Samograj
Co zrobić, aby naprawdę się udało?
Czyli? Tak, żeby cały świat rzucił się na twój utwór i zawołał: „Tak, tak, tak! Tę sztukę będziemy grać, to jest super, to jest ze wszech miar i w ogóle… że też na to nie wpadliśmy do tej chwili!”
Nie uda się.
(Powiedział smerf Maruda)
Niektórym się udało. Bóg mordu Yasminy Rezy jest dowodem na to, że można napisać coś, co nie jest wyłącznie komedią, a obiegnie cały świat.
Mayday czy Czego nie widać krążą od teatru do teatru, na ogół przyciągając kolejne tłumy widzów, często niezależnie od jakości wystawienia.
Wiem, że bardziej wyrafinowani Czytelnicy już w tym momencie odrzucą z pogardą mój tekst, oskarżając mnie o niskie motywacje, brak wiedzy o najnowszych trendach i staroświeckie, żeby nie powiedzieć „dziaderskie”, podejście do tematu.
Teatr rodzi się tu i teraz, jest świadkiem dzisiejszego dnia, codziennie na nowo odradza się i to jest jego siłą! Wszelkie recepty zdadzą się psu na budę, jeśli tego jednego określonego dnia nie zadziała magia sztuki, a istotą zdarzenia teatralnego jest NIEPOWTARZALNOŚĆ.
Też racja.
Jednak teatr to również instytucja. A jeśli teatr, zwłaszcza taki solidny, z etatami, budżetem i odpowiedzialnymi zarządzającymi, będzie produkował premiery znikające z afisza po kilku spektaklach, to długo nie pociągnie.
Z podziwem patrzę na walkę Krystyny Jandy, która między Scyllą popularności a Charybdą dobrego gustu usiłuje znaleźć etos artysty służącego społeczeństwu. Robi to doskonale, ale gdy po ponad tysiącu spektakli ożywia Shirley Valentine, to wiem, że sięga po koło ratunkowe.
To znakomita rola Krystyny i przedstawienie nadal bardzo potrzebne, ale nie ulega wątpliwości, że są w nim ukryte mechanizmy pozwalające powiedzieć o samym tekście, że mamy do czynienia z samograjem. Jakie to mechanizmy?
Po pierwsze – powszechność czy jak kto woli aktualność tematu.
Nie wiem, jak na Bliskim Wschodzie, ale w całym Zachodnim Świecie kobieta dorosła czuje się trochę oszukana przez los. Urodzenie dzieci nadal uchodzi (i to zrozumiałe) za warunek istotny, aby kobieta się czuła spełniona. Jeżeli jednak Shirley Valentine nadal interesuje panie do tego stopnia, że oglądają ten spektakl wielokrotnie, to widocznie nie wygasły w nich inne potrzeby, uruchamiające tęsknotę za innym rodzajem spełnienia.
No właśnie! W samograju ważne jest spełnienie. Czasem przewrotne, gdy okazuje się, że głupiec bierze odwet na pyszałkach, którzy w swoim mniemaniu uważają się za lepszych, czasem obnażające – jak w Mayday w oczywisty sposób obśmiewającym trud bigamii, czy wreszcie – jak w Amadeuszu – godzące nas z własną miernością.
Autor tekstu, idąc krok przed widzem, opowiada mu coś, co widz ma ochotę zobaczyć jeszcze raz i jeszcze raz, a potem zabrać na ten spektakl najbliższych, i jeszcze raz…
Pojęcie katharsis, znane nam z Poetyki Arystotelesa, pojęcie, o którym napisano grube tomy, sąsiaduje z efektem, o który mi chodzi, ale nie jest z nim tożsame.
Jak sądzę, przeżycie, o którym myślał Arystoteles, jest rodzajem metafizycznego objawienia dziwności świata i, poprzez przeżycie litości i trwogi, sprawia rodzaj oczyszczenia, ale nie satysfakcji.
Samograj daje satysfakcję.
Na tym mechanizmie zasadza się popularność dobrze opowiedzianych komedii romantycznych, w tym tkwi sekret obowiązkowych szczęśliwych zakończeń wpisywanych na siłę do zdarzeń, którym trudno przypisać jakiekolwiek przesłanie pozytywne.
Przykład? A choćby tragedia Afganistanu. Jakaś zadowolona po przylocie do Europy mała dziewczynka tańczy sobie na lotnisku, uratowano jakiegoś kotka, znaleziono i z narażeniem życia przetransportowano tłumacza wraz z rodziną. Nie neguję ani tego, że to zdarzenia autentyczne, ani tego, że radosne.
Chłodnym okiem patrzę jednak na potrzebę, którą starają się zaspokoić. Dlaczego dziennikarze dostarczają, a widzowie pragną takich informacji?
Otóż zarówno ludzie, jak i całe kultury mają problem z uzasadnieniem swoich porażek, swoich mrocznych stron, swoich ułomności.
Myślenie o sobie jako o istocie drugorzędnej, nie mającej żadnych sukcesów, borykającej się z dwiema lewymi rękami i bardzo małym rozumkiem prowadzi do załamań nerwowych i znacznie utrudnia życie.
Nic dziwnego, że czasem trochę na siłę uzasadniamy sobie wartość swoją lub swojej kultury.
Jak to robią pojedyncze osoby, nie muszę tłumaczyć, bo z obserwacji innych (a w wyjątkowych przypadkach nawet samych siebie) wiemy dobrze, jak to się robi. „Biorąc pod uwagę stopień trudności zadania oraz mój wiek, to naprawdę imponujące, że znowu piszę kolejny felieton”. „Nie mam tylu kliknięć co Łukasz Drewniak, ale jednak pod ostatnim tekstem były super komentarze... itd.”
Takie samooszukiwanie przy pomocy samograjów jest codziennością chyba każdego z nas, dziwniej się robi, gdy mechanizm samooszukiwania przez samograje uruchamia cała kultura, jakaś cywilizacja w swoim poczuciu szczera, zdrowa i autentyczna.
Niezwykłym komentarzem do zdarzeń w Afganistanie są losy bohaterki serialu Homeland. Nie chcę rozbudowywać tematu, ale czy bardzo realistyczna opowieść o agentce amerykańskiego wywiadu, brukującej dobrymi chęciami piekło wielokulturowości, to też nie była przypadkiem próba zaczarowania rzeczywistości?
Stawiam hipotezę, że już wkrótce pojawi się w przestrzeni publicznej jakaś opowieść (filmowa? telewizyjna? teatralna?) o szlachetnych, pełnych moralnych rozterek Polakach, którzy pomagają jakimś wygnańcom.
Coś, co bardzo chcielibyśmy „my, naród” usłyszeć.
Opowieść będzie przyjęta z aprobatą i wielokrotnie powtarzana ku zadowoleniu szerokiej publiczności.
Mam nawet pierwszy szkic finału:
– Proszę cię, Ali, wejdź! – Janek wyciąga rękę, którą Ali chwyta. Ściskają się.
– Nie myślałem, że to może być takie proste” – pomyślał Janek.
– Zrobię kolację – zaproponowała Mariola.
Z daleka dobiegały tony kolędy ”Nie było miejsca dla Ciebie…”
Samograj.
08-09-2021
Oglądasz zdjęcie 4 z 5