Szczęśliwe dni: 15 maja

Nie płaczę po Klacie, płaczę po Zembrzuskim.
Ale tylko jedna połowa mnie płacze, druga się śmieje. Bo choć, jak słyszę, w Starym Teatrze żałoba i stypa, to przecież wszystko to jest śmiechu warte. Ale po kolei.
Nie kibicowałem Klacie. Człowieka nie znam w ogóle, reżysera – za mało, by mieć wyrobioną opinię o jego dokonaniach, także dyrektorskich. Nie bolałoby mnie, gdyby stanowisko dyrektora Narodowego Starego Teatru (NST) objął na drugą kadencję, choć pierwszą pełnił z dość wątpliwego nadania ministra Zdrojewskiego, polityka PO. Nie boli mnie też, że dyrektorem nie został. Zresztą na starość mam coraz większą rezerwę wobec rzeczywistości i to wszystko ani mnie ziębi, ani grzeje. Piszę felietony for fun.
Kibicowałem natomiast – może nie uwierzycie – Zembrzuskiemu. Nie dlatego, że byliśmy kolegami od czasu studiów, więc przez dobre trzydzieści parę lat, a tym bardziej nie dlatego, że nasze koleżeństwo nie bez przykrości zerwałem, gdy poglądy i opinie Zembrzuskiego – zawsze radykalne: i wtedy, gdy za idola miał Michnika, i wtedy, gdy zastąpił go Kaczyńskim (nie on jeden…) – przekroczyły akceptowalne granice. Kibicowałem, bo byłem ciekaw – nie bez dozy perwersji – czy jego manifestacyjne deklaracje ideologiczne i polityczne okażą się wystarczającą rękojmią sukcesu, którego zresztą kandydat był pewien do tego stopnia, że ogłosił daty premier w nowym sezonie NST pod swoją dyrekcją. Czyli jak pisał klasyk: „już był w ogrodzie, już witał się z gąską”.
Przeliczył się. Władza, na którą tak ufnie i wiernopoddańczo stawiał, zawiodła go. Komisja konkursowa wykazała się rozsądkiem, co przyznaję jako człowiek, którego trudno posądzić o sympatię dla prawicy. Prawda, że wbrew oczekiwaniom wielu nie powierzyła dyrekcji Klacie, ale też całkowicie zignorowała kandydata, który światopoglądowo wydawał się jej najbliższy. Zapewne była w wyborze dokonanym przez komisję jakaś kalkulacja, ale nawet jeśli sprytna, to na tyle zaskakująca, że jest o czym myśleć.
I teraz są dwie sprawy. Jedna to kwestia Mikosa i Gielety. W naszym teatralnym grajdołku wrze, zwolennicy Klaty prześcigają się w protestach i nakręcają „sprawę Starego”, która, jeśli się rozbuja, może odsunąć w cień gorszące wypadki wrocławskie. Mnożą się paradoksy. Zadowolenie z wyboru wyraża na przykład skrajnie prawicowa Elżbieta Morawiec, w swoim czasie znakomity krytyk teatralny, osoba, którą bardzo ceniłem i lubiłem do momentu, gdy, podobnie jak Zembrzuski, wykonała woltę z lewa na prawo i odcięła się od swoich nieprawomyślnych znajomych. Elżbiecie tym razem nie przeszkadza fakt, że Mikos wywodzi się ze środowiska „Gazety Wyborczej”, którą latami odsądzała od czci i wiary.
Dla odmiany kręgi lewicowo-liberalne, które uważam za sobie bliskie (choć nie bez krytycznego dystansu), łkają i jojczą – na czele z walecznym redaktorem Mrozkiem i ultra postępowym profesorem Kosińskim – że dyrektorem NST zostanie tenże Mikos, którego jako żywo nikt z PiS-em nie kojarzy – raczej przeciwnie – a wskazanie jego osoby przez komisję jest niespodzianką także w sensie politycznym; niespodzianką, która zdaje się przeczyć – może na pokaz – głoszonej przez PiS zasadzie „Teraz, k…, my!” Czyż to nie zabawne?
Pojawia się również argument, że Mikos jest krytykiem teatralnym i nie ma pojęcia o pracy w teatrze. Bo ja wiem? Krytyków czy teatrologów, który poszli „w dyrektory” było i jest co najmniej paru. W dawnych czasach na przykład Władysław Bogusławski i Jan Lorentowicz, ale o tym pamiętają tylko historycy teatru. Bliżej współczesności patrząc, przypomnijmy, że Stary Teatr najświetniejsze lata przeżywał za Jana Pawła Gawlika; jego dyrektorem był także Jerzy Koenig. A gdzie indziej? Krzysztof Mieszkowski, Maciej Nowak, Paweł Sztarbowski, Tomasz Konina, Roman Pawłowski. Czyż nie jest tak, że – cytując Sienkiewicza – jeśli Kali ukraść krowę, to dobrze, ale jeśli Kalemu ukraść krowę, to bardzo niedobrze? albo jak mawiał Ford, możemy produkować samochody w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny?
Zresztą Mikosa znam z czasów, gdy w latach dziewięćdziesiątych współpracował z „Teatrem” i mam o nim jak najlepszą opinię, w każdym razie jako krytyku. Z kolei Gieleta ma, co prawda zagranicą, godny uwagi dorobek i bardzo rozsądnie się wypowiada, zdobył też znaczącą pozycję w kręgu londyńskiej Royal Academy of Dramatic Arts, co wiem od zupełnie neutralnego człowieka związanego z tą prestiżową uczelnią. Więc może nie ma co podnosić larum, że naszych biją, a może przynajmniej poczekać aż ci nowi się wykażą. A jak się nie wykażą, to wtedy ruszyć do ataku. Inaczej nigdy nie wyjdziemy z okopów.
No a druga sprawa to Zembrzuski. Ten z właściwą sobie zapalczywością już rozpoczął wściekłą kampanię. Przeciwko komu? Przeciwko tym, których dopiero co popierał. Pisowiec w oka mgnieniu przemienił się w antypisowca i już grzmi, gdzie może, na aktualną władzę, zarzucając jej „ustawkę” konkursu i grożąc – jej Bohu – że więcej na nią nie zagłosuje. Co notabene jest znanym syndromem. Rozczarowanie napędza agresję proporcjonalną do siły pierwotnego entuzjazmu, a zawiedziona miłość zwykle przemienia się w nienawiść. Pouczające są w tej mierze biografie ex-komunistów lub religijnych dysydentów.
Gdzie sobie teraz znajdzie miejsce kolega JKZ? Może pójdzie razem z nami na czele kolejnego Marszu Wolności i będzie podskakiwał z KOD-em, co tyle razy wyszydzał? Może wstąpi do ONR-u lub do partii Razem? albo podłoży bombę pod ministerstwo? Nie wiem. W każdym razie rządowi, partii, a już szczególnie resortowi kultury przybył nieprzejednany wróg, który, atakując, gotów jest jak skorpion sam siebie zakłuć na śmierć. Co przywodzi mi na pamięć fraszkę Leca: „Czasem taki jest mecenat, że z pupila wkrótce denat”.
15-05-2017
Oglądasz zdjęcie 4 z 5