam przez czas dłuższy.

Jednocześnie miałem poczucie, że przekonać Go nie można, bo – mówiąc trochę złośliwie, ale chyba dość wiarygodnie – logiką posługiwał się użytkowo. I był w tym wielki.

Poznałem Adama Hanuszkiewicza jako dyrektora Teatru Narodowego. Wezwał mnie po obejrzeniu w telewizji programów dla dzieci z cyklu Bromba i inni i zarządził: „Napisze pan bajeczkę na dużą scenę… Za dwa miesiące zaczynamy próby”.

Do realizacji nie wtrącał się wcale, bajeczkę zdjął z afisza szybko. Niewątpliwie mój utwór pod tytułem Sekret wróżki był dziełem pospiesznym. Ale był! Poznałem i zaprzyjaźniłem się z najwybitniejszymi aktorami mojego pokolenia, napisałem sztukę na Scenę Narodową. 

I zawdzięczam to Adamowi Hanuszkiewiczowi, który mnie onieśmielał, niepokoił, irytował i dawał szansę.

Następną premierę swojej sztuki na scenie Teatru Narodowego w Warszawie przeżyłem dopiero teraz, po czterdziestu latach.

Przerywam milczenie. Adam Hanuszkiewicz był człowiekiem teatru, którego dzieła budziły we mnie zakłopotanie, niepokój, a czasem nawet skłonność do podśmiewania.

Nie zgadzałem się z Nim w ogóle. Wtedy miałem uczucie, że Jego teatr jest efekciarski, nieprzemyślany i powierzchowny.

A jednak wciąż pamiętam Jego przedstawienia, pamiętam swoje wątpliwości i tkwią one we mnie silnie. Wraz z irytacją i argumentami, które wtedy wytaczałem przeciw nim.

A o ilu innych przedstawieniach z tamtych lat po prostu zapomniałem?

No właśnie. Nie pamiętam.

Nie zapomnę jednak czarnego smutku, jaki zalewał moje serce, gdy młoty pneumatyczne podczas prób spektaklu Chryje z Polską rozbijały ściany Teatru Nowego, a Adam Hanuszkiewicz siedział w ponurym gabinecie, z trudem formułując zdania.

Trzymał fason, choć właśnie burzono jego ostatni teatr, aby przerobić go na sklep.

I z perspektywy lat ten dziwaczny przypadek sztuki według Pirandella w Teatrze Nowym, teatrze, który teraz zamieniono na supermarket, ogromnieje i wraca. Monolog bezradności, publiczna manifestacja braku nadziei, improwizowane wyznanie – artysta jest igraszką losu, człowiek jest igraszką losu, ja, Adam Hanuszkiewicz, nic więcej nie mogę, bo jestem artystą , człowiekiem i igraszką losu.

Dziwne, ale pamięć tamtego wydarzenia to jeden z ważnych, ciągle powracających motywów w moich rozmowach ze studentami Wydziału Reżyserii.

I to, co chcę tu napisać, to nie jest spóźniony donos na Hanuszkiewicza i jego sztukę, tylko wręcz przeciwnie – samokrytyka.

Niby opowiadam o porażce reżysera, ale czy mam prawo nadal mówić o porażce, skoro regularnie wracam do tego od kilkunastu lat?

Prawda, że trudne pytanie?

Wiem, Drogi Czytelniku, że nie o takie konkrety Ci chodziło, ale – jak widzisz – życie nauczyło mnie ostrożności. I pokory.

Wiesz, jaka jest pierwsza zasada sztuki walki zwanej krav maga?

Nie chodź tam, gdzie Cię mogą pobić.

Tylko że, jak widać, w sztuce nawet ta superlogiczna zasada może budzić wątpliwości.

26-11-2014

Oglądasz zdjęcie 4 z 5