Szczęśliwe dni: 4 stycznia

aAaAaA
Fot. Karol Budrewicz

Niedawno Prezessimus przemówił w Jachrance. W homilii skierowanej do najwierniejszych aparatczyków nakazał umiar w rozniecaniu konfliktów, a nawet pokazywanie ludzkiej twarzy kaczyzmu. O co w gruncie rzeczy nietrudno, bo Misie-Pisie mają buźki jak ta lala i taka z nich dyktatura, jak z koziej dupy trąba. Raczej dykta i tektura.

Niejaka znajomość nowszej historii naszego kraju od razu skłania mnie do dowcipów. Otóż, po wystąpieniu Prezessimusa spodziewam się, że pisowska rewolucja będzie w najbliższych miesiącach „łagodna jak szyja łabędzia”. Ale, zastrzegam, raczej nie w ministerstwie kultury – tam ćwiczą już następny krok. Gliński woli być Sokorskim niż Borejszą – wyprzedza mądrość etapu.

Dowodów mądrości Glińskiego nazbierało się wiele, kilka pojawiło się dosłownie w ostatnich dniach. Dajmy na to likwidacja zespołów filmowych, których nie ważyły się tknąć nawet władze PRL. Wymysł ministra – scentralizowany nowotwór państwowy – już został prześmiewczo ochrzczony mianem „Mosfilm”. Starsi czytelnicy zapewne pamiętają, że w czołówce radzieckich produkcji Mosfilmu ukazywał się wizerunek słynnej rzeźby Robotnik i kołchoźnica Wiery Muchinej. Rzeźba wolno kręciła się wokół własnej osi. W ministerstwie z pewnością znajdą ekwiwalent – toć rzeźb i pomników u nas dostatek i mogą się kręcić, a nawet wirować jak Morawiecki po spożyciu twarożku.

Ministerstwo powołało też propagandowo-literacki kwartalnik „Napis” pod dowództwem Józefa Marii Ruszara, kapłana prawicowego kultu Herberta. Nie zauważyli jednak, że istnieje już periodyk o tym tytule, ukazuje się  od 1994 roku i wydawany jest wspólnie przez Uniwersytet Warszawski i Instytut Badań Literackich. Może należy go zlikwidować, żeby nikt nie posądził pana Ruszara o naruszaranie prawa. Znakomity internetowy „Dwutygodnik” już został przez ministerstwo zmieciony rękami znacznie mniej znakomitego szefa FINA Dariusza Wieromiejczyka.

Ja jednak nie o tym. Chwilowo interesuje mnie sylwestrowa decyzja, którą Gliński, uznany przez tygodnik „Sieci” za Człowieka Wolności (jeśli wolność, to tylko w sieciach…) podjął w sprawie Instytutu Teatralnego. A właściwie nie podjął, bo ministerstwo samo siebie zapędziło w kozi róg, wpadło jak śliwka w kompot i znalazło się z ręką w nocniku (przepraszam za ten nadmiar związków frazeologicznych, ale polityka kulturalna ministerstwa przekracza wszelkie granice, łącznie z granicami stylu). Po konkursowym pacie toczyły się jeszcze nieoficjalne rozmowy w ministerstwie, w których oprócz władz i dwojga kandydatów – Doroty Buchwald i Patryka Kenckiego, udział wzięło kilka zaproszonych „po uważaniu” osób – skądinąd zacnych – gwarantujących tak zwany pluralizm poglądów. Przez chwilę wydawało się, że – jak pisał Passent po którymś tam wyskoku Dudy – widać żarówkę w tunelu: Buchwald pozostanie dyrektorem, a jako zastępcę będzie miała kogoś, kto prowadzony na smyczy przez ministerstwo zabezpieczy Instytut przed odchyłami i miazmatami. Ale nic z tego nie wyszło. Polityczne fobie wygrały z rozsądkiem.

Polszczyzna zna powiedzenie: iść po rozum do głowy. Ba, ale są takie głowy, że aby do nich pójść, trzeba zabrać kalosze – wody w tych głowach po brzegi, aż przelewa się i chlupie. W niektórych przypadkach jest to woda sodowa. Wtedy pieni się i bulgocze.

Tak więc, żeby wrócić do tematu, cała heca z konkursem, który nie wyłonił zwycięzcy, a przy okazji zszargał autorytet komisji, zakończyła się wyznaczeniem p.o. dyrektora, co jest rozwiązaniem prowizorycznym i prędzej czy później coś z Instytutem trzeba będzie zrobić. Na nowy konkurs nie liczyłbym, bo kto weźmie udział w następnej kompromitacji. A mianować najwyraźniej nie ma kogo, ławka, jak to mówią, krótka. Musiałby to być ktoś, kto cieszy się zaufaniem ministerstwa, a zarazem jest akceptowany przez środowisko teatralne, stojące murem za Buchwald. Sprzeczność raczej nie do rozwiązania. Oczywiście, zawsze można znaleźć takiego, kto, podobnie jak ministerstwo, opinią środowiska się nie przejmuje i weźmie od Glińskiego dyrekcję Instytutu z pocałowaniem ręki albo i innej części ciała. W 1968 roku, gdy wyrzucili Dejmka z dyrekcji Teatru Narodowego, zapanowała, tak to nazwijmy, zmowa przyzwoitości i chętnych do przejęcia schedy nie było – z wyjątkiem Hanuszkiewicza. No, ale Hanuszkiewicz mimo wszystko to był ktoś. Tymczasem na czele Instytutu Teatralnego może stanąć z nadania Glińskiego cyniczny Nikt.

A skoro już mówimy o starych Polakach… Kiedy tak rozmyślam o przyszłości Instytutu Teatralnego, przypominam sobie pewne arcyciekawe studium o bojkocie teatralnym. Praca powstała notabene pod kierunkiem prof. Raszewskiego. Autorka należy dziś do grupy trzymającej władzę, ale na pewno pamięta, co napisała 35 lat temu. Czas płynie, a rzeczywistość dopisuje niekiedy nowe rozdziały do starych historii…

I tym optymistycznym akcentem kończę. Kolka wam w bok na Nowy Rok!

04-01-2019

Oglądasz zdjęcie 4 z 5