Szczęśliwe dni: 5 czerwca
Że istnieje teatr jednego aktora, wiadomo. Koenig mawiał, że gorszy od niego jest tylko teatr jednej aktorki, ale Jurek, jak Woody Allen, za stosunek do kobiet mógł był dostać nagrodę imienia Strindberga.
Z Jurkiem na ogół rozumieliśmy się w pół słowa, ale w tym wypadku nie całkiem się z nim zgadzałem. Widywałem spektakle jednoosobowe, które mnie zachwycały. Do dziś mam w oczach dwojącego się i trojącego Bronisława Wrocławskiego w Seksie, prochach i rock&rollu. Albo spokojnie relacjonującą przejmujące losy bohaterki Zofię Kucównę w Marii Iredyńskiego. Albo Halinę Mikołajską ekstatycznie mówiącą Psalmy. Że już nie wspomnę o solowych majstersztykach Ireny Jun czy Wojciecha Siemiona.
Utkwiło mi w pamięci także sporo monodramów granych przez wykonawców niezawodowych. Oglądałem ich niemało podczas rozmaitych przeglądów i festiwali w Zgorzelcu, Słupsku czy Kłodzku. Pamiętam na przykład Gabrysię Muskałę, dziś cenioną aktorkę, wtedy jeszcze licealistkę. Pod opieką niezapomnianego Mariana Półtoranosa – właśnie się dowiedziałem, że umarł w zeszłym roku – pokazała Dobrą według Bernharda. Ćwierć wieku temu na kłodzkich „Zderzeniach” miałem przyjemność wręczać jej nagrodę, nie wiedząc, że za parę lat wejdzie z powodzeniem na scenę zawodową.
Pamiętam też brawurowego Bartka Zaczykiewicza – dziś reżysera i dyrektora – w Podszytym według Ferdydurke i Marcina Bortkiewicza – został reżyserem filmowym – który sięgał z upodobaniem po literaturę z najwyższej półki – nic poniżej Doktora Faustusa Tomasza Manna.
Nazwisko Manna przypomina mi zdarzenie, o którym chyba już kiedyś napomknąłem („Znacie? – Znamy! – No, to posłuchajcie”). Byłem, między innymi wraz z Maciejem Prusem, w jury Kaliskich Spotkań Teatralnych. Przyszło nam oglądać pewną znakomitą aktorkę, zmagającą się z powieścią Józef i jego bracia. Dzieło to, skądinąd wspaniałe, liczy sobie półtora tysiąca stron, więc z natury rzeczy uległo daleko idącym skrótom. Ale i tak słuchanie i oglądanie aktorki wymagało hartu ducha, nie mówiąc o ciele. Inny Maciej, mianowicie Englert, mawia w takich razach: „dupa chce do domu”.
W Prusa i we mnie wstąpili szatani i dostaliśmy głupawki. Aktorkę w dużym uniesieniu mieliśmy tuż przed nosem, więc każda nasza reakcja była dla niej widoczna, a nas skręcało ze śmiechu, który musieliśmy tłumić, zachowując pozory skupienia i powagi. Co jednak na siebie spojrzeliśmy, gotowiśmy byli parsknąć; co ja mówię parsknąć – ryczeć i tarzać się w paroksyzmach rechotu. Twarze nam posiniały, żyły nabrzmiały – że się nie udusiliśmy, to cud boski.
O Prusie bliskim uduszenia – tym razem ze złości – muszę opowiedzieć jeszcze jedną historię, całkiem świeżą. Niedawną majówkę spędzałem w tak zwanym domu pracy twórczej w Radziejowicach, gdzie spotkałem pana Maćka, który od lat bywa tam stałym gościem. Ucieszyłem się, bo Prus jest niezrównanym i morderczo złośliwym – co rzecz jasna uwielbiam – gawędziarzem. Mogę go słuchać godzinami. Posiłki, które razem spożywaliśmy przedłużały się w nieskończoność, bo jedno wspomnienie przywoływało drugie, a anegdota goniła anegdotę. Gdy już wreszcie wstawaliśmy od stolika, szliśmy na długi spacer z uroczym kundlem o imieniu Largo, którego, mocno sponiewieranego przez okolicznych wsiowych, Prus przygarnął, zaskarbiając sobie wierną miłość ocalonego stworzenia.
Któregoś dnia przy obiedzie słuchałem pikantnych opowieści o Bohdanie Korzeniewskim, aż tu widzę, że pan Maciek tężeje i krztusi się spożywanym kęsem, wpatrując się w kogoś, kto za moimi plecami zjawił się w pałacowej jadalni. Odwróciłem się i zobaczyłem, że osobą, która wywołała tak gwałtowną reakcję, jest czołowa i wściekle radykalna posłanka rządzącej partii. Po co zjawiła się w Radziejowicach, nie mam pojęcia, w każdy razie entrée miała godne filmowej gwiazdy.
Widząc, że nie ma żartów, zerwałem się i walnąłem wybitnego reżysera w plecy, aż złapał oddech. Ledwo go złapał, rzucił sztućce oraz słowa, których nie powinienem tu cytować, bo wśród czytelników tego felietonu mogą się trafić osoby wrażliwe na dosadny język. Ale trudno, niech stracę resztki reputacji. Bluzg, sprowadzony do esencjonalnego sensu brzmiał: „Co ta k… tu robi, zepsuje mi cały pobyt!”.
No i jak zwykle zaplątałem się w labiryncie dygresji. Kto bywa na próbach teatralnych, ten wie, że aktorzy, gdy zapomną tekstu, wołają do suflerki: „Co ja mówię?”. Parafrazując, mógłbym zapytać: „Co ja piszę?” – tyle tylko, że nikt mi nie podpowie. Ale prawda, miało być o teatrze jednego aktora/aktorki, a właściwie – o teatrze jednego widza, bo i w takim przedsięwzięciu brałem kiedyś udział.
Jakieś piętnaście lat temu zostałem zaproszony na spektakl kompanii LA M.ORT pt. Wszystko zamiast. Ten, jak to mówią, poszukujący teatr założyła z grupą przyjaciół Ewelina Góral, studentka naszego Wydziału Wiedzących o Teatrze. Widziałem parę ich godnych uwagi dokonań, z udziałem m.in. młodziutkiego Marcina Hycnara, i zorientowałem się, że uprawiają eksperymenty, które niosą ze sobą niejakie ryzyko dla widza. Raz na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych któryś z aktorów wlał mi za kołnierz koszuli butelkę czerwonego wina. Może opacznie pojmował wyrażenie „nie wylewać za kołnierz”, w czym zresztą za młodu miałem niebagatelne osiągnięcia. W każdym razie zamiast zaspokoić moje pragnienie – jakże to zrozumiałe dla bywalców teatralnych festiwali (wyrazy wsparcia dla pani redaktor KK!) – zmarnował mi koszulę.
Nauczony doświadczeniem, na Wszystko zamiast „ubrałem się, w com ta miał” i poszedłem, że zacytuję klasykę rodzimej reklamy, „z pewną taką nieśmiałością”… Nie omyliłem się. Zespół LA M.ORT grał spektakl, który z założenia przeznaczony był dla… jednego widza. Trwał na tyle krótko, że w ciągu kilku godzin mógł być wykonany parokrotnie. Grotowski, który na Księcia Niezłomnego wpuszczał trzydzieści osób, to w porównaniu z pomysłem Eweliny pikuś. Siedzieliśmy w parę osób w przedsionku sali widowiskowej Natolińskiego Centrum Kultury, czekając na swoją kolej i czując się trochę jak pod gabinetem dentysty. W środku było jeszcze gorzej.
Zostałem usadzony za stołem, a przede mną kilkoro aktorów przedstawiało dziwną, z lekka surrealistyczną historię z życia osobliwej rodziny. Gwoździem programu był moment, w którym jedna z postaci podała mi talerz rosołu, zachęcając do jedzenia. Co też uczyniłem, starając się, mimo stresujących okoliczności, nie siorbać. Z każdą kolejną łyżką podnoszoną do ust zdawałem sobie sprawę, że oto role się odwróciły: byłem obiektem bacznej obserwacji aktorów i to ja stałem się bohaterem spektaklu, a oni widzami. Ich natrętny wzrok wprost mnie paraliżował.
Od tamtej pory widząc rosół, który skądinąd bardzo lubię, doznaję nawrotu traumatycznej pamięci. Różnych rzeczy doświadczałem w teatrze, łącznie z minispektaklem granym we wnętrzu jeżdżącego po Poznaniu samochodu typu van. Ale czegoś podobnego nigdy nie zaznałem, jeśli nie liczyć Kubusia Puchatka, którego projektowaną inscenizację wykonał przede mną Piotr Cieplak, skacząc, śpiewając, fruwając i odgrywając, poza Kubusiem, także Krzysia, Prosiaczka, Kłapouchego, Kangurzycę, Maleństwo i Sowę Przemądrzałą. Mój mały pokoik zamienił się na kilka godzin w Stumilowy Las.
Ale owej nocy sprzed bardzo wielu lat zamiast rosołu krzepiliśmy się z Piotrem godziwą butelką whisky, a to jednak czyniło zasadniczą różnicę. Tę chociażby, że whisky, w przeciwieństwie do rosołu, najlepiej smakuje, gdy jest zimna.
Post scriptum: Być może Czytelników – tych przyjaznych moim felietonom i tych nieprzychylnych – dziwi, że nie zająknąłem się o sobotnim marszu KOD-u z okazji 4 czerwca. Widać polityka nie odgrywa w moim życiu aż takiej roli, jak mogłoby się wydawać. Choć rzecz jasna wziąłem udział w manifestacji. Żeby jednak nie sprawić Państwu zawodu, przywołam Katona Starszego, który w okresie wojen punickich, bez względu na to, o czym mówił, każdą wypowiedź kończył sławną frazą: „Caeterum censeo Carthaginem delendam esse”. Co mniej więcej znaczy (docent Żurawski mnie poprawi): „Poza tym uważam, że Kaczoryna – o, pardon, Kartagina oczywiście – musi upaść”. Co daj Boże, amen.
6-06-2016
Oglądasz zdjęcie 4 z 5